Nie poprzestałam na tym sukcesie, szarpnięciami posuwałam go coraz dalej. Jęczał strasznie, aż wreszcie znów stracił przytomność. Własnymi siłami dowlokłam go do komnatki i usiadłam na byle której pace, osłabła doszczętnie.
Po dość drugiej chwili przypomniało mi się, że widziałam tu kran. Podniosłam się nieco chwiejnie, odkręciłam, poleciała woda, niech to piorun spali, gorąca. W dodatku zardzewiała. Nie miałam czasu czekać, aż się oczyści i wystygnie, jakiś drobny fragment mojego umysłu zastanawiał się, skąd gorąca, pewnie mają własną kotłownię i palą, bo jest jesień, remontują, tynki muszą im schnąć, farby też, wolą, żeby im było ciepło, co mnie to zresztą obchodzi… Wzięłam to brązowe świństwo w dłonie i nalałam mu na głowę.
Wątpliwe, czy pod wpływem gorącej wody, ale jednak przytomność odzyskał. Przyjrzałam mu się, chudy, kędzierzawy, oczy głęboko osadzone, cienki nos, czy ja go przypadkiem już kiedyś nie widziałam…? Gęba wydaje mi się znajoma… Tak, Chryste Panie, parę lat temu, młodszy był, nie szkodzi, już go pamiętam, fotograf Mikołaja…! Schyliłam się gwałtownie, obejrzałam profil, zgadzało się! To on wyleciał z domku bagażowego…!
Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, w śmiertelnej panice i udręce.
– Gdzie torba? – warknęłam okropnie. – Zabrałeś torbę Mikołaja, cóżeś z nią zrobił, pacanie?! Jak leży pod tym zwałowiskiem, przysięgam, zabiję cię!
Wydał z siebie głos. Jąkał się i chrypiał.
– Proszę diabła… Ja nie… To pomyłka… Dlaczego piekło…? Za co…? Na ile, jak długo, miejcie jakieś miłosierdzie… Wody… Ja proszę… wody…
Byłam pewna, że ta ciecz mu zaszkodzi, ale nagle przypomniałam sobie, że nie znajduję się w Warszawie. Muszą tu mieć własne ujęcie, może ona źródlana, czort bierz, brązowe niech zleci i jakoś przetrzyma. Odkręciłam kran, odczekałam, brązowe zbladło, po chwili zaczęło lecieć przezroczyste i bezwonne, chociaż ciągle gorące, woda chyba, czysta i nieszkodliwa. Znalazłam jakiś słoiczek trochę zakurzony, uniosłam mu ten głupi łeb, napił się z wysiłkiem. Zaczęło mi się wydawać, że rozumiem, co mówi, jest przekonany, że umarł i znajduje się w piekle. Ciekawe dlaczego, tyle na-grzeszył, czy co? W piekle powinno być raczej czarno, może w jasnym oświetleniu te majaki mu przejdą…?
Zamknął oczy, głowa mu opadła i stuknęła o beton. Wciąż z zamkniętymi oczami, zaczął znów szeptać.
– Ja wiem, zimnej nie macie… Co teraz? Dobra, odwalcie wszystko… Jezu, i tak do końca świata…
– Przestaniesz bredzić czy nie? – rozzłościłam się. – Rusz tymi kopytami, niech wiem, czy masz połamane!
Oprzytomnij w ogóle, ty ośle denny, żyjesz, wcale nie umarłeś! Rozejrzyj się, znasz ten lokal!
Otworzył oczy gwałtownie, przez chwilę patrzył na mnie. niedowierzająco, a potem zastosował się do polecenia. Głową mógł poruszać swobodnie, popatrzył dookoła, znów spojrzał na mnie.
– Jak to…? – powiedział i był już w tym cień nadziei.
– Tak to. Żyjesz i jesteś ciągle na tym świecie, a nie na tamtym.
– A ty… nie jesteś diabeł?
– Kretyn szczytowy.
– To dlaczego… takie czarne… A, Murzynka? Skąd Murzynka, dlaczego…?!!!
Mimo sytuacji, raczej dość uciążliwej, złożyłam sobie gratulacje. Przebranie było doskonałe. Równocześnie ujrzałam nagle na ścianie własny cień, któreś z tych cholernych warkoczyków wymknęły się z uwięzi i sterczały do góry, tworząc najprawdziwsze rogi. Zrozumiałam, skąd mu się wzięło piekło.
– Przypadkiem tu jestem – powiedziałam stanowczo.-1 mam co innego do roboty, niż się cackać z paranoikiem. Przyswój sobie, że uszedłeś z tego z życiem i odpowiadaj na pytania, bo mi czasu brakuje. Po coś tu przylazł?
Milczał przez chwilę.
– Nie powiem.
– To cię zostawię i zdechnij sobie. Gdzie masz torbę Mikołaja?
– W domu. Tam było o tym. O tej altance… Ciemno mi się w oczach zrobiło, bo pomyślałam wszystko razem. Bez względu na trudności muszę go stąd wywlec, żeby się dostać do piekielnej torby. Ten na górze już może oprzytomniał i porozwiązywał sznurki i krawaty. Nie daj Bóg, zamknie klapę do podziemi i na nowo nawali na nią ten cały wagon armatury. To głupie tutaj nie chce gadać, za mało mam czasu na porządne przeszukanie, są tu jakieś materiały na Pawła, czy nie?! Boże, zmiłuj się, jełop z piekła o Pawle może nic nie wiedzieć, za młody, nie będę go przecież uświadamiać!
– Mów, co tu jest? – zażądałam z energią. – Są dowody przeciwko tobie? Mnie nie zależy, możemy je zabrać.
Kiwnął głową. Wyglądało na to, że nagły powrót z tamtego świata oszołomił go i ogłupił doszczętnie. Łypał błędnym okiem na wszystkie strony, w końcu utkwił spojrzenie w żelaznej szafie, stojącej pod ścianą. Nie pytałam dalej, podniosłam się, szafa była zamknięta, obejrzałam się na głupka, uczynił ruch w kierunku kieszeni i powstrzymał się. Próbował mi przeszkodzić, kiedy grzebałam w jego wdzianku, ale miał za mało siły. Wydłubałam trochę ziemi, papierosy, zapałki, bilet autobusowy i spięte spinaczem kluczyki. Jeden pasował do szafy, otworzyłam grube, ciężkie drzwi.
Wewnątrz leżały na półkach liczne pliki banknotów i nic więcej. Jedna półka, najniższa, była zupełnie pusta.
– Macałeś ten cały szmal? – spytałam gniewnie i z naganą. – Każda sztuka ma twoje odciski palców? O co chodzi?
Przerażenie znów pojawiło mu się we wzroku i na twarzy. Coś sobie przypominał, panika się wzmogła. Spojrzał na wejście do korytarzyka.
– Ja to zabrałem – wyszeptał. – Rany… To jest tam…
– Szlag jasny żeby to trafił – powiedziałam w przestrzeń. Nie wdawałam się dalej w pogawędki z idiotą. Niepokój mnie szarpał zatrutymi szponami, zostawiłam go bez słowa, przebiegłam przez pozostałe pomieszczenia i wylazłam na górę. Kozi matador z rozbitym czerepem wyraźnie odżywał, poruszał rękami i nogami, przytomność odzyskał już z całą pewnością i próbował się uwolnić. Miałam do wyboru, wykończyć go gruntownie, albo zmyć się z tego miejsca razem z tamtym cepem, który, zdaje się, wiedział wszystko. Wróciłam na dół.
– Słuchaj, kotek – powiedziałam, bliska szaleństwa z furii. – Ja cię na plecach nie wyniosę. Jeśli chcesz ratować życie, skup silną wolę i rusz się, do ciężkiej cholery!
Moje nagłe zniknięcie musiało przerazić go śmiertelnie, bo wykazał dobre chęci z dziką gorliwością. Spróbował poruszyć nogami i jęknął przez zaciśnięte zęby, a pot mu wystąpił na czoło. Wedle mojego rozeznania połamane nie były, ale kości mogły mu gdzieś tam pęknąć. Boli podobnie, chociaż krzywda mniejsza. Podparł się rękami, usiadł, reszta była mniej więcej w porządku, tylko na tyle głowy miał guza.
– Na schody wejdziesz na czworakach – zadecydowałam. – Podeprę cię. Rąk używaj, każda małpa potrafi. Nie wiem jak ty, ale ja stąd muszę wyjść, chcesz zostać, proszę bardzo…
Nie chciał zostać do tego stopnia, że zdobył się na wysiłki zgoła nadludzkie. Jęcząc ciągle i klnąc raczej dość monotonnie, zacząć wyłazić do góry, głównie rękami. Nogi wlókł za sobą. Podpierałam go skutecznie, mniej z dobrego serca, a więcej z wściekłości. Zapaskudził mi sprawę i chyba go bardzo nie lubiłam.
Zostawiłam go, zziajanego, dyszącego, osłabłego od wysiłków, a zapewne także i z bólu i jeszcze raz wróciłam na dół. Zatrzymałam się na środku tej gęsto umeblowanej komnatki i rozejrzałam porządniej.
– Myśleć! – zażądałam sama od siebie. – Myśleć, do wszystkich diabłów! Co powinnam tu znaleźć, zabrać stąd, zabezpieczyć…
Wśród licznych maszynerii co najmniej jedna musiała być drukarką. Udało mi się rozpoznać powiększalnik. Kserokopiarki były dwie, chyba że jedno z tych urządzeń myliło swoim wyglądem. Żaden z przedmiotów nie pasował mi do Pawła, z całą pewnością nie dotykał zwałów papieru, gotowej forsy, tych kserokopiarek, które pojawiły się jako sposób produkcji już po jego wyjeździe. Szukałam rysunków, powinny być duże…
Znalazłam je w kącie pomiędzy szafami. Stały, luźno zwinięte w wielkie rulony, kilka sztuk, nie miałam teraz czasu zastanawiać się, który z nich robił Paweł. Zabrałam wszystkie, zwijając ciaśniej, bo nie zamierzałam ich używać. W jednej szafie na dole leżało coś, co nie było pieniędzmi, wygarnęłam to na wszelki wypadek, zrobiło mi się ciężko i miałam pełne ręce makulatury. Należało przezornie wziąć ze sobą jakąś torbę albo siatkę, gorączkowo sprawdziłam w torebce, owszem, była na dnie reklamówka, nawet duża, ładnie złożona w kostkę i pochodząca z granicznego sklepu pomiędzy Danią i Niemcami. Część się w niej zmieściła, reszta nadal sprawiała mi kłopoty. Pamiętałam o matrycach, jednej Paweł dotykał, mówił, że jest to cienkie dosyć, jakby aluminiowe. Gdzie, u diabła, mogą to trzymać…?
Jedna szafa była zamknięta. Wpadłam w furię, wbiłam w szparę pod drzwiami swój śrubokręt, podważyłam, wyskoczyły z zawiasów. Dźwignia to dobra rzecz, odłamałam je przy zamku, okazało się, że uczyniłam słusznie, bo na półce leżała większa ilość srebrnych płatków. Udało mi sieje zgiąć na pół i również wepchnąć do torby. Któryś drobny fragment umysłu entuzjastycznie chwalił mnie za lenistwo, nie chciało mi się czernić rąk i miałam rękawiczki, czarne, cieniutkie, idealne wręcz do takiej roboty. Moich odcisków palców nikt tu nie znajdzie, to pewne, mogę sobie pozwalać…
Przyszło mi na myśl, że chyba dewastuję właśnie tej szajce cały warsztat pracy. Zostawili to beztrosko, zapewne w mniemaniu, iż sposób wejścia nikomu nie jest znany. O zawaleniu się korytarza jeszcze nie wiedzą. Powinno się może wykorzystać chwilę ich zaskoczenia, gliny są tu niezbędne, gdzie do cholery, ten gach teściowej?! I gdzie szajka?! A, właśnie, jeden z nich, być może, leży pod schodami…
Z całym kłopotliwym i ciężkim nabojem wylazłam na górę.
– Zamknij się! – wysyczałam do jęczącego chudzielca. – Cicho bądź, mamy towarzystwo! Może nas usłyszeć!
Otworzył oczy, bo przedtem miał zamknięte i na mój widok wzdrygnął się wyraźnie. Uświadomiłam sobie, że w żaden sposób nie zdołam wywlec go stąd razem z tym śmietnikiem w objęciach. Nie ma siły, dwa rzuty będą.