Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie mogła, oczywiście, wiedzieć o tym, że na trzecim piętrze tego budynku, w dwupokojowym lokalu mieszkalnym, odbywało się zebranie towarzyskie, którego widok zainteresowałby nadzwyczajnie zarówno Krzysztofa Cegnę, jak i wielu innych jego kolegów po fachu. W jednym pokoju przy czterech stołach grano w pokera, w drugim działały trzy ruletki. Ciasnota panowała niesłychana. W kuchni osoby, dla których zabrakło miejsca w pokojach, grały w kości. Na kredensie, komodzie i półkach biblioteczki stały kieliszki napełnione alkoholem, którego nikt nie dotykał. W rozmaitych miejscach porozstawiane były talerze z kanapkami, wyglądającymi dziwnie nieświeżo. Obok pokerzystów leżały karty do brydża i zapis brydżowy, w pokoju z ruletką magnetofon grzmiał muzyką taneczną.

W przedpokoju konwersowało dwóch osobników. W jednym z nich obie z Okrętką bez trudu rozpoznałyby owego przesadnie gościnnego faceta, który teraz, wytwornie odziany, wyglądał jakoś mniej prymitywnie, a bardziej cywilizowanie. Drugim był chudy, porządnie wyprany blondyn.

– W poprzednim lokalu zrobiono nam przykrość – mówił blondyn z wyraźnym niesmakiem. – Wobec tego, panie Sałakrzak, w tym są odpowiednie zabezpieczenia. Posiadamy sygnał alarmowy, idący z dołu, a nasz człowiek pilnuje w wejściu. W razie gdyby wchodził ktoś podejrzany, od razu będziemy poinformowani. Dzwonek, panie Sałakrzak, zadzwoni. Przy oknie.

– I co wtedy? – spytał pan Sałakrzak, słuchający z szalonym zajęciem.

– Nic. Spokój. Wszyscy chowają gotówkę i karty i grają w brydża po pięćdziesiąt groszy. Nie ma zakazu. Ruletki się składa, robi się z nich stoliki i też gra w brydża. Wszyscy jedzą, piją, śpiewają, a panie tańczą. Zwyczajne przyjęcie. Cóż można nam zrobić?

– Nic – przyznał Sałakrzak. – Forsy nie odbiorą?

– A to z jakiej racji? Nie ma zakazu posiadania pieniędzy i noszenia ich przy sobie. A zatem, panie Szymonie, może pan spokojnie przybyć z gotówką i oddać się rozrywkom. Sam pan widzi, że jest bezpiecznie i miło.

Pan Szymon Sałakrzak poruszył się niespokojnie. Twarz mu poczerwieniała, a oczy lśniły blaskiem namiętności.

– To ja trochę spróbuję… – mruknął i oddalił się w kierunku ruletki.

Do chudego blondyna podszedł gruby brunet.

– No i jak – spytał cicho. – Dał się skołować?

Blondyn skinął głową. Przez chwilę obserwowali graczy, widocznych od tyłu.

– Kulfon jest, Łysy jest, Zegarmistrz jest, Szkopy są, Murzyn jest, Szymon gra – wyliczył czarny szeptem. – Okazja jest rzadka. Stawiam kwiatek, niech już wiedzą, że można zaczynać.

Blondyn zastanowił się i znów skinął głową. Czarny, nie śpiesząc się, podszedł do otwartego okna i przesunął na parapecie wielką donicę z palmą – z kąta za zasłoną na środek. Donica była najwidoczniej bardzo ciężka, bo nie podniósł jej, tylko przesunął ciągnąc. Nie zauważył, że wraz z donicą przesunęła się zaplątana wokół niej cienka nylonowa linka, przymocowana do wiszącego pod parapetem dzwonka.

Wrócił do blondyna w przedpokoju i spojrzał na zegarek.

– Z piętnaście minut poczekamy – powiedział z zadowoleniem. – Albo i ze dwadzieścia. Będzie akurat, Szymon się rozegra…

W tym samym momencie z drzwi wyjściowych budynku na dole wyjrzał starszy osobnik. Rozejrzał się dookoła i zawahał. Powinien był nadal zajmować posterunek na pierwszym biegu klatki schodowej, bystrym okiem oceniając wchodzących, ale właśnie stwierdził, że zabrakło mu zapałek, a miał okropną chęć zapalić papierosa. Spojrzał w górę, spojrzał do tyłu, jeszcze raz rozejrzał się wokół, stwierdził, że ulica jest pusta i nie ma na niej nikogo podejrzanego, znów się zawahał, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku kiosku „Ruchu”.

W chwili, kiedy znikł w wejściu do kiosku „Ruchu”, do drzwi, z których wyszedł, zbliżyła się Tereska. Kotłowanina w jej wnętrzu przybrała takie rozmiary, że poczuła, że chyba zaraz pęknie. Albo trafi ją ostateczny szlag. W chodniku była dziura, ominęła ją i znalazła się przy samej ścianie budynku. Pod ścianą leżało jakieś duże, tekturowe pudło. Napęczniała furią Tereska, nie myśląc o tym, co robi, wzięła zamach i z całej siły kopnęła je nogą.

Pudło jak pocisk poleciało po ścianie i zaczepiło o cienką, nylonową linkę, idącą gdzieś w górę. Na dole linka była uwiązana do haka, wbitego głęboko w spoinę między płytami chodnika. Pudło odbiło się, wróciło bardziej ku środkowi i Tereska mściwie kopnęła je jeszcze raz.

Jakby w odpowiedzi na kopnięcie za jej plecami coś nagle gruchnęło tak straszliwie, że ziemia jęknęła. Tereska zachłysnęła się, odwróciła jak rażona gromem i ujrzała na chodniku potężną donicę z palmą.

Przez krótką chwilę stała bez tchu, przestraszona, nie mogąc pojąć, skąd i jakim cudem zrzuciła tę donicę. Kopnęła przecież pudło luzem. Nad głową usłyszała jakieś głosy, spojrzała w górę i doznała wrażenia, że w oknie na trzecim piętrze coś się dzieje, jakaś awantura, ktoś chyba kogoś gwałtownie od tego okna odciąga i z trzaskiem je zamyka. Przeraziła się, że całkowicie bez sensu przyczepią się do niej za tę donicę; zdenerwowała się, bo absolutnie nie była teraz w stanie cokolwiek wyjaśnić i z kimkolwiek się użerać i w ogóle dosyć tych krzywdzących podejrzeń.

Tego mi jeszcze brakowało! – pomyślała z wściekłością. – Mogło mnie zabić! Mowy nie ma, niech się wypchają…

Odwróciła się ku Puławskiej i ujrzała, że nadbiega stamtąd jakiś człowiek. Drugi szedł po przeciwnej stronie ulicy. Kategorycznie zdecydowana nie udzielać żadnych wyjaśnień, Tereska bez namysłu wpadła w najbliższe drzwi.

Za oknem, z którego wyleciała donica z palmą, panowało dantejskie piekło. Na dźwięk dzwonka wewnątrz i grzmiący huk na zewnątrz całe grono gości poderwało się na równe nogi. Gwałtownie chowano po kieszeniach pieniądze i karty, nie bacząc, że niektóre z nich są taliami do brydża, niezbędnymi jako kamuflaż, i rozsypując je po podłodze. Z brzękiem poleciały łapane w pośpiechu kieliszki, ktoś zrzucił talerz z kanapkami i wlazł w nie butem, komuś przycięto palec ruletką, przeistaczaną w stolik. Gdyby ktokolwiek zajrzał w tej chwili do apartamentu, ujrzałby nie przyjęcie towarzyskie, ale zgoła orgię szaleńców.

Po dziesięciu minutach zamieszanie uspokoiło się nieco. Nikt podejrzany się nie zjawił i przyczyna alarmu pozostawała nieznana. Symulujący brydża i beztroską zabawę taneczną goście trwali w pełnym napięcia oczekiwaniu i wreszcie niski, czarny facet zdecydował się zejść.

Na dole ujrzał starszego osobnika, sprzątającego szczątki donicy i palmy.

– Co jest? – spytał z niepokojem. – Co się stało?

– A cholera wie – odparł osobnik. – Tu nic nie było, to tam u was. Po cholerę wyrzucacie kwiatki przez okna? Trzeba mnie było uprzedzić!

– Był alarm. Dzwonek dzwonił. Nikt nic nie wyrzucał. Co się tutaj działo?

– Niech skonam, nic się nie działo, przecież mówię? Spokój był, cisza i nagle gruchnęło. Chyba ktoś od was popchnął, czy co? Tu żywa dusza nie wchodziła!

W głosie osobnika brzmiała odrobina niepewności. Nie miał najmniejszego zamiaru przyznać się do chwilowego oddalenia, szczególnie, że przedtem, przecież sprawdził i na całej ulicy nikogo nie widział. Może ktoś wszedł przez podwórze? Ale po to, żeby szarpnąć za linkę alarmową, musiałby wyjść na ulicę… Razem wziąwszy, było to coś zupełnie bez sensu.

– Znaczy, że co? – powiedział czarny podejrzliwie. – Duchy?

– A diabli wiedzą. Może jaki kot?

– I to akurat wtedy, kiedy wszystkich mamy na miejscu… – zaczął gwałtownie czarny i nagle urwał. Mamrocząc coś gniewnie pod nosem, wyjrzał na podwórze, wyjrzał jeszcze raz na ulicę, po czym ruszył po schodkach na górę. Nie przyszło mu na szczęście do głowy zajrzeć także do piwnicy, gdzie przytulona do ściany tkwiła okropnie zdenerwowana Tereska.

Bała się opuścić dom przez podwórze, nie wiedziała bowiem, czy jest tamtędy jakieś wyjście. Drogę na ulicę zagradzał jej facet sprzątający szczątki donicy. Wysłuchała rozmowy, nie pojmując na razie jej treści, odetchnęła nieco, kiedy ten jakiś drugi wrócił na górę, i doczekała chwili, kiedy sprzątający wyniósł ruinę palmy do śmietnika. Wówczas przemknęła szybko przez sień i wybiegła na Belgijską.

Gdzieś w połowie drogi do domu ochłonęła nieco po wstrząsających wrażeniach popołudnia i wieczoru. Szła piechotą. Szybki spacer uspokoił ją trochę po katastrofie z donicą. Zagłada palmy rozładowała napięcie po wstrętnym oszustwie.

W każdym razie coś zrobiłam – pomyślała filozoficznie. – Nie wiem, jakim sposobem, i całkiem gdzie indziej, ale jednak…

Wciąż jeszcze oszołomiona nieco rozmaitością przeżyć, zaczęła wszystko rozważać i zamyśliła się tak bardzo, że jawnie, nie kryjąc się i bez pośpiechu, przeszła obok otwartych drzwi szewskiego warsztatu.

Był to warsztat znajomy, którego właściciel miał właśnie u siebie jej pantofle. Świadoma otrzymania w dniu dzisiejszym zapłaty, użebrała u niego zmianę obcasów w niesłychanie krótkim terminie i dziś właśnie miała je odebrać. Zmartwienia i wstrząsy sprawiły, że całkowicie o tym zapomniała.

Szewc dostrzegł ją, przechodzącą przed drzwiami. Pantofle, zgodnie z obietnicą, miał gotowe. Był człowiekiem uczynnym, zamyślenie Tereski było doskonale widoczne, zerwał się zatem ze stołka i wybiegł z warsztatu na ulicę.

– Proszę pani! – zawołał życzliwie. – Proszę pani! Pani buty gotowe!

Tereska usłyszała za sobą okrzyk i odwróciła się. Ujrzała gestykulującego szewca i przypomniała sobie o usłudze. W jej zmąconej nieco psychice tkwiła świadomość jakiegoś ciosu finansowego, którego rozmiarów nie potrafiła w tej chwili ocenić, wiedziała tylko, że została ciężko skrzywdzona, że brakuje jej pieniędzy, że wymusiła przeróbkę obuwia na dziś, że powinna za te buty zapłacić, że nie ma czym i że chyba upadła na głowę, żeby tędy przechodzić! Przez krótki moment wpatrywała się w życzliwego rzemieślnika przerażonym, zrozpaczonym wzrokiem, po czym nagle odwróciła się i uciekła. Szewc kompletnie zbaraniał.

– Proszę pani… – wyszeptał z rozpędu, niebotycznie zaskoczony, patrząc za oddalającą się w galopie Tereską. Jeszcze nigdy żaden klient nie zareagował w taki sposób na taką informację. Postał chwilę, ocknął się z osłupienia i kręcąc głową wrócił do warsztatu.

28
{"b":"88627","o":1}