Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Przysłał nas tu jaśnie pan prefekt — łgał dalej Skomlik — byśmy uznali, jak się wiedzie jego rodakom, dobrym ludziom z Glyswen. Przesyła jego wielgomożność pozdrowienia i pyta, nie trza li ludziom z Glyswen jakiej pomocy?

— Jakoś sobie radzimy — powiedział osadnik. Ciri stwierdziła, że mówił wspólnym podobnie jak Skrzydlaty, z takim samym akcentem, choć stylem mówienia starał się naśladować żargon Skomlika. - Przywykliśmy sami sobie radzić.

— Rad będzie pan prefekt, gdy mu to powtórzym. Karczma otwarta? W gardłach nam zaschło…

— Otwarta — rzekł ponuro osadnik. - Póki co, otwarta.

— Póki co?

— Póki co. Bo my tę karczmę wkrótce rozbierzemy, krokwie i deski na spichlerz przydadzą się. Z karczmy pożytek żaden. My pracujemy w pocie czoła i do karczmy nie chodzimy. Karczma tylko przejezdnych ciągnie, większością takich, którym nie jesteśmy radzi. Teraz też tam tacy popasają.

— Kto? — Remiz zbladł lekko. - Nie z fortu Sarda wypadkiem? Nie wielmożni panowie Varnhagenowie?

Osadnik skrzywił się, poruszył wargami, jakby miał, ochotę splunąć.

— Nie, niestety. To milicja panów baronów. Nissirowie.

— Nissirowie? — zmarszczył się Skomlik. - A skąd oni? Pod czyją komendą?

— Starszy nad nimi wysoki, czarny, wąsaty jak sum.

— Hę! - Skomlik odwrócił się do towarzyszy. - Dobra nasza. Jednego tylko takiego znamy, nie? To ani chybi będzie nasz stary druh Vercta „Wierzaj mi", pamiętacie go? A cóż tu u was, kumie, Nissirowie porabiają?

— Panowie Nissirowie — wyjaśnił ponuro osadnik — do Tyffi zmierzają. Zaszczycili nas swą wizytą. Wiozą jeńca. Jednego z bandy Szczurów wzięli w pień.

— A jużci — parsknął Remiz. - A cysarza Nilfgaardu nie wzięli?

Osadnik zmarszczył się, zacisnął dłonie na drzewcu oszczepu. Jego towarzysze zaszemrali głucho.

— Jedźcie do karczmy, panowie wojacy — mięśnie na żuchwach osadnika zagrały ostro. - I pogadajcie z panami Nissirami, waszymi druhami. Jesteście pono w służbie u prefekta. Zapytajcie tedy panów Nissirów, czemu bandytę do Tyffi wiozą, miast tu, na miejscu, wnet na pal go wołami nawlec, jak prefekt nakazał. I przypomnijcie panom Nissirom, waszym druhom, że tu władzą jest prefekt, nie baron z Tyffi. My mamy już i woły w jarzmie, i palik naostrzony. Jeśli panowie Nissirowie nie zechcą, to my uczynimy co trzeba. Rzeknijcie im to.

— Rzeknę, musowo — Skomlik znacząco łypnął na kamratów. - Bywajcie, ludziska.

Ruszyli stępa między chałupy. Wieś wydawała się wymarła, nie widzieli ni żywej duszy. Pod jednym z płotów ryła wychudzona świnia, w błocie taplały się brudne kaczki. Drogę jeźdźców przeciął wielki czarny kocur.

— Tfu, tfu, kocia morda — Remiz pochylił się w siodle, splunął, złożył palce w znak chroniący od złego uroku. -Drogę przebieżał, kurwi syn!

- Żeby mu tak myszą w gardle stanęła!

— Czego? — odwrócił się Skomlik.

— Kot. Jako ta smoła czarny. Drogę przebieżał, tfu, tfu.

— Licho z nim — Skomlik rozejrzał się dookoła. - Patrzcie ino jaka pustota. Alem widział zza błon, że ludziska w chatach siedzą, uważają. A zza tamtych wrót, baczyłem, sulica błysknęła.

— Bab pilnują — zaśmiał się ten, który życzył kotu kłopotów z myszą. - Nissirowie we wsi! Słyszeliście, co ów kmiot gadał? Widno było, że Nissirów nie miłuje.

— I nie dziwota. „Wierzaj mi" i jego kompania żadnej kiecce nie przepuszczą. Eh, doigrają się oni jeszcze, ci panowie Nissirowie. Baronowie „Stróżami porządku" ich zwą, za to im płacą, by ładu strzegli, dróg pilnowali. A krzyknij chłopu nad uchem: „Nissir!", uwidzisz, pięty sobie posra ze strachu. Ale to do czasu, do czasu. Jeszcze jednego cielaka zarżną, jeszcze jedną dziewkę wymamłają, a rozniosą ich chłopkowie na widłach, obaczycie. Baczyliście tych u wrót, jakie gęby mieli zawzięte? To nilfgaardzkie osadniki. Z nimi szutków nie ma… Ha, oto i karczma…

Popędzili konie.

Karczma miała lekko zapadniętą, tęgo omszałą strzechę. Stała w pewnym oddaleniu od chałup i zbudowań gospodarskich, wyznaczając jednak środek, punkt centralny całego ogrodzonego porozwalanym częstokołem terenu, miejsce przecięcia się dwóch przechodzących przez wieś dróg. W cieniu rzucanym przez jedyne w okolicy wielkie drzewo był okólnik, zagroda dla bydła i oddzielna dla koni. W tej ostatniej stało pięć lub sześć nie rozkulbaczonych wierzchowców. Przed drzwiami, na schodkach, siedziało dwóch typów w skórzanych kurtach i spiczastych futrzanych czapkach. Obaj hołubili przy piersi gliniane kufle, a między nimi stała miska pełna ogryzionych kości.

— Coście za jedni? — wrzasnął jeden z typów na widok Skomlika i jego zsiadającej z koni kompanii. - Czego tu szukacie? Poszli precz! Zajęta karczma w imieniu prawa!

— Nie krzykaj, Nissirze, nie krzykaj — powiedział Skomlik, ściągając Ciri z siodła. - A drzwi rozewrzyj szerzej, bo chcemy do środka. Twój komendant, Yercta, to nasz znajomek.

— Nie znam was!

— Boś gołowąs! A ja i „Wierzaj mi" służyliśmy razem jeszcze za dawnych czasów, nim tu Nilfgaard nastał.

— No, jeśli tak… — zawahał się typ, puszczając rękojeść miecza. - Wchodźcie. Mnie tam zajedno…

Skomlik szturchnął Ciri, drugi Łapacz chwycił ją za kołnierz. Weszli do środka.

Wewnątrz było mrocznie i duszno, pachniało dymem i pieczenia. Karczma była prawie pusta — zajęty był tylko jeden ze stołów, stojący w smudze światła wpadającego przez okienko z rybich błon. Siedziało przy nim kilku mężczyzn. W głębi, przy palenisku, krzątał się karczmarz, pobrzękując garnkami.

— Czołem panom Nissirom! — zagrzmiał Skomlik.

— My nie czołem z byle wołem — warknął jeden z siedzącej przy okienku kompanii, plując na podłogę. Drugi powstrzymał go gestem.

— Wolnego — powiedział. - To swoje chłopy, nie poznajesz? Skomlik i jego Łapacze. Powitać, powitać!

Skomlik rozpromienił się i ruszył w kierunku stołu, ale zatrzymał się, widząc kamratów zapatrzonych na słup podtrzymujący siestrzan stropu. Pod słupem siedział na zydelku szczupły, jasnowłosy kilkunastoletni chłopak, dziwnie wyprężony i wyciągnięty. Ciri zobaczyła, że nienaturalna pozycja wynika z faktu, że ręce chłopaka są wykręcone do tyłu i skrępowane, a szyję przytwierdza do słupa rzemienny pas.

— A niech mnie krosta obsypie — westchnął głośno jeden z Łapaczy, ten, który trzymał Ciri za kołnierz. -Spójrz jeno, Skomlik! Toż to Kayleigh!

— Kayleigh? — Skomlik przekrzywił głowę. - Szczur Kayleigh? Nie może być!

Jeden z siedzących za stołem Nissirów, grubas z włosami wystrzyżonymi w malowniczy czub, roześmiał się gardłowo.

— Może być — powiedział, oblizując łyżkę. - To Kayleigh, we własnej parszywej osobie. Opłaciło się o świtaniu wstawać. Dostaniem za niego pewnie z pół kopy florenów dobrą cesarską monetą.

— Capnęliście Kayleigha, no, no — zmarszczył się Skomlik. - Znaczy się, prawdę gadał nilfgaardzki kmiotek…

— Trzydzieści florenów, psiamać — westchnął Remiz. -Nielichy grosz… Płaci baron Lutz z Tyffi?

— Tak jest — potwierdził drugi Nissir, czarnowłosy i czarnowąsy. - Wielmożny baron Lutz z Tyffi, nasz pan i dobrodziej. Szczury ograbili mu rządcę na gościńcu, to w złości się zapiekł i wyznaczył nagrodę. I to my, Skomlik, tę nagrodę weźmiemy, wierzaj mi. Ha, spójrzcie tylko, chłopy, jakiego to puchacza nadął! Nie w smak mu, że to my, nie on Szczura capnął, choć i jemu prefekt bandę tropić nakazał!

- Łapacz Skomlik — grubas z czubem wskazał na Ciri łyżką — takoż coś złapał. Widzisz, Vercta? Dziewuszka jakaś.

— Widzę — czarnowąsy błysnął zębami. - Cóż to, Skomlik, tak cię bieda przydusiła, że dzieci porywasz dla okupu? Co to za kocmołuch?

— Do tego ci nic!

— Coś taki srogi — zaśmiał się ten z czubem. - Upewnić się chcemy ino, czy to nie córa twoja.

— Jego córa? — zaśmiał się Vercta, ten z czarnym wąsem. — A jużci. Żeby córy móc płodzić, trza jajca mieć. Nissirowie ryknęli śmiechem.

— A rżyjcie, łby baranie! — wrzasnął Skomlik i nadął się. - A tobie, Vercta, tyle rzeknę: nim niedziela minie, zadziwisz się, o kim głośniej będzie, o was i o waszym Szczurze czy o mnie i o tym, czegom ja dokonał. I obaczym, kto hojniejszy: wasz baron czy cesarski prefekt z Amarillo!

— Możesz mnie w rzyć pocałować — oświadczył pogardliwie Vercta i wrócił do siorbania polewki — razem z twoim prefektem, twoim cesarzem i całym Nilfgaardem, wierzaj mi. I nie nadymaj się. Wiem ci ja, że Nilfgaard od tygodnia za jakąś dziewką goni, aż kurz się po drogach wznosi. Wiem, że nagroda za nią jest. Ale mnie to łajno obchodzi. Ja się już prefektowi i Nilfgaardczykom wysługiwać nie myślę i plugawię na nich. Ja teraz u barona Lutza służę, jeno jemu podlegam, nikomu bolej.

— Twój baron — charknął Skomlik — miast ciebie nilfgaardzką rękę boćka, nilfgaardzkie buty liże. Tedy ty nie musisz, to i gadać ci łatwo.

— Nie pusz się — powiedział pojednawczo Nissir. - Nie przeciw tobie mówiłem, wierzaj mi. Żeś dziewkę, której Nilfgaard szuka, znalazł, dobrze to, rad widzę, że ty nagrodę weźmiesz, a nie te zasrane Nilfgaardczyki. A że prefektowi służysz? Nikt nie wybiera sobie panów, to oni wybierają, no nie? Nuże, siednijcie z nami, wypijemy, jak się trafiło spotkanie.

— Ano, czemu nie — zgodził się Skomlik. - Dajcie jeno wprzód kawałek powroza. Przywiążę dziewkę do słupa wedle waszego Szczura, dobra?

Nissirowie ryknęli śmiechem.

— Widzita go, postrach pogranicza! — zarechotał grubas z czubem. - Zbrojne ramię Nilfgaardu! Zwiąż ją, Skomlik, zwiąż, a tęgo. Ale weźmij żelazny łańcuch, bo powrozy gotów ten twój ważny jeniec poszarpać i mordę ci obić, nim ucieknie. Wygląda groźnie, aże ciarki przechodzą!

Nawet towarzysze Skomlika parsknęli tłumionym śmiechem. Łapacz poczerwieniał, przekręcił pas, podszedł do stołu.

— Ja aby ku pewności, by nie zemknęła…

— Nie zawracaj rzyci — przerwał Vercta, łamiąc chleb. - Chcesz pogadać, to siadaj, postaw kolejkę jak się należy. A tę dziewkę, jeśli wola, powieś za nogi u powały. Tyle mnie to obchodzi, co świńskie łajno. Tylko że to okropnie śmieszne, Skomlik. Dla ciebie i dla twego prefekta to może i ważny jeniec, ale dla mnie to zabiedzony i zestrachany dzieciak. Wiązać ją chcesz? Ona, wierzaj mi, ledwie się na nogach trzyma, gdzie jej tam do uciekania. Czego się lękasz?

57
{"b":"88197","o":1}