Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— I trza będzie, psia mać, od nowa stawiać — mruknął stojący obok Ciri czeladnik mularski w kitlu upapranym wapnem.

— Upominam was, ludzie dobrzy i pobożni — wrzeszczał kapłan — nie wierzcie czarownikom, nie obracajcie się ku nim ni za radą, ni z prośbą! Nie dajcie się zwieść ni ich postacią piękną, ni mową gładką, bo zaprawdę powiadam wam, że są owi czarodzieje niby groby pobielane, z wierzchu piękne, we wnętrzu zaś zgnilizny pełne i spróchniałych kości!

— Widzieliście go — rzekła młoda niewiasta z koszykiem pełnym marchwi — jaki to w gębie mocny. Na magików szczeka, bo zawidzi im, i tyle.

— Pewno — przytaknął mularz. - Samemu, patrzajta, łeb niby jaje wyłysiał, a kałdun podle kolan wisi. A czarodzieje urodziwe są, ani grubną, ani łysieją… A czarodziejki, ha, sama krasa…

— Bo diabłu duszę za tę krasę przedały! — krzyknął niski osobnik z szewskim młotkiem za pasem.

— Głupiś, butorobie. Gdyby nie dobre panie z Aretuzy, dawno z torbami byś poszedł! Dzięki nim masz co żreć!

Fabio pociągnął Ciri za rękaw, ponownie pogrążyli się w tłumie, który poniósł ich w stronę centrum placu. Usłyszeli łomot bębna i gromkie okrzyki wzywające do uciszenia się. Tłum ani myślał się uciszyć, ale obwoływaczowi z drewnianego podwyższenia wcale to nie przeszkadzało. Miał donośny, ćwiczony głos i umiał się nim posługiwać.

— Wiadomym się czyni — zaryczał, rozwinąwszy rulon pergaminu — jako Hugo Ansbach, z rodu niziołek, spod prawa jest wyjęty, bo złoczyńcom elfom, co się Wiewiórkami mianują, w domie swoim dał nocleg i gościnę. Toż samo Justin Ingvar, kowal, z rodu krasnolud, który niecnotom owym groty do strzał kuł. Tegdy na obu burgrabia ślad ogłasza i ścigać ich nakazuje. Kto ich pochwyci, temu nagroda: pięćdziesiąt koron gotówką. A jeśli kto im da strawę lubo schronienie, za wspólnika winy ich poczytany będzie i jednaka kara jemu jako i im wymierzona będzie. A jeśli w opolu albo we wsi pochwyceni będą, całe opole albo wieś da płatę…

— A któż by — krzyknął ktoś z tłumu — niziołkowi schronienie dał! Po ichnich farmach niech szukają, a najdą, to wszystkich ich, nieludziów, do jamy!

— Na szubienicę, nie do jamy!

Obwoływacz jął odczytywać dalsze obwieszczenia burgrabiego i rady miejskiej, a Ciri straciła zainteresowanie. Właśnie miała zamiar wyzwolić się z tłoku, gdy nagle poczuła na pośladku rękę. Absolutnie nieprzypadkową, bezczelną i nad wyraz umiejętną.

Ścisk, wydawałoby się, uniemożliwiał odwrócenie się, ale Ciri nauczyła się w Kaer Morhen, jak poruszać się w miejscach, w których trudno się poruszać. Obróciła się, czyniąc nieco zamieszania. Stojący tuż za nią młody kapłan z ogoloną głową uśmiechnął się aroganckim, wypraktykowanym uśmiechem. No i co, mówił ten uśmiech, co teraz zrobisz? Zarumienisz się ślicznie i na tym rumieńcu się skończy, nieprawdaż?

Kapłan widać nigdy nie miał do czynienia z uczennicą Yennefer.

- Łapy przy sobie, ty łysa pało! — rozdarła się Ciri, blednąc ze wściekłości. - Za własny tyłek się chwyć, ty… Ty grobie pobielany!!!

Korzystając z faktu, że uwięziony w tłoku kapłan nie mógł się poruszyć, zamierzała go kopnąć, ale udaremnił to Fabio, pospiesznie odciągając ją daleko od kapłana i miejsca zajścia. Widząc, że aż się trzęsie ze złości, uspokoił ją, fundując kilka posypanych mielonym cukrem racuszków, na widok których Ciri momentalnie zapomniała o incydencie. Stanęli przy straganie, w miejscu, z którego mieli widok na szafot z pręgierzem. W pręgierzu nie było jednak żadnego złoczyńcy, a sam szafot był udekorowany girlandami kwiatów i służył grupie wystrojonych jak papugi wędrownych muzykantów, od Ucha rżnących na gęślach i popiskujących na dudach i piszczałkach. Młoda czarnowłosa dziewczyna w wyszywanym cekinami serda-czku śpiewała i tańczyła, potrząsając tamburynkiem i wesoło potupując maleńkimi bucikami.

Szła magiczka przez porębę, pogryzły ją żmije Wszystkie gady wyzdychały, a magiczka żyje!

Zgromadzony wokół szafotu tłum zaśmiewał się do rozpuku i klaskał do rytmu. Sprzedawca racuszków wrzucił do wrzącego oleju kolejną porcję. Fabio oblizał palce i pociągnął Ciri za rękaw.

Straganów było bez liku i wszędzie oferowano coś smacznego. Zjedli jeszcze po ciasteczku z kremem, później — do spółki — wędzonego węgorzyka, po czym poprawili czymś bardzo dziwnym, smażonym i nabitym na patyk. Później zatrzymali się przy beczkach z kiszoną kapustą i udali, że próbują, by kupić większą ilość. Gdy objedli się i nie kupili, przekupka nazwała ich zasrańcami.

Poszli dalej. Za resztę pieniędzy Fabio nabył koszyczek gruszek bergamotek. Ciri spojrzała na niebo, ale uznała, że to jeszcze nie południe.

— Fabio? A co to za namioty i budki, tam, pod murem?

— Różne rozrywki. Chcesz zobaczyć?

— Chcę.

Przed pierwszym namiotem stali wyłącznie mężczyźni, w podnieceniu przebierający nogami. Z wnętrza dobiegały dźwięki fletu.

— „Czarnoskóra Leila… — Ciri z trudem odczytała koślawy napis na płachcie — zdradza w tańcu wszystkie sekrety swego ciała"… Głupota jakaś! Jakie sekrety…

— Chodźmy dalej, chodźmy dalej — ponaglił Fabio, czerwieniejąc lekko. - O, spójrz, to jest ciekawe. Tu przyjmuje wróżka przepowiadająca przyszłość. Mam jeszcze akurat dwa grosze, to wystarczy…

— Szkoda pieniędzy — fuknęła Ciri. - Też mi przepowiednia, za dwa grosze! Żeby przepowiadać, trzeba być wieszczką. Wieszczenie to wielki talent. Nawet wśród czarodziejek najwyżej jedna na sto ma takie zdolności…

— Mojej najstarszej siostrze — wtrącił chłopiec — wróżka wywróżyła, że wyjdzie za mąż i sprawdziło się. Nie grymaś, Ciri. Chodź, powróżymy sobie…

— Nie chcę wychodzić za mąż. Nie chcę wróżb. Jest gorąco, a z tego namiotu śmierdzi kadzidłami, nie wejdę tam. Chcesz, to idź sam, ja zaczekam. Nie wiem tylko, po co ci przepowiednie? Co chciałbyś wiedzieć?

— No… — zająknął się Fabio. - Najbardziej, to… Czy będę podróżował. Chciałbym podróżować. Zwiedzić cały świat…

Będzie, pomyślała nagle Ciri, czując zawrót głowy. Będzie pływał na wielkich białych żaglowcach… Dotrze do krain, których nikt przed nim nie widział… Fabio Sachs, odkrywca… Jego imieniem nazwie się przylądek, kraniec kontynentu, który dziś jeszcze nie ma nazwy. Mając pięćdziesiąt cztery lata, żonę, syna i trzy córki, umrze, daleko od domu i bliskich… Na chorobę, która dziś jeszcze nie ma nazwy…

— Ciri! Co ci jest?

Przetarła twarz dłonią. Miała wrażenie, że wynurza się z wody, że płynie ku powierzchni z dna głębokiego, lodowato zimnego jeziora.

— To nic… — wymamrotała, rozglądając się i przytomniejąc. - W głowie mi się zakręciło… To przez ten upał. I przez te kadzidła z namiotu…

— Raczej przez tę kapustę — powiedział poważnie Fabio. - Niepotrzebnie tyle zjedliśmy. Mnie też w brzuchu burczy.

— Nic mi nie jest! — Ciri dziarsko zadarła głowę, faktycznie czując się lepiej. Myśli, które przeleciały jej przez głowę jak wicher, rozwiały się, zgubiły w niepamięci. -Chodź, Fabio. Idziemy dalej.

— Chcesz gruszkę?

— No pewnie, że chcę.

Pod murem grupa wyrostków grała na pieniądze w bączka. Bączek, precyzyjnie omotany sznurkiem, należało zręcznym, przypominającym strzelenie z bata szarpnięciem wprawić w ruch wirowy, tak by zataczał koła po wymalowanych kredą polach. Ciri ogrywała w bączka większość chłopców ze Skellige, ograła też wszystkie adeptki w świątyni Melitele. Rozważała już koncepcję włączenia się do gry i ogrania urwisów nie tylko z miedziaków, ale i z połatanych portek, gdy jej uwagę przykuły nagle gromkie okrzyki.

Na samym końcu szeregu namiotów i budek, wciśnięta pod mur i kamienne schody, stała dziwaczna półokrągła zagroda, sformowana z płacht rozpiętych na sążniowych tykach. Pomiędzy dwoma tykami było wejście, które tarasował wysoki, ospowaty mężczyzna, ubrany w przeszywanicę i pasiaste spodnie wpuszczone w żeglarskie buty. Przed nim tłoczyła się grupka ludzi. Po wrzuceniu do garści dziobatego kilku monet ludzie po kolei znikali za płachtą. Dziobaty chował pieniądze do pokaźnego pytla, podzwaniał nim i powrzaskiwał chrapliwie.

— Do mnie, dobrzy ludzie! Do mnie! Na własne oczy ujrzycie najstraszliwszego stwora, jakiego bogowie stworzyli! Horror i zgroza! Żywy bazyliszek, jadowity postrach zerrikańskich pustyń, diabeł wcielony, ludożerca nienasycony! Jeszcze żeście takiego potwora nie widzieli, ludziska! Dopiero co schwytany, zza mórz na korabiu przywieziony! Obejrzyjcie, obejrzyjcie żywego, srogiego bazyliszka na własne oczy, bo takiego nigdy i nigdzie już nie zobaczycie! Ostatnia okazja! Tu, u mnie, za jedyne trzy piątaki! Baby z dziećmi po dwa piątaki!

— Ha — powiedziała Ciri, odpędzając osy od gruszek. -

Bazyliszek? I to żywy? Muszę go koniecznie zobaczyć. Do tej pory oglądałam tylko ryciny. Chodź, Fabio.

— Nie mam już pieniędzy…

— Ja mam. Zapłacę za ciebie. Chodź, śmiało.

— Sześć się należy — dziobaty spojrzał na wrzucone mu do garści miedziaki. - Trzy piątaki od osoby. Taniej tylko baby z dziećmi.

— On — Ciri wskazała na Fabia gruszką — jest dzieckiem. A ja jestem babą.

— Taniej tylko baby z dzieckiem na ręku — zawarczał dziobaty. - Nuże, dorzuć jeszcze dwa piątaki, zmyślna panienko, albo zmykaj i przepuść innych. Pospieszcie się, ludzie! Jeszcze tylko trzy miejsca wolne!

Za ogrodzeniem z płachty tłoczyli się mieszczanie, otaczając zwartym pierścieniem zbity z desek podest, na którym stała drewniana, okryta kobiercem klatka. Wpuściwszy brakujących do kompletu widzów, dziobaty wskoczył na podest, wziął długą tyczkę i strącił nią kobierzec. Powiało padliną i nieprzyjemnym gadzim smrodem. Widzowie zaszemrali i cofnęli się lekko.

— Roztropnie czynicie, dobrzy ludzie — oznajmił dziobaty. - Nie za blisko, bo to nieprzezpiecznie!

W klatce, wybitnie dla niego za ciasnej, leżał zwinięty w kłębek jaszczur, pokryty ciemną łuską o dziwnym rysunku. Gdy dziobaty stuknął w klatkę tyczką, gad zaszamotał się, zazgrzytał łuskami o pręty, wyciągnął długą szyję i zasyczał przeszywająco, demonstrując ostre, białe, stożkowate zęby, silnie kontrastujące z niemal czarną łuską dookoła paszczy. Widzowie westchnęli głośno. Zaniósł się przenikliwym ujadaniem kudłaty piesek, trzymany na rękach przez kobietę o wyglądzie przekupki.

14
{"b":"88197","o":1}