Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Już wracał Błękitny, wywijając toporem i wrzeszcząc. Obaj pancerni w pędzie wymienili huczące ciosy, rozdzielili się. Na Skrzydlatego znowu wpadł Dwa Kły, konie zderzyły się, zadzwoniły miecze. Dwa Kły ciął Skrzydlatego, rozwalając opachę i tarczkę, Skrzydlaty wyprostował się i uderzył od prawej potężnym ciosem w bok napierśnika. Dwa Kły zakołysał się w siodle. Skrzydlaty stanął w strzemionach i z rozmachem ciał jeszcze raz, między rozrąbany, wgięty już naramiennik a szyszak. Ostrze szerokiego miecza z hukiem wcięło się w blachy, uwięzło. Dwa Kły wyprężył się i zadygotał. Konie zwarły się, tupiąc i zgrzytając zębami na wędzidłach. Skrzydlaty zaparł się o łęk, wyrwał miecz. Dwa Kły zwisł z siodła i runął pod kopyta. Podkowy zahuczały o rozgniatywany pancerz.

Błękitny zawrócił siwka, atakował, unosząc topór. Z trudem powodował koniem zranioną ręką. Skrzydlaty dostrzegł to, zręcznie zaszedł go od prawej, uniósł się w strzemionach do straszliwego cięcia. Błękitny złapał cios na topór i wybił miecz z dłoni Skrzydlatego. Konie znowu zderzyły się. Błękitny był istnym siłaczem, ciężka siekiera w jego dłoni wzniosła się i opadła jak trzcinka. Na pancerz Skrzydlatego zwalił się z łomotem cios, od którego gniadosz aż przysiadł na zadzie. Skrzydlaty zakołysał się, ale utrzymał w siodle. Nim topór zdążył spaść po raz drugi, puścił wodze i zakręcił lewą ręką, chwytając zawieszony na rzemiennym temblaku ciężki graniasty buzdygan, na odlew zdzielił Błękitnego po hełmie. Hełm zahuczał jak dzwon, teraz Błękitny zachwiał się w kulbace. Konie kwiczały, próbowały się kąsać i nie chciały rozdzielić.

Błękitny, wyraźnie oszołomiony ciosem buzdyganu, zdołał jednak uderzyć toporem, z hukiem trafiając przeciwnika w napierśnik. To, że obaj utrzymywali się jeszcze w siodłach, wydawało się istnym cudem, ale było po prostu zasługą wysokich wspierających łęków. Po bokach obu wierzchowców ciekła krew, szczególnie dobrze widoczna na jasnej maści siwka. Ciri patrzyła ze zgrozą. W Kaer Morhen nauczono ją walczyć, ale nie wyobrażała sobie, w jaki sposób mogłaby stawić czoło któremuś z takich siłaczy. I sparować choćby jeden z tak potężnych ciosów.

Błękitny oburącz chwycił stylisko topora, głęboko wbitego w napierśnik Skrzydlatego, zgarbił się i zaparł, próbując zepchnąć przeciwnika z siodła. Skrzydlaty z rozmachem zdzielił go buzdyganem, raz, drugi, trzeci. Krew trysnęła spod okapu hełmu, bryznęła na błękitną zbroję i szyję siwka. Skrzydlaty uderzył gniadosza ostrogami, skok konia wydarł ostrze siekiery z jego napierśnika; chwiejący się w siodle Błękitny wypuścił z dłoni stylisko. Skrzydlaty przełożył buzdygan do prawej ręki, naleciał, straszliwym ciosem przygiął głowę Błękitnego do końskiej szyi. Chwyciwszy wodze siwka wolną ręką, Nilfgaardczyk walił buzdyganem, błękitna zbroja dzwoniła jak żelazny garnek, krew sikała spod powyginanego hełmu. Jeszcze jedno uderzenie i Błękitny głową do przodu runął pod kopyta siwka. Siwek odkłusował, ale gniadosz Skrzydlatego, najwidoczniej wyćwiczony, z gruchotem stratował powalonego. Błękitny żył jeszcze, o czym zaświadczył rozpaczliwy ryk bólu. Gniadosz tratował go nadal — z takim impetem, że ranny Skrzydlaty nie utrzymał się w siodle i z hukiem zwalił się obok.

— Pozabijali się, psiekrwie — stęknął Łapacz, który trzymał Ciri.

— Panowie rycerze, mór na nich a zaraza — splunął drugi.

Pachołkowie Błękitnego przyglądali się z oddalenia. Jeden zawrócił konia.

— Stój, Remiz! — wrzasnął Skomlik. - Dokąd to? Do Sardy? Pilno ci na stryk?

Pachołkowie zatrzymali się, jeden spojrzał, przysłaniając oczy dłonią.

— To ty, Skomlik?

— Ja! Podjedź, Remiz, nie bojąj się! Rycerskie waśnie to nie nasza sprawa!

Ciri nagle miała dość obojętności. Zwinnie wyszarpnęła się trzymającemu ją Łapaczowi, puściła się biegiem, dopadła siwka Błękitnego, jednym skokiem znalazła się na kulbace z wysokim łękiem.

Udałoby się jej może, gdyby nie to, że pachołkowie z Sardy byli w siodłach i na wypoczętych koniach. Dopadli ją bez trudu, wyrwali wodze. Zeskoczyła i pognała w stronę lasu, ale konni znowu ją dogonili. Jeden w pędzie chwycił ją za włosy, pociągnął, powlókł. Ciri wrzasnęła, uwiesiła się jego ręki. Konny rzucił ją wprost pod nogi Skomlika. Świsnęła nahajka, Ciri zawyła i zwinęła się w kłębek, zasłaniając głowę rękoma. Nahajka świsnęła znowu i cięła ją po rękach. Odturlała się, ale Skomlik doskoczył, kopnął ją, potem przydeptał butem krzyże.

— Uciekać chciałaś, żmijo?

Nahajka świsnęła. Ciri zawyła. Skomlik kopnął ją znowu i smagnął pletnią.

— Nie bij mnie! -. wrzasnęła, kuląc się.

— Przemówiłaś, zarazo! Rozsznurowała się gębusia? Ja cię zaraz…

— Opamiętajże się, Skomlik! — krzyknął któryś z Łapaczy. - Życie chcesz z niej wytłuc, czy co? Ona za wiele warta, by ją zmarnować!

— Jasny piorun — powiedział Remiz, zsiadając z konia. - Byłabyż to ta, której Nilfgaard szuka od tygodnia?

— Ona.

— Ha! Wszystkie garnizony jej szukają. To jakaś ważna dla Nilfgaardu persona! Pono jakiś możny mag wy-wróżył, że musi być gdzieś w tych okolicach. Tak mówili w Sardzie. Gdzieście ją naszli?

— Na Patelni.

— Nie może być!

— Może, może — powiedział gniewnie Skomlik, wykrzywiając się. - Mamy ją, a nagroda nasza! Co stoicie niby koły? Spętać mi tę ptaszkę i na kulbakę z nią! Wynosimy się stąd, chłopy! Żywo!

— Wielmożny Sweers — powiedział jeden z Łapaczy — chyba dycha jeszcze…

— Długo nie podycha. Pies go trącał! Jedziemy wprost do Amarillo, chłopy. Do prefekta. Odstawimy mu dziewkę ł zgarniemy nagrodę.

— Do Amarillo? — Remiz podrapał się w potylicę, spojrzał na pole niedawnej walki. - Tam już nam kat zaświeci! Co prefektowi powiesz? Rycerze pobite, a wy cali? Gdy się cała rzecz ujawni, prefekt każe was powiesić, a nas ciupasem odeśle do Sardy… A wtenczas Varnhageny skórę z nas złupią. Warn może i do Amarillo droga, ale mnie lepiej w lasy zapaść…

— Tyś mój szurzy, Remiz — powiedział Skomlik. - A chociażeś psi syn, boś siostrę moją bijał, zawsześ swak. Tedy ci skórę ocalę. Jedziemy do Amarillo, powiadam. Prefekt wie, że między Sweersami a Yarnhagenami wróżda. Spotkali się, pobili jedni drugich, zwykła u nich rzecz. Co my moglim? A dziewkę, baczcie na moje słowa, znaleźliśmy później. My, Łapacze. Tyś też od nynie Łapacz, Remiz. Prefekt łajno wie, ilu nas ze Sweersem pojechało. Nie doliczy się…

— Nie zabyłeś aby o czym, Skomlik? — spytał przeciągle Remiz, patrząc na drugiego pachołka z Sardy.

Skomlik odwrócił się wolno, po czym błyskawicznie wydobył nóż i z rozmachem wbił go pachołkowi w gardło. Pachołek zarzęził i zwalił się na ziemię.

— Ja o niczym nie zapominam — powiedział zimno Łapacz. - No, to tera my już sami swoi. Świadków nie ma, a i głów do podziału nagrody nie za dużo. Na koń, chłopy, do Amarillo! Szmat drogi jeszcze między nami a nagrodą, zwlekać nie ma co!

*****

Gdy wyjechali z ciemnej i mokrej bukowiny, zobaczyli u podnóża góry wieś, kilkanaście strzech wewnątrz pierścienia niskiego częstokołu ogradzającego zakole niewielkiej rzeczki.

Wiatr przyniósł zapach dymu. Ciri poruszyła zdrętwiałymi palcami rąk, przywiązanych rzemieniem do łęku siodła. Cała była zdrętwiała, pośladki bolały nieznośnie, dokuczał pełny pęcherz. Była w siodle od wschodu słońca. W nocy nie wypoczęła, bo kazano jej spać z rękoma przywiązanymi do przegubów leżących z obu stron Łapaczy. Na każde jej poruszenie Łapacze reagowali klątwami i groźbami bicia.

— Osada — powiedział jeden.

— Widzę — odrzekł Skomlik.

Zjechali z góry, kopyta koni zachrzęściły wśród wysokich, spalonych słońcem traw. Wkrótce znaleźli się na wyboistej drodze wiodącej wprost do wsi, ku drewnianemu mostkowi i bramie w palisadzie.

Skomlik wstrzymał konia, stanął w strzemionach.

— Co to za wieś? Nigdym tu nie popasał. Remiz, znasz te okolice?

— Dawniej — powiedział Remiz — zwali tę wieś Biała Rzeczka. Ale jak się zaczęła ruchawka, paru tutejszych przystało do rebeliantów, tedy Varnhageny z Sardy kura tu puścili, ludzi wysiekli albo pognali w niewolę. Teraz same nilfgaardzkie osadniki tu mieszkają, nowoposiedleńcy. A wioskę przechrzcili na Glyswen. Te osadniki to niedobre, zawzięte ludzie. Rzeknę wam: nie popasajmy tu. Jedźmy dalej.

— Koniom trza dać wypocząć — zaprotestował jeden z Łapaczy — i zaobroczyć je. A i mnie we flakach gra, jakoby kapela rżnęła. Co nam tam nowoposiedleńcy, mierzwa jedna, chmyzy. Machniem im przed nosem rozkazem prefekta, wżdy prefekt Nilfgaardczyk jako i oni. Zobaczycie, w pas się nam pokłonią.

— Jużci — burknął Skomlik — widział kto Nilfgaardczyka, który w pas się kłania. Remiz, a karczma jaka jest w onym Glyswen?

— Jest. Karczmy Varnhageny nie spalili.

Skomlik obrócił się na kulbace, spojrzał na Ciri.

— Trza ją rozwiązać — powiedział. - Nie Iza, by kto poznał… Dajcie jej opończę. I kaptur na łeb… Hola! Dokąd, kopciuchu?

— W krzaki muszę…

— Ja ci dam krzaki, wywłoko! Kucaj wedle drogi! I pomnij: we wsi ani pary z gęby. Nie myśl, żeś chytra! Piśniesz tylko, to gardło ci poderżnę. Jeśli ja za ciebie florenów nie dostanę, nikt nie dostanie.

Podjechali stępa, kopyta koni załomotały na mostku. Zza ostrokołu natychmiast wyłoniły się postacie osadników uzbrojonych w oszczepy.

— Przy bramie stróżują — mruknął Remiz. - Ciekawym czemu.

— Ja też — odmruknał Skomlik, unosząc się w strzemionach. - Bramy pilnują, a od strony młyna częstokół rozwalony, wozem można wjechać…

Podjechali bliżej, zatrzymali konie.

— Witajcie, gospodarze! — zawołał jowialnie, choć nieco nienaturalnie Skomlik. - W dobry czas!

— Ktoście? — spytał krótko najwyższy z osadników.

— Myśmy, kumie, są wojsko — zełgał Skomlik rozparty na kulbace. - W służbie jego wielgomożności pana prefekta z Amarillo.

Osadnik przesunął dłonią po drzewcu oszczepu, popatrzył na Skomlika spode łba. Niewątpliwie nie przypominał sobie, na jakich to chrzcinach Łapacz został jego kumem.

56
{"b":"88197","o":1}