Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Chodźmy.

Ulicą z hurkotem toczyły się wozy, człapały konie i woły, bednarze turlali beczki, wszędzie panował hałas i pośpiech. Ciri była z lekka oszołomiona ruchem i rozgardiaszem — niezręcznie zstąpiła z drewnianego chodnika i po kostki wpadła w błoto i gnój. Fabio chciał ująć ją pod ramię, ale wyrwała się.

— Umiem sama chodzić!

— Hmm… No, tak. Chodźmy zatem. Tu, gdzie jesteśmy, to jest główna ulica miasta. Nazywa się Kardo i łączy obie bramy, Główną i Morską. Tędy, o, idzie się do ratusza. Widzisz tę wieżę ze złotym kurkiem? To właśnie ratusz. A tam, gdzie wisi ten kolorowy szyld, to jest oberża „Pod Rozpiętym Gorsetem". Ale tam, hmm… tam nie pójdziemy. Pójdziemy o, tędy, skrócimy sobie drogę przez targ rybny, który jest na ulicy Okrężnej.

Skręcili w zaułek i wyszli wprost na placyk wciśnięty między ściany domów. Placyk zapełniony był straganami, beczkami i kadziami, z których biła silna woń ryb. Trwał ożywiony i hałaśliwy handel, przekupnie i kupujący starali się przekrzyczeć krążące w górze mewy. Pod murem siedziały koty, udając, że ryby nie interesują ich w najmniejszym stopniu.

— Twoja pani — powiedział nagle Fabio, lawirując wśród straganów — jest bardzo surowa.

— Wiem.

— Nie jest twoją bliską krewną, prawda? Od razu to poznać!

— Tak? A po czym?

— Jest bardzo piękna — powiedział Fabio z okrutną, rozbrajająco swobodną szczerością młodego człowieka. Ciri odwróciła się jak sprężyna, ale nim zdołała uraczyć Fabia jakąś kąśliwą uwagą, dotyczącą jego piegów i wzrostu, chłopiec już ciągnął ją między wózki, beczki i stragany, objaśniając jednocześnie, że górująca nad placykiem baszta nosi nazwę Złodziejskiej, że kamienie użyte do jej budowy pochodzą z dna morskiego i że rosnące pod nią drzewa zowią się platanami.

— Jesteś strasznie małomówna, Ciri — stwierdził nagle.

— Ja? — udała zdziwienie. - Nic podobnego! Po prostu słucham pilnie tego, co mówisz. Opowiadasz bardzo ciekawie, wiesz? Właśnie chciałam cię zapytać…

— Słucham, pytaj.

— Czy daleko stąd do… do miasta Aretuza?

— Ależ całkiem niedaleko! Bo Aretuza to wcale nie miasto. Wejdźmy na mur, pokażę ci. O, tam są schody.

Mur był wysoki, a schody strome. Fabio spocił się i zdyszał, i nic dziwnego, bo cały czas gadał. Ciri dowiedziała się, że mur okalający gród Gors Velen to konstrukcja niedawna, o wiele młodsza od samego miasta, zbudowanego jeszcze przez elfy, że ma trzydzieści pięć stóp wysokości i że jest to tak zwany mur kazamatowy, zrobiony z ciosanego kamienia i nie wypalanej cegły, bo taki materiał jest odporniejszy na uderzenia taranów.

Na szczycie przywitał ich i owiał orzeźwiający morski wiatr. Ciri z radością odetchnęła nim po gęstym i nieruchomym zaduchu miasta. Oparła łokcie o krawędź muru, patrząc z wysoka na port, kolorowy od żagli.

— Co to jest, Fabio? Ta góra?

— Wyspa Thanedd.

Wyspa wydawała się bardzo bliska. I nie przypominała wyspy. Wyglądała jak wbity w morskie dno gigantyczny kamienny słup, wielki zigurat obwiedziony wijącą się spiralnie drogą, zygzakami schodów i tarasami. Tarasy zieleniły się od gajów i ogrodów, a z zieleni, przylepione do skał jak jaskółcze gniazda, sterczały białe strzeliste wieże i ozdobne kopuły, zwieńczające kompleksy otoczonych krużgankami budynków. Budynki te wcale nie sprawiały wrażenia wybudowanych. Wydawało się, że wykuto je w stokach tej morskiej góry.

— To wszystko zbudowały elfy — wyjaśnił Fabio. - Mówi się, że za pomocą elfiej magii. Od niepamiętnych czasów Thanedd należy jednak do czarodziejów. Blisko czubka, tam gdzie te lśniące kopuły, znajduje się pałac Garstang. Tam za parę dni rozpocznie się wielki zjazd magików. A tam, spójrz, na samiutkim wierzchołku, ta wysoka samotna wieża z blankami, to jest Tor Lara, Wieża Mewy…

— Czy tam można dostać się lądem? To przecież bliziutko.

— Można. Jest most łączący brzeg zatoki z wyspą. Nie widzimy go, bo zasłaniają drzewa. Widzisz te czerwone dachy u podnóża góry? To pałac Loxia. Tam prowadzi most. Tylko przez Loxię można dojść do drogi prowadzącej na górne tarasy…

— A tam gdzie te śliczne krużganki i mostki? I ogrody? Jak to się trzyma skały, że nie spadnie… Co to za pałac?

— To właśnie Aretuza, o którą pytałaś. Tam znajduje się słynna szkoła dla młodych czarodziejek.

— Ach — Ciri oblizała wargi — więc to tam… Fabio?

— Słucham.

— Widujesz czasami młode czarodziejki, które uczą się w tej szkole? W tej Aretuzie?

Chłopiec spojrzał na nią, wyraźnie zdumiony.

— Ależ nigdy! Nikt ich nie widuje! Im nie wolno opuszczać wyspy i wychodzić do miasta. A na teren szkoły nikt nie ma wstępu. Nawet burgrabia i bajlif, jeśli mają sprawę do czarodziejek, mogą iść tylko do Loxii. Na najniższy poziom.

— Tak myślałam — Ciri pokiwała głową, zapatrzona w połyskujące dachy Aretuzy. - To nie szkoła, lecz więzienie. Na wyspie, na skale, nad przepaścią. Więzienie i koniec.

— Trochę tak — przyznał Fabio po chwili namysłu. -Stamtąd raczej trudno wyjść… Ale nie, to nie jest tak jak w więzieniu. Adeptki to przecież młode dziewczyny. Trzeba ich strzec…

— Przed czym?

— No… — zająknął się chłopiec. - Przecież wiesz…

— Nie wiem.

— Hmmm… Ja myślę… Och, Ciri, przecież nikt ich nie zamyka w szkole przemocą. One same chcą…

— No pewnie — Ciri uśmiechnęła się szelmowsko. -Chcą, to siedzą w tym więzieniu. Gdyby nie chciały, to by się nie dały tam zamknąć. To żadna sztuka, wystarczy w porę dać nogę. Zanim jeszcze się tam znajdzie, bo później to już może być trudno…

— Jak to? Uciekać? A dokąd one miałyby…

— One — przerwała — pewnie nie miały dokąd, biedaczki. Fabio? Gdzie jest miasto… Hirundum? Chłopiec spojrzał na nią, zaskoczony.

— Hirundum to nie miasto — powiedział. - To wielka farma. Są tam sady i ogrody dostarczające warzyw i owoców dla wszystkich miast w okolicy. Są tam też stawy, w których hoduje się karpie i inne ryby…

— Jak daleko stąd do tego Hirundum? Którędy? Pokaż mi.

— A dlaczego chcesz to wiedzieć?

— Pokaż mi, prosiłam.

— Widzisz tę drogę, prowadzącą na zachód? Tam gdzie te wozy? Tamtędy właśnie jedzie się do Hirundum. To jakieś piętnaście mil, cały czas lasami.

— Piętnaście mil — powtórzyła Ciri. - Niedaleko, gdy się ma dobrego konia… Dziękuję ci, Fabio.

— Za co mi dziękujesz?

— Nieważne. Teraz zaprowadź mnie na rynek. Obiecałeś.

— Chodźmy.

Takiego ścisku i zgiełku, jaki panował na rynku Gors Velen, Ciri nigdy jeszcze nie widziała. Hałaśliwy targ rybny, przez który niedawno przechodzili, w porównaniu z rynkiem sprawiał wrażenie cichej świątyni. Plac był iście gigantyczny, a mimo to wydawało się jej, że będą mogli co najwyżej poprzyglądać się z daleka, bo o dostaniu się na teren jarmarku nie ma nawet co marzyć. Fabio jednak śmiało wdarł się w skłębiony tłum, ciągnąc ją za rękę. Ciri z miejsca zakręciło się w głowie.

Przekupnie darli się, kupujący darli się jeszcze głośniej, zagubione w tłoku dzieci wyły i lamentowały. Bydło ryczało, owce beczały, ptactwo kwakało i gdakało. Krasnoludzcy rzemieślnicy zawzięcie walili młotkami w jakieś blachy, a gdy przerywali walenie, by się napić, zaczynali plugawię kląć. Z kilku punktów placu rozbrzmiewały piszczałki, gęśle i cymbały, koncertowali widać waganci i muzycy. Na domiar złego ktoś niewidoczny wśród ciżby bez ustanku daj: w mosiężną surmę. Z pewnością nie był to muzyk.

Ciri uskoczyła przed biegnącą truchtem, przenikliwie kwiczącą świnią i wpadła na klatki z kurami. Potrącana, nadepnęła na coś, co było miękkie i zamiauczało. Odskoczyła, o mały włos nie wpadając pod kopyta wielkiego, śmierdzącego, obrzydliwego i budzącego grozę bydlaka, roztrącającego ludzi kosmatymi bokami.

— Co to było? — jęknęła, łapiąc równowagę. - Fabio?

— Wielbłąd. Nie bój się.

— Nie boję się! Też coś!

Rozglądała się ciekawie. Przyjrzała się pracy niziołków, produkujących na oczach publiki ozdobne bukłaki z koziej skóry, pozachwycała się pięknymi lalkami, oferowanymi na straganie przez parę półelfów. Pooglądała wyroby z malachitu i jaspisu, które wystawiał na sprzedaż ponury i burkliwy gnom. Z zainteresowaniem i znawstwem obejrzała miecze w warsztacie płatnerza. Poobserwowała dziewczęta wyplatające koszyki z wikliny i doszła do wniosku, że nie ma nic gorszego niż praca.

Dmący w surmę przestał dąć. Prawdopodobnie go zabito.

— Co tu tak smakowicie pachnie?

— Pączki — Fabio pomacał sakiewkę. - Masz życzenie zjeść jednego?

— Mam życzenie zjeść dwa.

Sprzedawca podał trzy pączki, przyjął piątaka i wydał cztery miedziaki, z których jeden przełamał na pół. Ciri, powoli odzyskując kontenans, przyglądała się operacji łamania, łapczywie pochłaniając pierwszego pączka.

— Czy to stąd — spytała, zabierając się za drugiego — pochodzi powiedzenie: „Niewart złamanego grosza"?

— Stąd — Fabio przełknął swojego pączka. - Przecież nie ma niniejszych monet niż grosz. Czy tam, skąd pochodzisz, nie używa się półgroszków?

— Nie — Ciri oblizała palce. - Tam, skąd pochodzę, używało się złotych dukatów. Poza tym to całe łamanie było bez sensu i niepotrzebne.

— Dlaczego?

— Bo mam życzenie zjeść trzeciego pączka.

Nadziewane śliwkowymi powidłami pączki zadziałały jak najcudowniejszy eliksir. Ciri nabrała humoru, a kotłujący się plac przestał przerażać, zaczął się nawet podobać. Nie pozwoliła już, by Fabio wlókł ją za sobą, sama pociągnęła go w największy tłok, ku miejscu, z którego ktoś przemawiał, wlazłszy na zaimprowizowaną z beczek mównicę. Przemawiającym był podstarzały grubas. Po ogolonej głowie i burej szacie Ciri rozpoznała w nim wędrownego kapłana. Widywała już takich, czasami odwiedzali świątynię Melitele w Ellander. Matka Nenneke nigdy nie mówiła o nich inaczej jak „ci fanatyczni durnie".

— Jedno jest na świecie prawo! — ryczał gruby kapłan. - Prawo boskie! Cała natura temu prawu podlega, cała ziemia i wszystko, co na tej ziemi żyje! A czary i magia są temu prawu przeciwne! Przeklęci więc są czarownicy i bliski jest dzień gniewu, w którym ogień z niebios zniszczy ich plugawą wyspę! Runą wówczas mury Loxii, Aretuzy i Garstangu, za którymi właśnie zbierają się ci poganie, by swe knowania obmyślać! Runą te mury…

13
{"b":"88197","o":1}