Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jaką bronią? – zainteresował się Hindus.

– Bronią palną. Pistoletem.

– Nic o tym nie wiem. Żadnego pistoletu tam nie widziałem.

– Ale jest pan pewien, że on na kogoś czekał?

– Sam to mówił – odparł Hindus z lekką urazą. – Na kobietę. Intymne spotkanie. Dlatego chciał, żebym sobie poszedł. Nie wierzyłem mu, ale potem widziałem kobietę.

– Co jeszcze mówił?

– To ja mówiłem. O bursztynie. Twierdził, że go nie ma, a oto jest. A on mnie zapewniał, że się mylę, że go naprawdę nie miał, dopiero dzisiaj zdobył, że nikomu nie sprzedaje, że ja mam prawo pierwokupu. Chciał mnie ułagodzić. Więc zacząłem udawać, że mu wierzę i wypiłem tego drinka, nie spodziewałem się otrucia. On mnie otruł!

– Zostawimy go na razie – odezwał się wreszcie Bieżan po polsku. – Istnieje szansa, że mówi prawdę. Bo jedno z dwojga…

Dalszy ciąg rozpoczętego zdania wygłosił już po opuszczeniu podejrzanego, w drodze powrotnej do komendy.

– Albo go rąbnął od razu, w trakcie kłótni, ale w takim wypadku dlaczego leżał na tej nodze od szafy i siedział na kanapie? W sypialni się nie bili, nie ma najmniejszych śladów, dla przyjemności się przecież tam nie położył i łba sobie nie rozbił. Albo Leżoł rzeczywiście go załatwił, bo czekał na babę, a on oprzytomniał, wstał i poszedł się mścić. Ale temu znowu ślady przeczą, jego krwi nie ma nigdzie więcej, tylko na nodze i przy kanapie. Gdyby się tam z nim szarpał, pryskałoby szerzej. No i, oprzytomniały, nie siedziałby tam przecież i nie widziałby żadnej kobiety. A twierdzi, że widział dwie.

– Mogło mu się w oczach dwoić. Dwie blondynki…

– Jeśli zdołał sam dojechać do lecznicy, musiał już widzieć pojedynczo. Jego gadanie zgadza się z sytuacją, chociaż nie powiem, co nam z tego przyjdzie. Co to za jakieś baby cholerne…?

– W każdym razie już widać, że wszystko kręci się dookoła tej złotej muchy – stwierdził podporucznik pocieszająco.

Z nielicznych dam, zapisanych w notesie Frania, żadna nie wchodziła w rachubę. Podejrzenia mogły jeszcze paść na wcześniej przesłuchanego Zenobiego, ale w mieszkaniu denata nie znaleziono najmniejszego śladu jego obecności. Poza złotą muchą kapitan nie miał żadnego porządnego punktu zaczepienia.

Stare akta zdążył już przeczytać, spędziwszy nad nimi razem z podporucznikiem pół nocy, wnioski z nich wyciągnął i zdecydował się ruszyć do tyłu.

Przesłuchany jako następny Baltazar okazał się wściekle rozmowny.

Nie usiłował wcale ukrywać swoich kontaktów z nieboszczykiem, skąd, cóż znowu, znali się wiele lat, chociaż o żadnej przyjaźni mowy być nie może. Ten cały Leżoł to nie był człowiek porządny, wrogów mógł mieć całe kopy. On sam, Baltazar, podejrzewał go o rozmaite machlojki, oszustwa nawet, ale oczywiście dowodów żadnych na nic nie miał, a co do tego piątku, kiedy Leżoła zabito, to jeszcze przed południem pojechał na wybrzeże i o czwartej, szesnastej znaczy, siedział w knajpie w Krynicy Morskiej z dwoma rybakami, proszę bardzo, może podać nazwiska, a widziało go z dziesięć innych osób. O dziewiątej był już w Gdańsku, ma tam mieszkanie, bo w ogóle mieszka tak pół na pół, to w Gdańsku, to w Warszawie, jest pośrednikiem, na tym polega jego praca, a mieszkanie musi mieć, z hotelami wariactwa by dostał. Owszem, widziała go sąsiadka, gapiła się przez okno, akurat jak przyjechał, wszędzie nos wtyka nie do zniesienia, ale teraz Bogu dziękuje, że to taka wścibska baba. Z mordowaniem Leżoła nie ma nic wspólnego i nic o tym nie wie…

– Ale prowadził pan z nim wspólne interesy? – przerwał kapitan ten potok zwierzeń.

Baltazar odpowiadał gorliwie i bez wahań.

– No jasne. Człowiek się nie rozerwie na sztuki, kogoś w drugim miejscu trzeba mieć.

– Może się pan zatem domyśla, na kogo denat czekał i z kim był umówiony?

– Z każdym mógł być…

– A kiedy pan go widział ostatni raz?

– Poprzedniego wieczoru. U znajomych. Nazwisko, proszę bardzo, mogę podać. Lucjan Orzesznik, na Mokotowie mieszka. Też mamy interesy, on zna plastyków, producentów, bywa, że ja towar u niego zostawiam, pytałem, czy są jakie konkretne zamówienia, a tak to się ogólnie pogadało… Leżoł też był.

– I kto jeszcze? – spytał kapitan na wszelki wypadek, nie spodziewając się żadnych rewelacji.

– No, Lucjan… I taki jeden Hindus przyjechał, to klient, chciwy na bursztyn, ale jemu się niechętnie sprzedaje.

– Dlaczego niechętnie?

– Bo oni to, panie kapitanie, marnują. Tak to owszem, biżuteria, ozdoby, ale jak właściciel umrze, wszystko razem z nim palą. Religia taka. Człowiek by nie chciał okazów na spalenie dawać. Takie gorsze, trzeci gatunek, to niechby, ale pierwszego szkoda.

Kapitan pożałował, że nie spytał Hindusa, do czego mu ten bursztyn z chmurką, ale rzecz była jeszcze do nadrobienia. Zrozumiał, że słyszy o konferencji trzech biznesmenów bursztynowych, której to konferencji wynikiem mogło być właśnie usunięcie Leżoła. Na usłyszenie całej prawdy nie miał nadziei. Baltazar specjalnie tak dużo i tak gorliwie gadał, żeby ukryć sedno rzeczy.

– Był tam ktoś więcej?

– A przyszła jedna facetka, ale to znajoma Lucjana, nawet nie wiem, jak się nazywa. Więcej już nikt. Wszyscy potem wyszli razem i każdy pojechał w swoją stronę.

Facetkę kapitan sobie zapamiętał i przeniósł się w przeszłość. Spytał o złotą muchę.

I tu Baltazara nagle zamurowało. Słyszeć o niej słyszał, owszem, może nawet ją widział, ale to dawno temu i już nie pamięta. Był przy tym, jak ją wyłowiono…? Możliwe, przy różnych połowach był, ale to już tyle lat, wyleciało mu z głowy. Nic nie wie, nic nie pamięta, amnezja całkowita…

Kapitan nie naciskał, w najbliższych planach miał Orzesznika, a ze starych akt wychodzili mu następni świadkowie. Wypuścił ze szponów spoconego Baltazara i kazał natychmiast odnaleźć pana Lucjana, gdziekolwiek by się znajdował.

Orzesznik akurat wrócił do domu, co stwierdzono podstępnie, Bieżan zabrał zatem Górskiego i pojechał do niego od razu. Wysłał mu wprawdzie wezwanie, ale na jutro, a wolał go zobaczyć już dziś.

Orzesznik nie miał nic wspólnego w ogóle z niczym. W piątek znajdował się w Warszawie, owszem, ale żadnych zbrodni nie popełniał, tylko odbierał od znajomego szlifierza bursztyn, żeby go zawieźć do Krakowa, do oprawy. Ma tam takiego wyjątkowo utalentowanego artystę. U szlifierza tkwił najmarniej trzy godziny, między piątą a ósmą, w towarzystwie najpierw dwóch osób, a potem nawet czterech, bo przyszła żona szlifierza z przyjaciółką, której pokazywała surowiec na naszyjniki. Można ich wszystkich zapytać od razu, proszę bardzo, tu jest telefon szlifierza, a żona chyba zna własną przyjaciółkę.

Kapitan lubił eliminować niepotrzebne podejrzenia, kazał zatem podporucznikowi wysłać tam kogoś zaraz, aczkolwiek nie wątpił, że pan Lucjan w tym wypadku mówi prawdę.

Leżoła znał, czemu nie, poznał go z jakie piętnaście lat temu, rzecz jasna przy okazji pośrednictwa bursztynowego. Leżoł tego bursztynu dostarczał, morskiego i kopanego, kopanego legalnie, kiedyś nawet rachunki miał, potem przepisy zelżały, więc już nikt sobie rachunkami głowy nie zawracał. Chyba że jakaś większa partia albo co.

Dlaczego jemu, a nie odbiorcom bezpośrednio…? A to różnie bywało, ale wolał zwalać na Orzesznika, może mu się nie chciało latać po ludziach. Jego sprawa. Towarzyskich kontaktów z nim nie utrzymywał, wyłącznie służbowe, więc jego znajomych nie zna i nie ma pojęcia, na kogo mógł czekać. Był tu w czwartek, oczywiście, omawiali interesy, ten Baltazar też był, on znad morza przywozi, ma tam kontakty i stałych dostawców. Hindus był również, przerwał im rozmowę, to głupek, przyznał się, że bierze bursztyn na spalenie, nikt mu zatem nie chce sprzedawać. Facetka…? Jaka znowu facetka? Żadna facetka nie przyszła, jego żona wróciła do domu, ten Baltazar chyba zidiociał, nie poznał jej czy co? No owszem, jest płci żeńskiej i ostatnio sobie ufarbowała włosy, ale przecież niemożliwe, żeby ją wziął za obcą osobę!

W tym momencie tajemnicza facetka stała się dla kapitana pierwszą podejrzaną.

Bursztyn ze złotą muchą i ten drugi, z chmurką, przywiózł Leżoł już dawno temu. No owszem, zgadza się, ten z rybką też, ale Orzesznik już nie pamięta, równocześnie czy w różnym czasie. Nie, nie zostały sprzedane, to takie rarytasy, że szkoda sprzedać za byle co. Jasne, że miał je w ręku, pokazywał klientom, ale potem Leżoł to zabrał i pewnie miał u siebie. Nie wiadomo gdzie są teraz, może ktoś ukradł, ten zbrodniarz najpewniej. Nad morzem pan Lucjan wcale nie był, no nie, parę razy w życiu był, ale nie wtedy, o wydarzeniach sprzed prawie osiemnastu lat nic w ogóle nie wie, nawet i o tych sprzed dwunastu, może i odkopano jakie zwłoki, ale on z tym nie ma nic wspólnego. Na jakieś tam głupie plotki nie zwraca uwagi.

Kapitan myślał dwutorowo. U Hindusa były dwie blondynki…

– Kiedy pańska żona ufarbowała sobie włosy, gdzie i na jaki kolor? – spytał, przerywając panu Lucjanowi odcinanie się od wszystkiego.

Zaskoczył go.

– Co…? Kiedy… dopiero co. Nie wiem gdzie. Na taki kolor… ja wiem…? Więcej czarny, ale może i trochę rudy… No, czarno-rudy…

– Żona jest w domu? Zechce pan ją poprosić.

Zważywszy iż z piętra dobiegały jakieś odgłosy, a w chwili ich wejścia znikała na schodach istota płci żeńskiej, trudno było Orzesznikowi zaprzeczyć obecności żony. Popatrzył ponuro, wyjrzał na schody i wrzasnął ku górze:

– Magda!

– Czego? – spytała wdzięcznie małżonka.

– Zejdź no tu! Pan kapitan ma do ciebie interes! Fryzjera potrzebuje!

Cofnął się z powrotem do salonu, po chwili zaś wkroczyła Orzesznikowa. Pasowała do męża, średniego wzrostu, średnio korpulentna, z wielką szopą ciemnych, rudawo połyskujących włosów. Jakkolwiekby ją można określić, z pewnością nikt nie użyłby słowa „blondynka”.

– Fryzjera…? – spytała podejrzliwie i z niedowierzaniem. Kapitan bez wstępów przystąpił do rzeczy.

– Pani ostatnio farbowała włosy…

– A co? To wzbronione? Źle wyszło?

– Cóż znowu, doskonale. Piękny kolor. Kiedy?

– W zeszły czwartek.

– Gdzie?

– U fryzjerki tu zaraz, przy tym parkingu na rogu, u pani Marysi. Ja do niej zawsze chodzę, bo ona dobrze czesze. A co…?

51
{"b":"88128","o":1}