Teleport Lary, zwany również od imienia jego odkrywcy Portalem Benaventa. Znajduje się na wyspie Thanedd, na ostatniej kondygnacji Wieży Mewy. Stały, okresowo aktywny. Zasady funkcjonowania: nie znane. Destynacja: nie znana, prawdopodobnie wypaczona w wyniku samoistnego rozpadu, niewykluczone liczne rozwidlenia a. rozrzuty.
Uwaga: teleport chaotyczny i śmiertelnie niebezpieczny. Eksperymenty kategorycznie zabronione. Nie zezwala się na używanie magii w Wieży Mewy i w najbliższej okolicy, w szczególności magii teleportacyjnej. Kapituła wyjątkowo rozpatruje podania o zezwolenie na wstęp do Tor Lara i oględziny teleportu. Podanie należy umotywować rozpoczętymi pracami badawczymi i specjalizacją w przedmiotowym zakresie.
Bibliografia: Geoffrey Monck, „Magia Starszego Ludu"; Immanuel Benavent, „Portal z Tor Lara"; Nina Fioravanti, „Teoria i praktyka teleportacji"; Ransant Alvaro, „Bramy tajemnicy".
Prohibita (spis zakazanych artefaktów), Ars Magica, Ed. LVIII
Na początku był tylko pulsujący, migotliwy chaos i kaskada obrazów, wirowanie, pełna dźwięków i głosów otchłań. Ciri widziała sięgającą nieba wieżę, na dachu której tańczyły błyskawice. Słyszała krzyk drapieżnego ptaka i była tym ptakiem. Leciała z ogromną prędkością, a pod nią było wzburzone morze. Widziała małą laleczkę z gałganków i nagle była tą laleczką, a dookoła kłębiła się ciemność tętniąca głosami cykad. Widziała wielkiego czarno-białego kota i nagle była tym kotem, a dookoła był mroczny dom, pociemniałe boazerie, zapach świec i starych ksiąg. Słyszała, jak ktoś kilkakrotnie wypowiada jej imię, przyzywa ją. Widziała srebrne łososie przeskakujące wodospady, słyszała szum deszczu uderzającego o liście. A potem usłyszała dziwny, przeciągły krzyk Yennefer. I to ten krzyk zbudził ją, wyrwał z otchłani bezczasu i bezładu.
Teraz, bezskutecznie próbując przypomnieć sobie sen, słyszała już tylko ciche dźwięki lutni i fletu, pobrzękiwanie tamburynka, śpiew i śmiech. Jaskier i grupa przygodnie poznanych wagantów bawili się nadal w najlepsze w komnacie na końcu korytarza.
Przez okno wpadała smuga księżycowego światła, rozjaśniając nieco mrok i nadając komnacie Loxii wygląd miejsca ze snu. Ciri odrzuciła prześcieradła. Była spocona, włosy lepiły się jej do czoła. Wieczorem długo nie mogła zasnąć, brakowało jej tchu, choć okno było otwarte na oścież. Wiedziała, co było powodem. Zanim wyszła z Geraltem, Yennefer obłożyła komnatę czarami ochronnymi. Jakoby dlatego, by uniemożliwić komukolwiek wejście, ale Ciri podejrzewała, że chodziło raczej o uniemożliwienie wyjścia. Była po prostu uwięziona. Yennefer, choć w wyraźny sposób zadowolona ze spotkania z Geraltem, nie zapomniała i nie wybaczyła jej jeszcze samowolnej i wariackiej ucieczki do Hirundum, dzięki której do tego spotkania doszło.
Ją samą spotkanie z Geraltem napełniło smutkiem i rozczarowaniem. Wiedźmin był małomówny, spięty, niespokojny i wyraźnie nieszczery. Ich rozmowy rwały się i utykały, więzły w nie dokończonych, przerwanych w pół słowa zdaniach i pytaniach. Oczy i myśli wiedźmina uciekały przed nią i biegły w dal. Ciri wiedziała, dokąd biegły.
Z komnatki w końcu korytarza docierał samotny i cichy śpiew Jaskra, muzyka strun lutni, szemrząca jak strumyk na kamieniach. Poznała melodię, którą bard układał od kilku dni. Ballada — Jaskier kilkakrotnie się tym pochwalił — nosiła tytuł „Nieuchwytna" i miała przynieść poecie triumf na dorocznym turnieju bardów odbywającym się późną jesienią na zamku Vartburg. Ciri wsłuchała się w słowa.
Nad dachami mokrymi fruniesz
Między żółty nurkujesz grążel
Ale ja cię i tak zrozumiem
Oczywiście, jeżeli zdążę…
Dudniły kopyta, jeźdźcy galopowali w noc, na horyzoncie niebo kwitło łunami pożarów. Drapieżny ptak zaskrzeczał i rozpostarł skrzydła, zrywając się do lotu. Ciri znowu pogrążyła się w sen, słysząc, jak ktoś kilkakrotnie wypowiada jej imię. Raz był to Geralt, raz Yennefer, raz Triss Merigold, wreszcie — i to kilka razy — nie znana jej, szczupła, jasnowłosa i smutna dziewczyna, spoglądająca z oprawnej w róg i mosiądz miniatury.
Potem zobaczyła czarno-białego kota, a po chwili była tym kotem, patrzyła jego oczami. Dokoła był obcy, mroczny dom. Widziała wielkie regały pełne ksiąg, oświetlony kilkoma świecznikami pulpit, przy nim dwóch schylonych nad zwojami mężczyzn. Jeden z tych mężczyzn kasłał i ocierał wargi chustką. Drugi, karzeł z ogromną głową, siedział na fotelu na kółkach. Nie miał obu nóg.
*****
— Niebywałe… — westchnął Fenn, przebiegając wzrokiem po zetlałym pergaminie. - Wierzyć się nie chce… Skąd masz te dokumenty?
— Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział — zakasłał Codringher. - Czy teraz pojąłeś już, kim jest naprawdę Cirilla, księżniczka Cintry? Dzieci Starszej Krwi… Ostatnia odrośl tego cholernego drzewa nienawiści! Ostatnia gałąź, a na niej ostatnie zatrute jabłuszko…
— Starsza Krew… Tak daleko wstecz… Pavetta, Calanthe, Adalia, Elen, Fiona…
— I Falka.
— Na bogów, to niemożliwe! Po pierwsze, Falka nie miała dzieci! Po drugie, Fiona była legalną córką…
— Po pierwsze, o młodości Falki nie wiemy nic. Po drugie, nie rozśmieszaj mnie, Fenn. Wiesz wszakże, że na dźwięk słowa „legalny" chwytają mnie spazmy wesołości. Ja wierzę w ten dokument, bo moim zdaniem jest autentyczny i mówi prawdę. Fiona, praprababka Pavetty, była córką Falki, tego potwora w ludzkiej skórze. Do diabła, nie wierzę w te wszystkie wariackie wieszczby, proroctwa i inne bzdury, ale gdy przypomnę sobie teraz przepowiednię Itliny…
— Skalana krew?
— Skalana, skażona, przeklęta, to można różnie rozumieć. A według legendy, jeśli pamiętasz, właśnie Falka była przeklęta, bo Lara Dorren aep Shiadhal rzuciła klątwę na jej matkę…
— To są bajki, Codringher.
— Masz rację, to są bajki. Ale czy wiesz, kiedy bajki przestają być bajkami? W momencie, gdy ktoś zaczyna w nie wierzyć. A w bajkę o Starszej Krwi ktoś wierzy. Zwłaszcza we fragment mówiący o tym, że z krwi Falki narodzi się mściciel, który zniszczy stary świat, a na jego gruzach zbuduje nowy.
— I tym mścicielem miałaby być Cirilla?
— Nie. Nie Cirilla. Jej syn.
— A Cirilli poszukuje…
— Emhyr var Emreis, cesarz Nilfgaardu — dokończył chłodno Codringher. - Teraz rozumiesz? Cirilla, niezależnie od jej woli, ma zostać matką następcy tronu. Arcyksięcia, który ma stać się Arcyksięciem Ciemności, potomkiem i mścicielem tej diablicy Falki. Zagłada, a później odbudowa świata ma, jak mi się zdaje, przebiec w sposób sterowany i kontrolowany.
Kaleka milczał długo.
— Nie uważasz — spytał wreszcie — że należałoby o tym powiadomić Geralta?
— Geralt? — Codringher wykrzywił wargi. - A kto to taki? Czy to przypadkiem nie ten naiwniak, który niedawno wmawiał mi, że nie działa dla zysku? O, ja wierzę, on nie działa dla własnego zysku. Działa dla cudzego. Bezwiednie zresztą. Tropi Rience'a, który jest na smyczy, nie czując obroży na własnej szyi. Ja miałbym go informować? Pomagać tym, którzy chcą sami zawładnąć tą znoszącą złote jaja kurką, by szantażować Emhyra albo wkraść się w jego łaski? Nie, Ferm. Aż tak głupi nie jestem.
— Wiedźmin działa ze smyczy? Czyjej?
— Pomyśl.
— Cholera!
— Precyzyjnie dobrane słowo. Jedyna osoba, która ma na niego wpływ. Której on ufa. Ale ja jej nie ufam. I nigdy nie ufałem. Sam włączę się do tej gry.
— To niebezpieczna gra, Codringher.
— Nie ma bezpiecznych gier. Są tylko gry warte i niewarte świeczki. Fenn, bracie, czy nie rozumiesz, co wpadło nam w ręce? Złota kura, która nam, nie komuś innemu, zniesie ogromne jajo, całe z żółciutkiego złota…
Codringher zaniósł się kaszlem. Gdy odjął chustkę od ust, były na niej ślady krwi.
— Złoto tego nie wyleczy — powiedział Fenn, patrząc na chustkę w ręku wspólnika. - A mnie nie odda nóg…
— Kto wie?
Do drzwi ktoś zakołatał. Fenn niespokojnie za wiercił się w fotelu na kółkach.
— Czekasz na kogoś, Codringher?
— Owszem. Na ludzi, których posyłam na Thanedd. Po złotą kurę.
*****
Nie otwieraj, krzyknęła Ciri. Nie otwieraj tych drzwi! Za nimi jest śmierć! Nie otwieraj tych drzwi!
*****
— Już otwieram, już otwieram — zawołał Codringher, odsuwając rygle, po czym odwrócił się do miauczącego kota. - A będziesz ty cicho, bestio zatracona…
Urwał. W drzwiach nie stali ci, których oczekiwał. W drzwiach stali trzej osobnicy, których nie znał.
— Imć pan Codringher?
— Jegomość wyjechali w interesach — adwokat przybrał minę przygłupa i zmienił głos na lekko piskliwy. - Jam jest kamerdynerem jegomości, zwę się Glomb, Mikael Glomb. Czym mogę służyć wielmożnym panom?
— Niczym — powiedział jeden z osobników, wysoki półelf. - Skoro jegomości nie ma, zostawimy tylko list i wiadomość. Oto list.
— Przekażę niezawodnie — Codringher, pięknie wczuwając się w rolę nierozgarniętego lokaja, skłonił się uniżenie, wyciągnął rękę po przewiązany czerwonym sznurem zwój pergaminu. - A wiadomość?
Opasujący rulon sznur rozwinął się jak atakujący wąż, smagnął i ciasno oplótł mu nadgarstek. Wysoki targnął mocno. Codringher stracił równowagę, poleciał do przodu, by nie runąć na półelfa, odruchowo wparł lewą dłoń w jego pierś. W tej pozycji nie był w stanie uniknąć sztyletu, którym pchnięto go w brzuch. Krzyknął głucho i szarpnął się w tył, ale owinięty dookoła przegubu magiczny sznur nie puścił. Półelf ponownie przywlókł go ku sobie i dźgnął jeszcze raz. Tym razem Codringher zawisł na klindze.
— Oto wiadomość i pozdrowienia od Rience'a — zasyczał wysoki półelf, silnie rwąc sztylet ku górze i patrosząc adwokata jak rybę. - Idź do piekła, Codringher. Prościutko do piekła.
Codringher zacharczał. Czuł, jak ostrze puginału zgrzyta i chrupie na żebrach i mostku. Osunął się na ziemię, zwijając w kłębek. Chciał krzyczeć, by ostrzec Fen-na, ale zdołał jedynie zaskrzeczeć, a skrzek natychmiast zdławiła fala krwi.