Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wysoki półelf przestąpił nad ciałem, w ślad za nim do środka weszło dwóch pozostałych. Ci byli ludźmi.

Fenn nie dał się zaskoczyć.

Szczęknęła cięciwa, jeden ze zbirów runął na wznak, trafiony stalową kulą w środek czoła. Fenn odjechał z fotelem od pulpitu, nadaremnie próbując zarepetować arbalet drżącymi rękoma.

Wysoki doskoczył do niego, silnym kopnięciem przewrócił fotel. Karzeł potoczył się między porozrzucane na podłodze papiery. Bezsilnie przebierając małymi rączkami i kikutami nóg, przypominał okaleczonego pająka.

Półelf kopnął arbalet, usuwając go z zasięgu Fenna. Nie zwracając uwagi na usiłującego pełzać kalekę, szybko przeglądał leżące na pulpicie dokumenty. Jego uwagę przykuła niewielka, oprawiona w róg i mosiądz miniatura przedstawiająca jasnowłosą dziewczynę. Podniósł ją wraz z przytwierdzonym do niej karteluszem.

Drugi zbir porzucił trafionego kulą z arbaletu, zbliżył się. Półelf pytająco uniósł brwi. Zbir pokręcił głową.

Półelf schował za pazuchę miniaturę i kuka zabranych z pulpitu dokumentów. Potem wyjął z kałamarza pęk piór i zapalił je od świecznika. Obracając pozwolił, by kwacz dobrze się zajął, po czym rzucił go na pulpit, między zwoje, które momentalnie stanęły w ogniu.

Fenn wrzasnął.

Wysoki półelf zdjął z gorejącego już stołu butlę z płynem do wywabiania inkaustu, stanął nad miotającym się karłem i wylał nań całą zawartość. Fenu zawył przeciągle. Drugi zbir ściągnął z regału naręcze zwojów i przywalił nimi kalekę.

Ogień z pulpitu buchnął aż pod powałę. Druga, mniejsza butla wywabiacza eksplodowała z hukiem, płomienie liznęły regały. Zwoje, rulony i teki zaczęły czernieć, zwijać się i ożywać ogniem. Fenn wył. Wysoki cofnął się od płonącego pulpitu, skręcił z papieru drugi kwacz i zapalił go. Drugi zbir narzucił na kalekę jeszcze jedno naręcze welinowych zwojów.

Fenn wył.

Półelf stanął nad nim, trzymając w ręku płonący kwacz.

Czarno-biały kocur Codringhera przysiadł na pobliskim murku. W jego żółtych oczach igrał odblask pożaru zmieniającego przyjazną noc w straszliwą parodię dnia. Okolica rozbrzmiewała krzykiem. Gore! Gore! Wody! Ludzie biegli w kierunku domu. Kocur zamarł, patrząc na nich ze zdziwieniem i pogardą. Ci głupcy najwyraźniej zmierzali tam, w stronę tej ognistej czeluści, z której jemu ledwo udało się wydostać.

Odwróciwszy się obojętnie, kot Codringhera wznowił wylizywanie łapki unurzanej we krwi.

*****

Ciri obudziła się zlana potem, z dłońmi do bólu zaciśniętymi na prześcieradle. Dookoła była cisza i miękki mrok przeszyty jak sztyletem smugą księżycowego światła.

Pożar. Ogień. Krew. Koszmar… Nie pamiętam, niczego nie pamiętam…

Odetchnęła głęboko rześkim nocnym powietrzem. Wrażenie duszności znikło. Wiedziała dlaczego.

Ochronne zaklęcia nie działały.

Coś się stało, pomyślała Ciri. Wyskoczyła z łóżka i ubrała się szybko. Przypasała kordzik. Miecza nie miała, Yennefer odebrała go jej i oddała pod opiekę Jaskra. Poeta spał już zapewne, w Loxii panowała cisza. Ciri zastanawiała się już, czy nie pójść i nie zbudzić go, gdy nagle poczuła w uszach silne pulsowanie i szum krwi.

Wpadająca oknem smuga księżycowego blasku stała się drogą. Na końcu drogi, bardzo daleko, były drzwi. Drzwi otwarły się, stanęła w nich Yennefer.

Chodź.

Za plecami czarodziejki otwierały się następne drzwi. Jedne po drugich. Nieskończenie wiele. W mroku niejasno rysowały się czarne kształty kolumn. A może posągów… Ja śnię, pomyślała Ciri, sama w to nie wierząc. Ja śnię. To nie jest żadna droga, to jest światło, smuga światła. Po tym nie można iść…

Chodź.

Usłuchała.

*****

Gdyby nie głupie skrupuły wiedźmina, gdyby nie jego nieżyciowe zasady, wiele późniejszych wypadków miałoby zupełnie inny przebieg. Wiele wypadków prawdopodobnie w ogóle nie miałoby miejsca. A wówczas historia świata potoczyłaby się inaczej.

Ale historia świata potoczyła się tak, jak się potoczyła, a wyłączną tego przyczyną był fakt, że wiedźmin miał skrupuły. Gdy obudził się nad ranem i poczuł potrzebę, nie uczynił tego, co uczyniłby każdy — nie wyszedł na balkonik i nie wysikał się do doniczki z nasturcjami. Miał skrupuły. Ubrał się cichutko, nie budząc Yennefer, śpiącej twardo, bez ruchu i niemal bez oddechu. Wyszedł z komnatki i poszedł do ogrodu.

Bankiet trwał jeszcze, ale, jak wskazywały odgłosy, w szczątkowej postaci. Okna sali balowej wciąż pałały światłem zalewającym atrium i klomby piwonii. Wiedźmin udał się więc nieco dalej, w co gęstsze krzaki, tam zapatrzył się w jaśniejące niebo, od horyzontu palące się już purpurową pręgą świtu.

Gdy powoli wracał, rozmyślając o sprawach ważnych, jego medalion zadrgał silnie. Przytrzymał go dłonią, czując przenikającą całe ciało wibrację. Nie było wątpliwości — w Aretuzie ktoś rzucał zaklęcia. Geralt nadstawił uszu i usłyszał zduszone krzyki, rumor i łomot dobiegające z krużganka w lewym skrzydle pałacu.

Każdy inny bez zwłoki odwróciłby się i prędkim krokiem poszedł w swoją stronę, udając, że niczego nie słyszał. I wówczas historia świata też może potoczyłaby się inaczej. Ale wiedźmin miał skrupuły i zwykł był postępować według niemądrych, nieżyciowych zasad.

Gdy wbiegł na krużganek i w korytarz, trwała tam walka. Kilku zbirów w szarych kubrakach obezwładniało obalonego na ziemię niewysokiego czarodzieja. Obezwładnianiem kierował Dijkstra, szef wywiadu Vizimira, króla Redanii. Zanim Geralt zdołał cokolwiek przedsięwziąć, sam został obezwładniony — dwóch innych szarych zbirów przyparło go do ściany, a trzeci przystawił mu do piersi trójzębne żeleźce korseki.

Wszystkie zbiry miały na piersiach ryngrafy z redańskim orłem.

— To się nazywa „wpaść w gówno" — wyjaśnił cicho Dijkstra, zbliżywszy się. - A ty, wiedźminie, masz chyba wrodzony talent do takiego wpadania. Stój spokojnie i staraj się nie zwrócić niczyjej uwagi.

Redańczycy obezwładnili wreszcie niewysokiego czarodzieja i podnieśli go, trzymając za ręce. Był to Artaud Terranova, członek Kapituły.

Światło, które pozwalało widzieć szczegóły, biło z kuli wiszącej nad głową Keiry Metz, czarodziejki, z którą Geralt wieczorem gawędził na bankiecie. Ledwie ją poznał — zmieniła zwiewne tiule na surowy męski ubiór, a u boku miała sztylet.

— Zakujcie go — zakomenderowała krótko. W jej dłoni zadzwoniły kajdanki wykonane z niebieskawego metalu.

— Nie waż się zakładać mi tego! — wrzasnął Terranova. - Nie waż się, Metz! Jestem członkiem Kapituły!

— Byłeś. Teraz jesteś zwykłym zdrajcą. I będziesz potraktowany jak zdrajca.

— A ty jesteś parszywą dziwką, którą…

Keira cofnęła się o krok, lekko zakołysała w biodrach i z całej siły trzasnęła go pięścią w twarz. Głowa czarodzieja odskoczyła do tyłu tak, że przez moment Geralt miał wrażenie, że oderwie się od tułowia. Terranova obwisł w rękach trzymających go ludzi, spływając krwią z nosa i warg. Czarodziejka nie zadała drugiego ciosu, choć rękę miała uniesioną. Wiedźmin dostrzegł mosiężny błysk kastetu na jej palcach. Nie zdziwił się. Keira była mikrej postury, takie uderzenie nie mogło być zadane gołą pięścią.

Nie poruszył się. Zbiry trzymały go mocno, a kolec korseki kłuł w pierś. Geralt nie był pewien, czy poruszyłby się, gdyby był wolny. Czy wiedziałby, co zrobić.

Redańczycy zatrzasnęli okowy na wykręconych do tyłu rękach czarodzieja. Terranova zakrzyczał, zatargał się, zgiął, zacharczał w wymiotnym odruchu. Geralt wiedział już, z czego zrobiono kajdany. Był to stop żelaza i dwimerytu, rzadkiego minerału, którego właściwości polegały na dławieniu zdolności magicznych. Dławieniu takiemu towarzyszyły dość przykre dla magików skutki uboczne.

Keira Metz podniosła głowę, odgarniając włosy z czoła. I wtedy go zobaczyła.

— Co on tu robi, do jasnej cholery? Skąd on się tu wziął?

— Wpadł — odrzekł beznamiętnie Dijkstra. - On ma talent do wpadania. Co mam z nim zrobić?

Keira pomroczniała, kilkakrotnie tupnęła obcasem wysokiego buta.

— Pilnuj go. Nie mam teraz czasu.

Odeszła szybko, za nią poszli Redańczycy, wlokąc Terranovę. Świecąca kula pofrunęła za czarodziejką, ale już był świt, jaśniało szybko. Na dany przez Dijkstrę znak zbiry puściły Geralta. Szpieg zbliżył się i popatrzył wiedźminowi w oczy.

— Zachowaj bezwzględny spokój.

— Co się tu dzieje? Co to…

— I bezwzględne milczenie.

Keira Metz wróciła po krótkiej chwili, nie sama. Towarzyszył jej płowowłosy czarodziej, którego wczoraj przedstawiono Geraltowi jako Detmolda z Bań Ard. Ten na widok wiedźmina zaklął i uderzył pięścią o dłoń.

— Psiakrew! Czy to ten, którego upodobała sobie Yennefer?

— Ten — potwierdziła Keira. - Geralt z Rivii. Problem polega na tym, że ja nie wiem, jak to jest z Yennefer…

— Ja też tego nie wiem — wzruszył ramionami Detmold. - W każdym razie on już jest wmieszany. Za dużo widział. Zabierzcie go do Filippy, ona zadecyduje. Skujcie go.

— Nie ma takiej potrzeby — rzekł pozornie ospale Dijkstra. - Odpowiadam za niego. Doprowadzę go, dokąd należy.

- Świetnie się składa — kiwnął głową Detmold. - Bo my nie mamy czasu. Chodź, Keira, tam na górze sprawy się komplikują…

— Ależ zdenerwowani — mruknął redański szpieg, patrząc za odchodzącymi. - Brak wprawy, nic innego. A zamachy stanu i pucze są jak chłodnik z botwinki. Należy je spożywać na zimno. Idziemy, Geralt. I pamiętaj: spokojnie, godnie, bez awantur. Nie każ mi żałować, że nie kazałem cię zakuwać ani pętać.

— Co tu się dzieje, Dijkstra?

— Jeszcze się nie domyśliłeś? - szpieg szedł obok niego, trzej Redańczycy trzymali się z tyłu. - Powiedz no szczerze, wiedźminie, jak to się stało, żeś tu się zjawił?

— Bałem się, że nasturcja uschnie.

— Geralt — Dijkstra spojrzał na niego krzywo. - Wpadłeś w gówno z głową. Wynurkowałeś i trzymasz usta nad powierzchnią, ale nogami wciąż nie sięgasz dna szamba. Ktoś podaje ci pomocną dłoń, ryzykując, że sam się powala i osmrodzi. Poniechaj tedy głupawych żartów. To Yennefer kazała ci tu przyjść, tak?

31
{"b":"88197","o":1}