Przespałam kilka miesięcy w przekonaniu, że nie żyję. Byłam taka lekka, że wiatr unosił mnie 40 cm nad ziemią i nie musiałam chodzić na opuchniętych stopach. Na dużym palcu lewej stopy zrobiła się cuchnąca dziura, która prześwituje jak luneta. Owrzodzenia na palcach, proszę mnie nie przytulać.
Ocal mnie Panie.
Już czas.
Dokąd? Kiedy?
Już wielki czas.
W drogę, przed siebie. Wiem, tuż, tuż. Oddaj mi stopy!
Pluton egzekucyjny czeka madam. Za zdradę człowieczeństwa.
Do szału doprowadza mnie tykanie zegara lub kapiący kran. Dobrze, że na koniec panuje tutaj cisza. Słowa, słowa. Umykały, uciekały jak przestraszone króliki. Co za przeklęta mozaika. Co za przewrotność pamięci dom, mama, kosz, próg, koszula, samotność, dziwka, brat, strzykawka, krokodyl. To krzyżówka nie do rozwiązania. To pułapka. Namalowałam obraz zatytułowany: „Śmierć nadchodzi nocą”. I przyszła, spodobało się jej moje dzieło, a teraz z niego się wypłaca.
Zaczęłam powoli odzyskiwać spokój. Kiedy nie ma się nic do stracenia, nic cię nie zaskakuje. Ten cień, który jeszcze we mnie drgał, odblask świecy, błysk mrocznych skał nad brzegiem oceanu, oto trwał we mnie cień, który nie pozwala zasnąć, wymyka się spod kontroli świadomości, daje złudzenie życia.
Odnalazłam w sobie nową prawdę; byłam ocalona przez czas, który dla mnie odszedł innym torem i moje dzieło. Czy zrównoważy moją zbrodnię? Nie wiem. Cena jest niewyobrażalna i rodzi boski sprzeciw, chociaż uważam, że to ludzie wymyślili religie, bo kochają być zniewoleni lub są zbyt słabi, by kierować się własną moralnością. Nadal zjadałam na śniadanie włochate gąsienice, zielone w pomarańczowy deseń. Posiadały wiele cennych mikroelementów. Nie byłam sama w domu. Drugi pokój zajął inny ćpun, heroinista. Odkryłam go niespodziewanie i doszłam do wniosku, że jest zupełnie nieszkodliwy. Niczego nie oczekiwał, nie mógł kopulować, warzył napar z maków i kołysał się w takt muzyki. To nowa choroba sieroca. Stawiałam mu na progu sałatkę z otrutych motyli lub larw, ale ćpun nie był smakoszem. Czasami zesrał się i stał w kupie godzinami. Nie pamiętał swego imienia i w jaki sposób tu trafił. Kiedy pochylałam się nad nim by podciągnąć mu spodnie, słyszałam spowolniałe bicie jego serca: tik… tik… tiiiiik… puk… puk… Cisza. Jest, znowu bije, ręka porusza palcami, drga. Można wyciągnąć igłę z żyły. Bukiet kwiatów, codziennie świeży, ułożony jak na grobie, przez kogo, nigdy się nie dowiedziałam, kto przez całe lata ośmielał się wpuszczać słodkawy zapach w trupi odór ogrodu, w sen, drażnić powietrze i oczy kolorem sacrum i melancholii. A jednak zawsze były złożone. Dla kogo tak mocno umarłam za życia? Czy miałam jakiegoś tajemniczego PRZYJACIELA?
Ciało stało się obce, istniało poza mną, torturowane, nadgryzane przez brunatne jaszczury pełzające i atakujące z sufitu. Były zbyt namacalne.
Kiedy człowiek jest naznaczony piętnem samobójstwa? Czy już nic się nie liczy? NIC? Nie mogę dopuścić, by po mojej śmierci ktoś jeszcze ingerował w moją fizyczność. Lepiej oddać ciało jaszczurom na pożarcie, na zmiażdżenie w przepastnych zębach czasu. Boję się. Nareszcie boję się.
Zapłacić za narkotyk każdą cenę to powracało w podświadomości nieustannie. Wejść w gówno, zjeść gówno, wycałować kutasa, dać się wypieprzyć kilku staruszkom, wprawić w orgazm stado lesbijek. NIE MOŻE ZABRAKNĄĆ TOWARU.
Let me light my dark lamp at Thy fire.
Sądzę, że nawet po eksplozji, śnieg pozostanie w kosmicznych drobinach i będzie pobudzał do śmiechu cząstki elementarne.
Prawdopodobnie miałam kilka czy kilkanaście samoistnych poronień, przelotnych jak jednodniowy romans, trochę bólu i krwi. Coś w rodzaju bezpiecznej influency, bez powikłań. Oczywiście, obecnie jestem bezpłodna.
Nie potrafiłam liczyć dawek. Zagubiona rachuba. Pewno wielokrotnie przekraczałam dawkę śmiertelną. Nieustanna agonia, szron ścinający krew, fale obłędu, strachu, przerażenia. Wgryzanie ściany, wzory toczone paznokciem. Filozofia samotności. System umierania. To już nie samobójstwo, to nie ma kategorii.
Nigdy nie miałam przyjaciela. Rimbaud, Van Gough, Kierkegaard, Pascal. Tak, ONI zaistnieli, kiedy jeszcze potrafiłam czytać i patrzeć. Dopóki kokaina mnie nie spaliła. Było za późno kiedy dowiedziałam się, że można się udać w Podróż Na Wschód. Z trzech możliwości, wybrałam podwójne rozwiązanie: samobójstwo i obłęd. Konfrontacja ja ja lęk bez jednej łzy czy wzruszenia. Byłam po przeciwnej stronie archetypu cienia. Śmierć pod postacią diabła lub diabeł pod postacią śmierci.
Za mało mam słów śmierci. Teraz rozumiem twoją karę dla mnie. Teraz ujrzałam to. Czyż podobna opowiedzieć swoje życie, tak idealnie zatrute poprzez narkotyczne spostrzeganie całego świata wewnętrznego i zewnętrznego.
Zanikanie. Tak można określić stan ciała i umysłu u kresu narkomana. Wietrzność jako nowy rodzaj psychozy. Po tamtej stronie życia, tunelu, rozpaczy, zaciemnienia. Księżycowe dzieci, wypalone kratery. Widywałam martwe, młode ciała, zupełnie niezniszczone w początkach narkomanii, jednak doskonale uśmiercane szaloną dawką, jędrne, jakby uśpione w pierwszej dobie od chwili zgonu. Później pojawiał się zwykły smród. Uprawianie jakichkolwiek stosunków seksualnych stało się niemożliwe. Nawet dno posiada osobisty zmysł estetyczny.
Stałam się władcą absolutnym moich obrazów. Na mój rozkaz stawały na nocnym apelu uskarżając się na los, zamknięcie czy niezrozumienie. Nie mogłam im pomóc. Co można uczynić kiedy nadchodzi wezwanie?
Przypominałam źle ukształtowaną rzeźbę; coś w stylu pop-art. Było w tym coś z metafizycznego szoku dla oglądających.
Przełamanie własnego wstrętu. Jak ogromne zadanie stawiałam otoczeniu. Z lekkości, którą odczuwałam, weszłam w stan ociężałości. Utrudniał poruszanie i przestałam wychodzić z domu. Być może zalegały we mnie dawne poronione płody. Kiedy czułam, że jestem w ciąży, żyłam w dziwnej ekstazie, lecz myśl o potworkach, które mogłam urodzić, powodowała, że zwiększałam dawkę i wędrowałam po ulicach nieznanych miast aż do ostatecznego rozwiązania na którymś ze śmietników.
Nieuchronność rzeczy i spraw wyślizgiwała mi się z podświadomości. Doskonale zablokowałam świat realny, by utonąć po drugiej stronie. Ramiona pokryte ropniami niczym skorupą, dawały złudzenie ciepła.
Nie, nie potrafię zniszczyć tej książki, lecz śmierć od razu wyczuwa chwile zwątpienia i przybiega, i bezboleśnie robi mi zastrzyk.
Dzisiaj odkryłam, że nie posiadam prawego przedramienia, więc jakim sposobem zapisuję te strony?
W tramwajach zajmowałam miejsce leżące. Ludzie nie reagowali. To naturalne. Tam podąża człowiek. W paranoję tłumu.
Zawsze zabierałam czas innym, nawet psychiatrom.
I to mnie nie ominęło. Zakład psychiatryczny. Moje ciało stało się oskarżeniem, musiało zniknąć z ulic, ze świadomości, z powierzchni ziemi. Ciało moje w czystej pościeli jest widokiem niewłaściwym, jakby obcy statek wtargnął na wody terytorialne innego kraju. Opuszczałam każdorazowo szpital potajemnie.
To koszmarne pragnienie spełnienia, które powracało. Trzecia możliwość wyboru życia. Jak się wyzwolić, kiedy lęk zabiera każdą zdrową myśl.
Nawet Akademia Medyczna nie chciała kupić mego ciała. Pojawiały się napady epileptyczne, które zabierały resztki świadomości, rzucały o ściany, osaczały oddech. To wyczekiwanie. Być może na ostatni list. Od Przyjaciela. Tak, miałam Przyjaciela. Nie mógł mi pomóc, nie chciałam. Nie mógł nic uczynić. Nie zdradziłam mu tajemnicy, nie napisałam, że się topię. Przyjaciel, który się nie domaga, nie żąda. Akceptuje. Za dużo wymagam. Tak, jakbym chciała jednym uniesieniem zbliżyć się do Absolutu. Inna bajka. Wspólne brzmienie chwili. Samotność ćpuna jest taka sama. Przyjaciel zawsze może zdarzyć się w życiu jak wiele innych dobrych czy złych spraw. Przyjaciel, to takie proste. To takie nieosiągalne.
Psychiatrzy zaczęli przemawiać do mnie niezrozumiałym językiem. Nie miałam w swoich kategoriach pojęciowych takich słów jak: przyjaźń, uczucie, uśmiech. Przecież tkwiłam w letargu od tysiącleci. To nie miało znaczenia. Zawsze kończyło się ziemią psychiatryczną, z roztrzaskanymi skrzydłami, kiedy otoczona przez sanitariuszy doznawałam objawienia przy podawaniu neuroleptyków. (Niedawno odkryłam jak doskonałym samozniszczeniem jest alkohol w połączeniu z barbituranami, ale o tym innym razem). Byłam przytwierdzana zbawiennymi pasami do ruchomego łóżka jak do ulotnych piasków. Zakłady dla obłąkanych toczą się po świecie na cyrkowych wozach.
Wędrować.
Kiedy poruszasz się chociażby jednym załamkiem palca, żyjesz.
Nie szeptać. Ściany wołają.
Wspomnienia przysypywać dobrym światłem.
Metalowy smak w ustach chłodzić, ochładzać oszronionym sokiem pomarańczowym. Podawać w chorobie gorący napar z maku.
Wybudzać w sobie inny rodzaj lęku, by nie kruszał, nie zastygał wraz z ciałem, nie wykrzywiał ust.
Płacz, płacz. To zawsze wolno pomimo zakazu.
To także człowiek.
To przemijanie.
To oddawanie bólu trawom, ziemi, ciepłej skórze.
Pokochaj chociaż na chwilę, na ten moment, czas taki biegły, zabiegany, prędki jak jedno wspomnienie krzyku, pokochaj by odeszła.
Jesteś.
Ból jest realny.
Oto stało się.
Takie oczywiste.
W obłędzie.
W samotności obłędu.
W muzyce obłędu.
W obłędnej samotności szaleństwa.
W kokainie.
Umierasz.
I nic, absolutnie nic nie uchroni cię przed zachorowaniem.
Powracało obsesyjne spoglądanie w oczy innych, na ulicy, w autobusach, miejskich szaletach, drżenie nerwowe powiek, pojedyncze wypadanie rzęs pocieranych palcem, chrząkanie, drapanie w gardle, zatrzymywanie wdechu, zaskoczenie w źrenicach i wreszcie eksplozja słów, drobnych, kłujących, jak śmie tak wprost patrzeć im w oczy, uczciwym, spokojnym, tak zwyczajnie na ulicy, taki łach ćpunka, na ich drodze, do domu, do sklepu, do pracy, po męża alkoholika, do przedszkola po dziecko. Jak śmie!!! Całą noc padało. Liście zielone jeszcze wczoraj, dzisiaj są pokryte pomarańczowozłotawym odcieniem. Przemiany przyrody zawsze mnie zdumiewały, o ile byłam w stanie je zauważyć.
Buntuję się. Został mi tydzień, a tu nieopisana część ostatnia. Jednak w jakimś sensie dopadało mnie oświecenie, być może skrajne od czystego dźwięku i mogę dzisiaj świadomie funkcjonować jako przepływ kokainy przez każdą cząstkę organizmu.