W ostatniej chwili ugryzła się w język, żeby nie zrelacjonować mu swych nadziei.
– Nigdy nie wiadomo – powiedziała z westchnieniem. – Szkoda, że nie nosisz przy boku szpady. Ale zdawało mi się, że kiedyś mówiłeś, że trenujesz dżudo czy coś w tym rodzaju…
– Ach i to dlatego wybrałaś sobie mnie na wieczorny powrót z kina? – przerwał Boguś ironicznie. – Brakuje ci obstawy?
– Nie każdego ma się ochotę widzieć w roli własnego obrońcy – odparła Tereska z godnością i mile zaskoczony Boguś pomyślał, że jednak ona chyba ma w sobie coś… Nie miał wprawdzie najmniejszej ochoty występować w roli pogromcy chuliganów, docenił jednak subtelność i poziom komplementu. Tylko dlatego prawie bez namysłu przyjął zaproszenie Tereski na jej imieniny. – Nie wiem, co prawda, czy piętnastego października będę w Warszawie, ale jeśli będę, nie omieszkam, skorzystać – obiecał.
– Ja nie jestem pewna, czy w ogóle będę jeszcze żyła – powiedziała melancholijnie Tereska, zatrzymując się przed furtką. – Poza tym nie musisz chyba czekać z wizytą aż do piętnastego?
– Na razie wyjeżdżam. Do Krakowa, a potem do Wrocławia. Nie jestem pewien, kiedy pokażę się w Warszawie.
– Może wstąpisz na chwilę?
Bogusiowi nie chciało się już wstępować. Miał ochotę porozmyślać sobie spokojnie o dziewczynie z „Orbisu”, którą powinien spotkać dopiero jutro w pociągu. Napomknął coś o przygotowaniach do podróży, przyjrzał się ciekawie oświetlonej lampą znad drzwi Teresce, wydała mu się ładniejsza niż zwykle, jej zielone oczy lśniły w mroku, pomyślał, że jednak nie musi usuwać z pamięci tych letnich, romantycznych spotkań, smarkata bo smarkata, ale jest na zupełnie niezłym poziomie, objął ją lekko i pocałował. Tereska zamarła ze wzruszenia. W głowie mignęła jej jeszcze myśl, że są widoczni z okien domu, po czym wszelkie myśli zniknęły i pozostało tylko dławiące szczęście.
– Do zobaczenia, moja miła – powiedział Boguś i odszedł.
Długą chwilę Tereska stała przed furtką, a potem długą chwilę stała przed drzwiami, usiłując odzyskać normalny wyraz twarzy, niejasno podejrzewając, że wyśnione, wymarzone przeżycie musi być gdzieś na niej, na wierzchu, widoczne. Siły jej z wolna wracały i umysł zaczynał działać.
Zdaje się, że mam głupio rozanielony wyraz twarzy. Wszyscy zobaczą… – pomyślała z troską i uczyniła kilka grymasów, kontrastujących ze stanem jej ducha. Dzięki czemu zgromadzona w jadalni rodzina ujrzała córkę domu wkraczającą ze zmarszczonymi brwiami, wyszczerzonymi zębami i patrzącą dziko spode łba.
Dość długo trwało, nim Teresce udało się wreszcie wszystkich przekonać, że nikt jej nie napadł ani też ona nie napadła nikogo, że film jej się bardzo podobał i nie wyrzucono jej z kina w środku seansu, że nie jadła ani nie piła nic szkodliwego, nikogo nie zamierzała przestraszyć i w ogóle nic się nie stało, a to coś, co dało się dostrzec na jej obliczu, to było tylko tak sobie.
Dopiero kiedy po kolacji szła po schodach na górę, pani Marta przypomniała sobie, co miała jej do powiedzenia.
– Aha, czekaj! Milicja znów się o ciebie pytała. Mieli jakiś pilny interes.
Tereska zatrzymała się w połowie schodów.
– I co?
– Nic. Zmartwili się, że cię nie ma, i zdaje się, że pojechali do Okrętki.
Tereska kiwnęła głową i ruszyła dalej po schodach, dość obojętnie myśląc, że w takim razie jutro od Okrętki wszystkiego się dowie.
* * *
Kilka godzin wcześniej Okrętka zastanawiała się, jak ma właściwie uczcić ten przepiękny, wielki dzień. Pierwszy dzień spokoju po zakończeniu koszmarnej akcji zbierania drzewek. Nie musi już włóczyć za sobą przeklętego stołu na kółkach, nie musi spotykać się z Tereską i błąkać po obcych wariatach, nie musi już żebrać, prosić i przekonywać. Ma spokój. Wreszcie ma święty spokój i tak prędko sobie tego spokoju odebrać nie pozwoli. Powinna chyba coś zrobić, wszystko jedno co, cokolwiek, coś, co by ugruntowało w niej to błogie poczucie zakończenia wysiłków i odzyskania spokoju.
Zdecydowała się na przesadzanie kwiatków. Największą namiętnością jej serca były kaktusy i miała ich już imponującą kolekcję, nieco ostatnia zaniedbaną, którą należało uporządkować. Jedne z nich powinny były rosnąć dziko, z dowolną ilością odrastających na wszystkie strony rozgałęzień, drugie zaś miały być pilnowane i hodowane jako pojedyncze. Jedne miały stanowić swobodnie rozrastający się gąszcz rozmaitych pomieszanych gatunków, drugie powinny być pooddzielane, każdy w innej doniczce. Pozostawione samym sobie od wiosny kaktusy rosły na razie w sposób sprzeczny z zamierzeniami i najwyższy czas był pohamować ich działalność.
Podjąwszy tę decyzję Okrętka przyniosła od dawna przygotowaną ziemię i wysypała ją na gazety na środku pokoju. Na inne gazety obok zaczęła wysypywać niepotrzebną ziemię z doniczek. Przewidując rozsadzanie, przyniosła też sobie nowe doniczki i dookoła porozstawiała całą swoją kolekcję. Pokój przybrał wygląd oranżerii w stanie remontu.
Z jednej z doniczek zbity kłąb korzeni nie pozwalał się wyjąć bez uszkodzenia roślinki, szczególnie, iż był to kaktus, którego dotykanie było absolutnie niewskazane. Rosnące kępkami igiełki, tak drobniutkie, że niemal niewidoczne gołym okiem, wbijały się w skórę na mur przy najlżejszym dotknięciu i kłuły tygodniami. Nie sposób było się ich pozbyć. Okrętka włożyła rękawiczki i łupnęła w doniczkę młotkiem.
Nagłe pukanie do drzwi wstrząsnęło nią tak, że upuściła wszystko. Była sama w domu, rodzice gdzieś wyszli, jej brat odjechał już do swojej szkoły w Gdańsku, musiała otworzyć. Mamrocząc zatem gniewnie pod nosem, pozostawiła pobojowisko, przelazła przez kupy ziemi, stosy doniczek, podstawek i skorup i wyszła do sieni.
Za drzwiami stał dzielnicowy z Krzysztofem Cegną.
– Dzień dobry – powiedział dzielnicowy, przyglądając się Okrętce z niejakim zdumieniem. Była rozczochrana, umazana ziemią, ale za to w rękawiczkach. – Jedna z was musi z nami natychmiast pojechać. Pani przyjaciółki nie ma, podobno poszła do kina, więc tylko pani zostaje. Czy może pani zaraz?
– Zaraz – powiedziała Okrętka. – Dzień dobry. Czy ja już nigdy nie będę miała spokoju? Tylko wsadzę jeden kwiatek.
Od razu zdenerwowała się okropnie, z rozgoryczeniem myśląc, że to przez Tereskę to wszystko, a teraz oczywiście jej nie ma, bo ten parszywy Boguś ważniejszy, i czy nigdy w życiu nie przestaną się jej czepiać, i co jak co, ale ten kaktus musi rozsadzić, bo się do reszty połamie. Wróciła do pokoju, a dzielnicowy i Krzysztof Cegna, niedokładnie rozumiejąc jej odpowiedź, weszli za nią.
– O, pani przesadza kwiatki – powiedział dzielnicowy z lekkim niepokojem. – Ale to będzie krótko trwało. Może im się nic nie stanie, jeśli je pani na pół godziny zostawi?
– Ostrożnie! – powiedziała nerwowo Okrętka. – Kaktusom się w ogóle od niczego nic nie stanie. Niech pan tego nie depcze! Mówię przecież: tylko wsadzę ten jeden.
Przyklękła, sięgnęła po doniczki, rozdzieliła wyjęty z potłuczonych skorup kaktus i pośpiesznie nasypała ziemi. Krzysztof Cegna odruchowo schylił się i podał jej dwa odłamane kawałki.
– Ostrożnie!!! – wrzasnęła Okrętka. – Niech pan tego nie dotyka!!!
– Ja delikatnie biorę… – powiedział Krzysztof Cegna, przestraszony okrzykiem, i przytrzymał kawałki kaktusa drugą ręką.
Okrętka odebrała mu je czym prędzej.
– No, to już pan się tego nie pozbędzie, przepadło – oświadczyła złowieszczo. – Już pana oblazło. Tego nie wolno brać do ręki.
Krzysztof Cegna wzdrygnął się niespokojnie, nie wiedział bowiem, co go oblazło, i przyszło mu na myśl jakieś robactwo, mszyce albo coś w tym rodzaju. Obejrzał ręce, ale nic po nich nie chodziło. Dzielnicowy przyglądał mu się ciekawie.
– Nic nie widzę – powiedział nieufnie. – Co na tym jest? Jakieś pasożyty?
– Zaraz się pan przekona – odparła Okrętka zagadkowo. – Niech pan się nie dotyka!!! – wrzasnęła, bo Krzysztof Cegna sięgnął dłonią, do własnego ucha. – To się przyczepia wszędzie! O Boże, resztę życia pan spędzi na wydłubywaniu!
Z obrazem jakiegoś tajemniczego świerzbu, grzybicy i czegoś w rodzaju kleszczy przed oczami, Krzysztof Cegna cofnął się, spłoszony, i zastygł nieruchomo z rozczapierzonymi palcami. Okrętka z dużą wprawą ugniotła w czterech doniczkach ziemię wokół niebezpiecznej rośliny i podniosła się z klęczek.
– Możemy jechać – powiedziała z rezygnacją, zdejmując rękawiczki. – Resztę zrobię potem.
Krzysztof Cegna odzyskał utraconą na chwilę zdolność ruchu i natychmiast poczuł, że coś go kłuje w dłoń. Potarł rękę w tym miejscu i poczuł, że coś go kłuje między palcami. Następnie poczuł, że coś go kłuje także w szyję, pod kołnierzykiem. Następnie zaczęło go kłuć także w palce drugiej ręki. Ukłucia były delikatne, drobniutkie i nieznośne.
– Ten kaktus kłuje! – powiedział z pretensją i oburzeniem.
– Przecież mówiłam – odparła Okrętka gniewnie. – Wszystkie kaktusy kłują, a ten wyjątkowo. Będzie pan się teraz iskał przez dwa tygodnie. Tego nie sposób wydłubać, chyba pod mikroskopem; w ogóle tego nie widać, a wchodzi wszędzie.
– No to jedziemy – powiedział dzielnicowy, nadzwyczajnie zadowolony, że niczego nie dotykał. – Za pół godziny odwieziemy panią z powrotem, ale niech pani może jednak zamknie mieszkanie.
Okrętka wróciła ze środka podwórza i zamknęła drzwi, które uprzednio usiłowała zostawić otworem.
– A o co chodzi? – spytała ostrożnie, wsiadając do samochodu. – Czy ja sama wystarczę? Może poczekać na Tereskę? Ona kiedyś wróci z tego kina…
– Nie możemy czekać, trzeba to wreszcie rozstrzygnąć. Ten facet, którego szanowne panie rozpoznały, siedzi w knajpie z dwoma innymi. Chodzi tylko o to, żeby pani stwierdziła, czy to ci sami, czy nie. Popatrzy pani i nic więcej.
Okrętka pomyślała, że popatrzyć może, ale za resztę odpowiadać nie będzie. Zamilkła, popadając w posępne zdenerwowanie. Krzysztof Cegna całą drogę usiłował wydłubywać z siebie niewidoczne igiełki, odczuwając dotkliwie brak długich, ostrych paznokci i pomagając sobie zębami. Dzielnicowy z zainteresowaniem obserwował jego wysiłki.