— Wraz wam powiem, czego się lękam — Skomlik zaciął wargi. - To nilfgaardzka osada. Nas tu chlebem i solą osadniki nie witali, a dla waszego Szczura, rzekli, pal już mają zastrugany. I w prawie są, bo ukaz prefekt dał, by złapanych zbójów na miejscu sprawiać. Jeśli im jeńca nie wydacie, gotowi i dla was paliki zastrugać.
— O wa — powiedział grubas z czubem. - Kawki im straszyć, chacharom. Nam niech lepiej nie stają, bo im krwi upuścim.
— Szczura im nie wydamy — dodał Yercta. - Nasz jest i do Tyffi pojedzie. A baron z Lutz już całą sprawę z prefektem uładzi. A, co gadać po próżnicy. Siadajcie.
Łapacze, obracając pasy z mieczami, ochotnie przysiedli się do stołu Nissirów, wrzeszcząc na karczmarza i zgodnie wskazując Skomlika jako fundatora. Skomlik kopniakiem podsunął zydel do słupa, szarpnął Ciri za ramię, pchnął tak, że upadła, uderzając ramieniem o kolana związanego chłopaka.
— Siedź tu — warknął. - I ani mi się rusz, bo oćwiczę jak sukę.
— Ty gnido — zawarczał młodzik, patrząc na niego zmrużonymi oczyma. - Ty psi…
Ciri nie znała większości słów, które wyleciały ze złych, skrzywionych ust chłopaka, ale ze zmian zachodzących na obliczu Skomlika wywnioskowała, że musiały być to słowa niebywale plugawe i obraźliwe. Łapacz pobladł z wściekłości, zamachnął się, trzasnął związanego w twarz, chwycił za długie jasne włosy, szarpnął, tłukąc potylicą chłopaka o słup.
— Ejże! — zawołał Yercta, unosząc się zza stołu. - Co się tam dzieje?
— Kły mu powybijani, parszywemu Szczurowi! — ryknął Skomlik. - Nogi z rzyci wyrwę, obiedwie!
— Chodź tu i przestań drzeć mordę — Nissir usiadł, wypił duszkiem kubek piwa, otarł wąsy. - Twoim jeńcem pomiataj, co się zmieści, ale od naszego wara. A ty, Kayleigh, nie graj zucha. Siedź cicho i zacznij rozmyśliwać o szafocie, co go baron Lutz kazał już ustawić w miasteczku. Lista rzeczy, jakie ci na tym szafocie uczyni małodobry, jest już spisana i, wierzaj mi, ma trzy łokcie długości. Pół miasteczka już robi zakłady, do którego punktu wytrzymasz. Oszczędzaj tedy siły, Szczurze. Sam postawię małą sumkę i liczę, że nie zrobisz mi zawodu i zdzierżysz przynajmniej do kastrowania.
Kayleigh splunął, odwracając głowę, na ile pozwalał zaciśnięty na szyi rzemień. Skomlik podciągnął pas, zmierzył złowrogim spojrzeniem przycupniętą na zydlu Ciri, po czym dołączył do kompanii za stołem, klnąc, albowiem w przyniesionym przez karczmarza dzbanie zostały już wyłącznie nikłe ślady piany.
— Jakeście wzięli Kayleigha? — spytał, sygnalizując oberżyście chęć rozszerzenia zamówienia. - I to żywego? Bo temu, żeście pozostałych Szczurów wysiekli, wiary nie dam.
— Po prawdzie — odrzekł Vercta, krytycznie przyglądając się temu, co właśnie wydłubał był z nosa — to szczęście mieliśmy, i tyle. Samojeden był. Od szajki się odłączył i do Nowej Kuźnicy do dziewuchy przyskakał na nockę. Sołtysina wiedział, że niedaleko stoimy, dał znać. Zdążyliśmy przed świtaniem, zgarnęliśmy go na sianku, ani kwiknął.
— A z dziewką jego zabawilim się pospołu — zarechotał grubas z czubem. - Jeśli jej Kayleigh nocką nie wygodził, nie było jej krzywdy. Myśmy jej rankiem tak wygodzili, że później ni ręką, ni nogą ruszyć nie mogła!
— To z was, powiadam, pierdoły są i durnie — oznajmił Skomlik gromko i drwiąco. - Przechędożyliście ładny pieniądz, głuptaki wy. Miast czas na dziewkę tracić, było żelazo rozgrzać i Szczura wypytać, gdzie banda nocuje. Mogliście wszystkich mieć, Giselhera i Reefa… Za Giselhera Varnhageny z Sardy dwadzieścia florenów dawali już rok temu. A za ową gamratkę, jak jej tam… Mistel chyba… Za nią prefekt jeszcze więcej by dał po tym, co jego bratankowi uczyniła pod Druigh, wtedy gdy Szczury konwój oskubali.
— Tyś, Skomlik — skrzywił się Vercta — albo z przyrodzenia głupi, albo ci życie ciężkie rozum ze łba wyjadło. Jest nas sześciu. Miałem samoszóst na całą szajkę uderzyć, czy jak? A nagrodzie nas i tak nie minąć. Baron Lutz w loszku Kayleighowi pięt przygrzeje, czasu nie poskąpi, wierzaj mi. Kayleigh wszystko wyśpiewa, wyda ich schowki i kwatery, tedy siłą i kupą pójdziemy, osaczymy bandę, wybierzemy jako raki ze saka.
— A jużci. Będą to czekać. Dowiedzą się, że Kayleigha wzięliście i utają w inszych schowkach i komyszach. Nie, Vercta, trza ci zaglądnąć prawdzie w oczy: spaskudziliście. Zamieniliście nagrodę na babi kiep. Tacyście są, znają was… jeno kiep wam na myśli.
— Sameś kiep! — Vercta zerwał się zza stołu. - Tak ci pilno, to sam się za Szczurami puść razem z twoimi bohaterami! Ale bacz, bo na Szczurów iść, mości nilfgaardzki pachołku, to nie to, co niedorosłe dziewuszki łapać!
Nissirowie i Łapacze zaczęli wrzeszczeć i obrzucać się nawzajem wyzwiskami. Oberżysta prędko podał piwo, wyrywając pusty dzban z rąk grubasa z czubem, zamierzającego się już naczyniem na Skomlika. Piwo szybko złagodziło spór, schłodziło gardła i uspokoiło temperamenty.
— Jeść dawaj! — wrzasnął grubas do karczmarza. - Jajecznicy z kiełbasą, fasoli, chleba i sera!
— I piwa!
— Co tak gały wybałuszasz, Skomlik? My dziś przy groszu są! Obralim Kayleigha z konia, sakiewki, błyskotek, miecza, siodła i kożucha, wszystko sprzedalim krasnoludom!
— Dziewki jego buciki czerwone takoż sprzedalim. I korale!
— Ho, ho, tedy jest za co wypić, w rzeczy samej! Radem!
— A czemuś to tak rad? My mamy za co wypić, nie ty. Ty ze swego ważnego jeńca jeno smarki spod nosa możesz zdjąć albo ze wszów go wyiskać! Jaki jeniec, taki łup, ha, ha!
— Wy psie syny!
— Ha, ha, siadaj, żartowalim, zawrzyj gębę!
— Wypijmy na zgodę! My ugaszczamy!
— Gdzie ta jajecznica, karczmarzu, żeby cię dżuma zżarła! Skorzej!
— I piwo dawaj!
Skulona na zydelku Ciri uniosła głowę, napotykając wpatrzone w nią wściekle zielone oczy Kayleigha, widoczne spod zmierzwionej grzywy jasnych włosów. Przeszył ją dreszcz. Twarz Kayleigha, choć niebrzydka, była zła, bardzo zła. Ciri natychmiast zrozumiała, że ten niewiele starszy od niej chłopak zdolny jest do wszystkiego.
— Chyba mi cię bogowie zesłali — szepnął Szczur, świdrując ją zielonym spojrzeniem. - Pomyśleć tylko, nie wierzę w nich, a zesłali. Nie oglądaj się, mała idiotko. Musisz mi pomóc… Nadstaw uszu, zaraza…
Ciri skuliła się jeszcze bardziej, opuściła głowę.
— Słuchaj — zasyczał Kayleigh, iście po szczurzemu błyskając zębami. - Za chwilę, gdy będzie tędy przechodził oberżysta, zawołasz… Słuchaj mnie, u czarta…
— Nie — szepnęła. - Zbiją mnie…
Usta Kayleigha skrzywiły się, a Ciri natychmiast zrozumiała, że pobicie przez Skomlika wcale nie jest najgorszym, co może ją spotkać. Chociaż Skomlik był wielki, a Kayleigh chudy i w dodatku związany, instynktownie czuła, kogo należy bardziej się bać.
— Jeśli mi pomożesz — szepnął Szczur — to ja pomogę tobie. Ja nie jestem sam. Ja mam druhów takich, którzy nie zostawiają w biedzie… Rozumiesz? Ale gdy moi druhowie nadciągną, gdy się zacznie, nie mogę tkwić przy tym słupie, bo mnie te łotry usieką… Nadstaw uszu, psiakrew. Powiem ci, co masz zrobić…
Ciri opuściła głowę jeszcze niżej. Usta jej drżały.
Łapacze i Nissirowie żarli jajecznicę, ciamkając jak dziki. Karczmarz przemieszał w saganie i doniósł na stół następny dzbanek piwa i bochen pytlowego chleba.
— Głodna jestem! — zapiszczała posłusznie, blednąc lekko. Oberżysta zatrzymał się, spojrzał na nią przyjaźnie, potem obejrzał się ku ucztującym.
— Można jej dać, panie?
— Won! — wrzasnął niewyraźnie Skomlik, czerwieniejąc i plując jajecznicą. - Wara od niej, kręcirożnie zasrany, bo ci giry poprzetrącam! Nie wolno! A ty siedź cicho, powsinogo, bo cię…
— Ejże, Skomlik, cóżeś to, obindasił, czy jak? — wtrącił się Vercta, z wysiłkiem przełykając obłożony cebulą chleb. - Patrzcie go, chłopaki, wolichwosta jednego, sam żre za cudze pieniądze, a dziewuszce żałuje. Daj jej miskę, gospodarzu. Ja płacę i ja mówię, komu dać, a komu nie. A komu to się nie podoba, to może zaraz dostać w szczeciniaty ryj.
Skomlik poczerwieniał jeszcze bardziej, ale nic nie powiedział.
— Coś mi się jeszcze przypomniało — dodał Vercta. - Mus Szczura nakarmić, żeby nie skapiał w drodze, boby nas baron ze skóry obłupił, wierzaj mi. Dziewka go nakarmi. Hej, gospodarzu! Narychtuj jadła jakiego dla nich! A ty, Skomlik, co tam burczysz? Co ci nie w smak?
— Baczenie trza na nią mieć — Łapacz wskazał Ciri ruchem głowy — bo to jakaś dziwna ptaszka. Gdyby to była zwykła dziewka, toby się Nilfgaard za nią nie uganiał, prefekt nagrody by nie obiecywał…
— Czy ona zwykła, czy niezwykła — zarechotał grubas z czubem — to się zaraz pokazać może, wystarczy jej między nogi zajrzeć! Co wy na to, chłopy? Weźmiem ją do stodółki na chwilkę?
— Ani mi się jej waż tknąć! - warknął Skomlik. - Nie pozwolę!
— O wa! Pytać ciebie będziem!
— Spór mój i głowa moja w tym, by ją cało dowieźć! Prefekt z Amarillo…
— Sramy na prefekta twego. Za nasze pieniądze piłeś, a nam pochędóżki żałujesz? Ejże, Skomlik, nie bądźże sknera! A głowa ci nie spadnie, nie bojaj się, ani spór cię nie minie! Całą dowieziesz. Dziewka nie pęcherz rybi, od ściskania nie puknie!
Nissirowie wybuchnęli rżącym śmiechem. Towarzysze Skomlika zawtórowali. Ciri zatrzęsła się, zbladła, uniosła głowę. Kayleigh uśmiechnął się drwiąco.
— Już zrozumiałaś? - zasyczał zza lekko uśmiechniętych warg. - Gdy się popiją, wezmą się za ciebie. Zmaltretują. Jedziemy na jednym wózku. Rób, co kazałem. Uda się mnie, uda się i tobie….
— Jadło gotowe! — zawołał oberżysta. Nie miał nilfgaardzkiego akcentu. - Podejdź, panieneczko!
— Nóż — szepnęła Ciri, odbierając od niego miskę.
— Co?
— Nóż. Prędko.
— Jeśli mało, naści więcej! — zawołał nienaturalnie karczmarz, zezując w kierunku ucztujących i dokładając kaszy do miski. - Odejdź, proszę cię.
— Nóż.
— Odejdź, bo ich zawołam… Nie mogę… Spalą karczmę.
— Nóż.
— Nie. Żal mi cię, córko, ale nie mogę. Nie mogę, pojmij to. Odejdź…