Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mnóstwo rzeczy przychodzi mi razem do głowy – oznajmiła, przechylając się do tyłu na krześle. – Po pierwsze, owszem. Barańskiego trzeba obejrzeć czym prędzej, ale z daleka, tak, żeby nas nie widział. Wymyśl jakiś sposób. A po drugie, trzeba koniecznie powiedzieć pani Piekarskiej o tej zamianie Okularnika. Niech robi co chce, ale niech dopadnie tych znaczków i sprawdzi, co tam jest, żeby on już nie mógł zamienić na nic innego. Czekaj, jeszcze mam po trzecie. Czesia trzeba do niej dopuścić i zobaczyć, co będzie załatwiał…

– Nic nie będzie załatwiał, tylko jej nawciska kitu, a załatwiał będzie Fajksat.

– Nie szkodzi. Chcę wiedzieć, jakiego kitu. Trzeba uprzedzić panią Piekarską, żeby miała oczy w głowie. I to też czym prędzej, bo może Czesio już tam jedzie.

– W tej chwili to może nie, bo jest prawie wpół do dziesiątej, pani Piekarska na kolację na pewno go nie zaprosiła. Ale w ogóle fakt, że trzeba z gazem. Jak robimy?

– Pojedziemy zaraz jutro. W oba miejsca.

– Razem?

– A co…?

– Nie damy rady. Ta szkoła niemożliwie przeszkadza, ja mogę zacząć dopiero po czwartej. A wieczorem musimy być na lotnisku.

– O Boże, zapomniałam o lotnisku…! No dobrze, to ja pojadę do pani Piekarskiej…

– A ja zaraz po zajęciach praktycznych na Bonifacego. I wezmę psa. Panią Piekarską już zna, a Barańskiego trzeba mu pokazać.

– I wieczorem spotkamy się na lotnisku…

* * *

Wolnym krokiem Pawełek obszedł dwie strony narożnej działki i zaczął się przymierzać do pozostałych dwóch. Jedna z przyległych posesji była ogrodzona, druga bezproblemowo dostępna, stanowczo jednak wolał tę ogrodzoną. Przeleźć przez siatkę, żadna sztuka, lepiej byłoby jednakże, żeby go nikt przy tym nie widział. Działka bez ogrodzenia była prawie pusta, niczym nie osłonięta i przełażenie odbywałoby się jak na patelni, tę drugą natomiast porastały liczne krzewy i drzewa, tworzące doskonałe kryjówki. W dodatku zauważone wcześniej budy stały tuż przy jej ogrodzeniu i w razie czego ułatwiłyby sprawę. Czyli najpierw dostać się tam, a potem przez te budy tu…

Rozważał na razie kwestię czysto teoretycznie, nie zamierzał się bowiem nigdzie wdzierać. Zasadniczym jego celem było doczekanie się na powrót, ewentualnie wyjście z domu właściciela willi, owego piekielnego Barańskiego. Wewnątrz domu ktoś siedział, o czym świadczyło uchylone okno i paląca się gdzieś w głębi lampa. Zaczynało się zmierzchać i Pawełek miał nadzieję, że przy wychodzeniu z domu właściciel zapali dodatkowe światło, może takie nad drzwiami, inaczej bowiem w zapadającym mroku nie mógłby go wcale zobaczyć. No, zobaczyć owszem, ale nie przyjrzeć mu się. Latarnie na ulicy stały, ale z tych najbliższych akurat nie paliła się żadna.

Sterczał tu już całe wieki, zrobiło się ciemno, poza tym nie działo się nic. Chaber wykazywał anielską cierpliwość. Pawełek przeciwnie, tracił ją do reszty. Posępnie myślał, że ten Barański może na przykład jadać w restauracjach i do domu wracać po północy. Może być inwalidą i nie wychodzić wcale, a ze znajomymi porozumiewać się przez telefon. Może wychodzić i wracać tylko rano, kiedy oni są uwiązani w szkole, a potem już tkwić nieruchomo w środku i oglądać przez lupę bezcenne, ukradzione przed laty znaczki. Może, obrzydliwiec, wszystko, a to wszystko jest akurat całkowicie sprzeczne z jego, Pawełka, potrzebami.

Konieczność przedostania się na teren posesji i popatrzenia do wnętrza budynku przez którekolwiek okno jawiła się coraz wyraźniej. Z irytacją Pawełek pomyślał, że trzeba to było zrobić od razu, bo teraz przeszkodzi mu lotnisko, lada chwila będzie musiał tam jechać, nie osiągnąwszy żadnego rezultatu. Na wszelki wypadek przeszedł dalej i zbadał trzecią kolejną działkę, następną za tą ogrodzoną. Była niezła. Niskie, ozdobne sztachetki na ceglanym murku pozwalały się pokonać prawie jednym krokiem, siatka od strony sąsiada też wyglądała dobrze, na kawałku zastępował ją zwyczajny drut… Tak, w razie potrzeby przejść tędy, potem pod drutem, potem przez siatkę z drugiej strony i przez te budy…

Sprawdzał właśnie, czy rosnący w narożniku krzak stanowi dostateczną osłonę, kiedy dopadł go nagle pozostawiony na posterunku Chaber. Okazywał lekkie, ale wyraźne napięcie, pisnął cichutko, nagląco, zawrócił w miejscu i pobiegł

z powrotem, oglądając się, czy Pawełek za nim podąża. Pawełek nie zwlekał, popędził wielkimi susami, starając się biec na palcach i broń Boże nie tupać.

Zdążył prawie w ostatniej chwili. Przed domem Barańskiego stał samochód, a Okularnik właśnie zamykał drzwiczki. Pawełek powstrzymał triumfalne sapnięcie, cofnął się za narożnik ogrodzenia, przykucnął i wyjrzał.

Okularnik zadzwonił do furtki, usłyszał brzęczyk, pchnął furtkę i wszedł do środka. Drzwi otworzyły się przed nim, padło z nich światło, być może ktoś się tam ukazał, ale Pawełek ze swego miejsca nie mógł go dojrzeć. Poczuł głębokie niezadowolenie, możliwe, że był to właśnie Barański, sam stworzył szansę oglądania… A on tu. jak kretyn, utkwił za narożnikiem, zamiast patrzeć na przykład z drugiej strony ulicy. Mógł się tam znaleźć dokładnie naprzeciwko drzwi i obejrzeć osobę, która je otworzyła…

Wściekły na siebie, podniósł się, pomyślał, że Okularnik nie zamieszka tu chyba na stałe, będzie wychodził, ten Barański może być dobrze wychowany, odprowadzi go do drzwi i da się zobaczyć, po czym spojrzał na zegarek. Odczytanie godziny nie było łatwe, wymagało źródła światła. Pawełek zapalił latarkę i stracił nadzieję…

Janeczka przyjechała na lotnisko wprost od pani Piekarskiej, bardzo zadowolona z rezultatu wizyty. Pani Piekarska poczęstowała ją świeżo upieczonym, doskonałym biszkoptem i zrozumiała wszystko. Świetnie wiedziała, że znaczki mogą się od siebie różnić zaledwie odcieniem, że napis na jednym może być tylko o włos cieńszy niż na drugim i ma to ogromne znaczenie, orientowała się, na czym polega i co ma na celu zamiana jednych na drugie. Wysłuchała w skupieniu przypuszczeń Janeczki i zapisała sobie numery katalogowe egzemplarzy, które mogły tu wchodzić w grę. Krótko mówiąc, zachowała się jak prawdziwy filatelista, aczkolwiek zamiary Okularnika zdenerwowały ją i oburzyły nad wyraz.

Podróżni z Algieru zaczęli już wychodzić, kiedy pojawił się pełen mieszanych uczuć Pawełek. Jedną z pierwszych była osoba, która przywiozła listy i paczuszkę od ojca, porozumieć się zatem zdołali dopiero w drodze do domu.

– Więc jednak! – wykrzyknęła Janeczka, usłyszawszy relację brata. – Popatrz, dobrze zgadliśmy! Okularnik i Barański, to Barański czatuje na te znaczki i od niego Okularnik dostaje byle co na wymianę! Jestem pewna, że tak musi być!

– Ale go w końcu nie zobaczyłem! – rozzłościł się Pawełek. – Siedzi tam, w tym domu, jak schowany w skorupie i chałę widać!

– No dobrze, ale sam mówisz, że naprzeciwko jest dobre miejsce…

– Naprzeciwko, naprzeciwko… Pewnie, że dobre, tylko ten podlec musi wyjść! Albo żeby chociaż gębę wetknął w drzwi! A czy ja wiem, czy ten Okularnik tam lata codziennie…?

– Trzeba znaleźć jakiś sposób na wywabienie go z domu…

– Podpalić!

– Podpalić… No owszem, może nie zaraz cały dom, ale małą kupkę czegoś…

– Drewna. Z gazetami. Wyjdzie, żeby zobaczyć, co to jest…

– I ogień go oświetli. Bardzo dobrze, będziemy to mieli w zapasie. Na razie jeszcze poczatuj bez podpalania, albo możemy razem. Chciałabym wiedzieć, czy Czesio też tam przychodzi.

– Na Czesia mamy Zbinia i Stefka.

– Zbiniowi trzeba powiedzieć, co wiemy, będzie mu łatwiej. Dziś już za późno, ale może jutro.

– A czatować mam kiedy? W nocy?

– O Boże… Trudno, musimy to wszystko jakoś zmieścić. Jeszcze się zastanowię. Bo może najpierw Zbinio, dowie się czegoś i lepiej wyjdzie czatowanie…

Zbinio zdecydowany był zapracować na koński breloczek uczciwie i rzetelnie. Ogniście zadeklarowaną pomoc brata przyjął bardzo chętnie, nie wnikając w kierujące nim motywy. Rozważył kwestię podziału pracy.

– W szkole i zaraz po szkole ja, a potem ty – zarządził. – Ustalimy jakąś godzinę i odwal lekcje przedtem, żeby nie było, że tego. Przydałyby się jakieś znaczki… Czekaj, zdaje się, że mam myśl!

Stefek czekał niecierpliwie i w napięciu. Zbinio ujawnił swoja myśl zaraz nazajutrz.

– Jest taka sytuacja – rzekł odrobinę niepewnie. – Oni tego mają jak siana w telewizji, szczególnie jeśli robią jakieś konkursy. Ale tam trzyma rękę na pulsie taki jeden gość i taka jedna facetka. Oba chciwe, aż się niedobrze robi. Ale, rozumiesz, to się podobno czyta…

– Co się czyta? – spytał Stefek.

– Te listy, co tam przychodzą. Czekaj. Cholera, nie mamy dojścia…

Na stanowcze żądanie brata Zbinio wyjaśnił sprawę dokładniej. Należałoby dopaść tych worów z listami w telewizji, zanim zabierze je gość lub facetka. Można się zobowiązać do przeczytania wszystkich w zamian za znaczki. Można to robić tam u nich, na miejscu albo zabrać do domu. Do domu byłoby lepiej, bo wówczas bez trudu włączyłoby się Czesia. Pozwoliłoby mu się własnoręcznie wycinać, a na ile Zbinio się orientuje, Czesio od takiego zajęcia dostaje małpiego rozumu. Wszystko rozbija się o brak odpowiednich znajomości, byle komu nie dadzą, a nikt jakoś nie zna nikogo w telewizji…

– Jedna taka z telewizji mieszka prawie naprzeciwko nas – przerwał Stefek. – Rozpoznałem ją z twarzy. Robi programy dla dzieci.

– Ejże! – zainteresował się Zbinio. – Wiesz, że chyba masz rację! Zdaje się, że mnie też w oko wpadła, ale nie zwróciłem uwagi, gdzie mieszka. Jesteś pewien, że naprzeciwko?

– Na mur. Z psem wychodziła. I ze śmieciami.

– No to mieszka, faktycznie. Jakoś by się z nią zapoznać…

– To masz z głowy – zapewnił Stefek energicznie. – Jutro z nią będziemy zapoznani, gwarantowane. I co potem?

– Jak? – spytał Zbinio nieufnie.

– Co cię obchodzi? Już ja to załatwię, ty się możesz wyprzeć. Pytam, co potem?

– Potem można się do niej przypochlebić o te listy. Albo chociaż dowiedzieć się, kto to czyta i czy też zbiera. Dojść do tego kogoś. Coś mu zrobić…

31
{"b":"88309","o":1}