Kompletnie wytrącona z równowagi Tereska, zziajana, dotarła do domu i zaraz za progiem wpadła na Januszka, rozwłóczącego po przedpokoju przewody elektryczne.
– Co tak lecisz jak do pożaru? – zainteresował się Januszek. – Uważaj, jak rany, chodzić nie umiesz?
Tereska złapała oddech, spojrzała na niego ponuro i wyplątała nogę z kłębu drutów.
– Szewc mnie gonił – mruknęła.
Januszek skrzywił się z niesmakiem.
– Mania prześladowcza – zawyrokował. – To jeżdżą za tobą, to cię szewc gania… Trzeba cię leczyć w zakładzie zamkniętym. Powiem ojcu, zamkną cię w Tworkach, a ja zajmę twój pokój.
– Wstrętne bydlę – powiedziała gwałtownie Tereska, zatrzymując się w połowie schodków. – Chlapnij tylko jęzorem, to zobaczysz! Mam same zmartwienia, spotykają mnie same nieszczęścia i świństwa, mogłam już dziś nie żyć, a ty jak taka pluskwa! We własnym domu człowiek ma wroga!
W głosie Tereski brzmiała tak wyraźnie rozpacz i rozgoryczenie, jej wybuch był tak nieoczekiwany i pełen przygnębienia, że Januszkowi, który w gruncie rzeczy miał dobre serce, zrobiło się jakoś niewyraźnie. Zaniepokoił się i poczuł przypływ braterskich uczuć.
– Obiad dla ciebie został w kuchni – powiedział wspaniałomyślnie. – Kisiel z kremem też został. Nie zeżarłem. Możesz sobie wziąć.
Ten niespodziewany objaw życzliwości, poprzedzający go wybuch, w połączeniu z uprzednim galopem od szewca aż do samego domu, znakomicie złagodziły kłębowisko uczuć Tereski. Wreszcie zaczęła myśleć.
Na obiad na razie nie miała ochoty. Rzeczywistość była obrzydliwa i odbierała apetyt. Życie wydawało się wstrętne, koszmarne, nie do zniesienia, przyszłość czarna i ponura, świat jako taki nie wart tego, żeby w ogóle na nim istnieć. Wszystko razem było rozpaczliwie zniechęcające.
To jest niemożliwe – pomyślała z determinacją. – Nie mogę żyć w takim stanie. Trzeba to wszystko przemyśleć i jakoś rozwikłać, bo inaczej będę musiała się utopić. Albo powiesić.
Usiadła przy biurku, wyciągnęła kawał papieru i przystąpiła do sporządzania spisu nieszczęść, uznawszy, że w żaden inny sposób się z nimi nie rozprawi.
W charakterze punktu pierwszego wystąpił oczywiście Boguś.
1. Boguś zginął.
Napisała to i na krótką chwilę melancholijnie zadumała się nad smętnymi słowami. Potrząsnęła głową. Roztkliwiać się będę potem – pomyślała i pisała dalej:
2. Nie mam pieniędzy.
3. Zrobiono mi wstrętne świństwo.
4. Wygłupiłam się w obliczu szewca.
5. Nie mam magnetofonu.
6. Muszę urządzić imieniny.
7. Nie rozumiem tych bandytów.
8. Poleciały mi oczka w pończochach.
9. Brakuje mi problemów.
10. Jestem beznadziejnie głupia i nieinteligentna.
Spis nieszczęść wykonywała sobie za każdym razem, kiedy dochodziła do wniosku, że robi się ich za dużo, i za każdym razem nieodmiennie dodawała ten ostatni punkt. Wciąż miała nadzieję, że kiedyś wreszcie będzie mogła go pominąć, i wciąż wydawał jej się jak najbardziej aktualny i słuszny.
Przeczytała swój spis dwa razy i jakby nieco otrzeźwiała. Rzeczywiście – pomyślała sarkastycznie – punkt dziewiąty w obliczu pozostałych dobitnie świadczy o dziesiątym…
Teraz należało przeanalizować szczegółowo kolejne punkty spisu. Bogusia zostawiła na koniec i zajęła się pieniędzmi. Uświadomiła sobie wreszcie, że konkretna strata zamknęła się sumą dwustu czterdziestu złotych, co w końcu nie jest aż takim majątkiem. Ponadto będzie miała dalsze wpływy. Jutro za Mariolkę, pojutrze za Tadzia… – pomyślała i uznała, że właściwie nie ma tu czym się przejmować. Niepotrzebnie wygłupiła się u szewca, miała przecież przy sobie dostateczną sumę, mogła spokojnie te buty wykupić, po co jej do jutra więcej niż sto złotych?
Punkt trzeci na nowo napełnił ją obrzydzeniem. Rozpamiętując szczegóły, doszła do wniosku, że właściwie nie spotkało jej nic niezwykłego. Wiadomo, że na tym świecie świństwa i oszustwa są na porządku dziennym. Zachowała się wprawdzie trochę jak przestraszona gęś, ale mogło być gorzej. Poza tym wszystko razem źle świadczyło o tych ludziach, a nie o niej, może się zatem uspokoić.
Przy okazji przypomniała sobie donicę z palmą, podsłuchaną dziwaczną rozmowę i osobnika, który szedł po drugiej stronie ulicy. W jego sylwetce było coś znajomego… Ależ tak, oczywiście, jasne, to przecież był ten uroczy, podobny do małpy ogrodnik!
Na krótką chwilę czuła tkliwość zalała jej serce, po czym Tereska przystąpiła do dalszej analizy ze znacznie mniejszym przygnębieniem. Szewca jutro załatwi i coś tam mu zełga. Magnetofon, trudno, na magnetofon trzeba będzie poczekać, aż się uzbiera dosyć pieniędzy, byle czego kupować nie będzie. O urządzeniu imienin mowy nie ma, już się przecież zdecydowała, że zda się na los. Co do bandytów, to trzeba wydębić coś z tego Skrzetuskiego przy najbliższej sposobności. Pończochy należy zwyczajnie oddać do załapania.
Problemów brak… Chyba zgłupiałam – pomyślała z niesmakiem – jeszcze mi mało…
Oceniła sytuację na trzeźwo, zastanowiła się nad czwartą klasą, nad dzisiejszymi wydarzeniami i po namyśle uznała, że najzupełniej wystarczy. To są wszystko życiowe sprawy, które pozwalają poruszyć przy okazji nieprzeliczoną ilość tematów. Nadają się znakomicie i wszystko jest w porządku.
Spojrzała na punkt dziesiąty. No, to już dopust boży – pomyślała pogodnie. – Inteligencja jest cechą wrodzoną i nic na to nie poradzę. A skoro nie poradzę, to nie będę się tym zajmować!
W ten sposób mogła wreszcie wrócić do punktu pierwszego, to znaczy do Bogusia. Do imienin pozostało jeszcze trzynaście dni. Od razu postanowiła nastawić się na to, że wcześniej go nie zobaczy. Jeżeli się nie pokaże, to znaczy, że siedzi w tym Wrocławiu, ale na imieniny chyba przyjedzie. Wypadają akurat w sobotę.
Oczyma duszy ujrzała Bogusia wchodzącego z bukietem czerwonych róż. Na rodzinie zrobi to wstrząsające wrażenie. Co tam rodzina, Boguś wejdzie roześmiany, błyskający białymi zębami, z tymi różami w ręku, podejdzie do niej, przyklęknie na jedno kolano…
Wszelkie tamy rozsądku pękły. Zbyt długo odmawiała sobie czarownych marzeń o Bogusiu, zajmując się prozą codziennej egzystencji! Coś tam, gdzieś w jakichś zakamarkach umysłu bąkało jeszcze ostrzegawczo, że te pomysły są zupełnie idiotyczne, kto teraz stosuje takie metody z zeszłego wieku, jakie róże, jakie kolano, żaden normalny człowiek za skarby świata by się do tego stopnia nie ośmieszył, ale urok romantycznej sceny był tak wielki, że Tereska nie zdołała mu się oprzeć. Prawdę mówiąc, gdyby Boguś istotnie ukląkł, sama byłaby zdania, że pewnie zwariował, cóż jej jednak szkodziło sobie powyobrażać? Załóżmy, że nie byłby to żaden wygłup, tylko rzecz normalnie przyjęta, a przy tym ten wdzięk Bogusia…
Januszek długo wrzeszczał u podnóża schodów, wzywając Tereskę na kolację. Uznał wreszcie, że albo śpi, albo ogłuchła, albo popełniła samobójstwo, które pozwalał brać pod uwagę stan, w jakim wróciła do domu. To ostatnie przypuszczenie skłoniło go do wejścia na górę, nigdy bowiem, jak dotąd, nie zdarzyło mu się znaleźć zwłok. Ten raz ewentualnie mógłby być pierwszy. Ostrożnie uchylił drzwi, zajrzał i zamarł bez ruchu.
Jego siostra siedziała na krześle, bokiem odwrócona do biurka. Miała przymknięte oczy i rzewny uśmiech na ustach. Chyliła się ku przodowi, bardzo nisko, rękami czyniąc takie gesty, jakby brała w nie coś, czym zamierzała umyć twarz. Przez chwilę trzymała to coś, po czym składała na tym pocałunek. Januszek wytrzeszczył oczy w przekonaniu, że to jest przezroczyste i dlatego on tego nie widzi, nie mógł jednak pojąć, skąd ona to bierze. Kiedy Tereska opuściła ręce, w których nic nie było, zrozumiał, że operuje powietrzem.
– Rany kota… – wyszeptał ze zgrozą.
Ryki z dołu do Tereski nie dotarły, cichy szept przy drzwiach zabrzmiał jak trąba jerychońska. Ocknęła się w połowie składania pocałunku na ustach klęczącego Bogusia i co najmniej przez całą sekundę rozważała, czy ma uzasadnić jakoś swoje czynności, czy też po prostu zabić swojego brata. Wybrała to pierwsze.
– Czego chcesz? – spytała wrogo.
– Niech skonam – powiedział Januszek. – Co ty robisz?
– Ćwiczę skłony. Świadoma koordynacja różnych grup mięśni w dowolnie wybranych częściach ciała. Bo co?
Januszek otrząsnął się z lekka. W jego uszach informacja zabrzmiała tak naukowo, że na wszelki wypadek wolał nie wnikać w szczegóły. Tereska gotowa była zrobić mu zaraz cały wykład i przepytać z anatomii.
* * *
Siedząc przy biurku, po raz osiemdziesiąty Tereska odczytywała dwa zdania, napisane zamaszystym pismem na imieninowej karcie pocztowej. Sto lat szczęścia i pomyślności! Żałuję, że mnie tam nie ma! B.
Umiała je na pamięć do tego stopnia, że ich treść przestała już do niej docierać. Wpatrywała się w nie z wyrzutem, czule, rzewnie i tkliwe, myśląc melancholijnie, że gdyby przyszły w sobotę… Czemuż nie przyszły w sobotę? Gdyby przyszły w sobotę, ileż zostałoby jej zaoszczędzone. Te nieszczęsne imieniny zostałyby jej w pamięci jak zwyczajna, sympatyczna impreza, a nie jak jakiś koszmar, czarna rozpacz, katastrofa! Ileż w końcu człowiek może znieść?
Co przeżyjemy, to nasze – tłukło jej się po głowie w lekkim rozgoryczeniu. – Co przeżyjemy, to nasze. Przeżyłam swoje…
Spóźnienie do szkoły w dzień imienin zostało jej wybaczone. Najsurowsza nauczycielka nie miałaby serca zgasić blasku tego szczęścia, które jaśniało na jej twarzy i zdawało się oświetlać całe otoczenie w promieniu kilkunastu metrów. Gdyby zresztą nawet nie zostało jej wybaczone, to i tak nie zdołałoby to przyćmić w najmniejszym stopniu radosnego nastroju.
Źródeł szczęścia było dwa. Jedno stanowił prezent zbiorowy od rodziny, którym okazał się upragniony, wyśniony, wymarzony magnetofon wraz z kilkoma krążkami taśm, drugie zaś powinno było właśnie jechać z Wrocławia do Warszawy. Magnetofon Tereska zastała na stole w jadalni po zejściu rano na dół i nie było takiej siły i takich obowiązków, które przeszkodziłyby jej obejrzeć go i ponapawać się świadomością posiadania wytęsknionego przedmiotu. Spóźnienie do szkoły nie miało żadnego znaczenia. Pan Kępiński, zmuszony do udzielenia córce instrukcji w kwestii obsługi, spóźnił się do biura.