– Ja widziałam.
– Za gacha robić ma prawo.
– Hindus zaświadczy, że przedtem leżały u Frania!
– A jak nie zaświadczy? Być był, w łeb dostał, ale nic nie widział. Może twierdzić, że nawet mnie tam nie było, nikogo nie było, oprzytomniał i sam wyszedł…
– No nie, tak nie można – powiedziała Ania z niezadowoleniem po chwili namysłu. – Ale trochę racji masz. Wszyscy muszą zacząć mówić.
– Może Baltazar zacznie, skoro się boi – wtrącił Kocio.
– Natychmiast trzeba z nimi pogadać prywatnie! – zawyrokowałam stanowczo. – Niech ten cały, jak mu tam…? Bieżan, niech przyjdzie, posłucha i coś doradzi. Wygląda przyzwoicie. Dzwonić…?
– Opamiętaj się – zmitygowala mnie Ania. – Czy wiesz, która jest godzina? Policjant to jednak też człowiek…
* * *
Hindus został przesłuchany z lekkim opóźnieniem, wynikłym z założenia, że mieszka w hotelu. Nic podobnego, w żadnym hotelu nie mieszkał, wynajmował sobie prywatny lokal na Mokotowie, oficjalnie jeden pokój, a nieoficjalnie cały apartament, którego właściciele przenieśli się chwilowo do cioci staruszki dla obdarzenia jej opieką.
Energiczniej złapano się za niego, kiedy laboratorium przysłało wyniki badań. Na lwiej łapie szafy u denata spoczywał osobnik kolorowy płci męskiej i skojarzenie kapitan miał natychmiastowe. Nie wysyłał mu żadnych wezwań, nie miał cierpliwości czekać, zabrał Górskiego i pojechał na ulicę Chocimską.
Zważywszy iż był to wczesny poranek, godzina zaledwie dziewiąta, Hindusa zastali w domu, ściśle biorąc w łazience. Drzwi otworzyła im energiczna młoda dama w eleganckim fartuchu roboczym i z odkurzaczem w ręku, zażądała pokazania legitymacji, przeczytała je uważnie i poprosiła panów do wnętrza.
– Zanim on wyjdzie z tej łazienki, pewnie panowie zechcą stwierdzić, kim ja jestem i co tu robię – wyraziła przypuszczenie. – Proszę, mój dowód… Sprzątam, czasem gotuję i tak dalej. Mam dwoje dzieci w wieku szkolnym, osiem lat, bliźnięta, korzystam z czasu, kiedy są w szkole. Angielski znam bardzo dobrze i dlatego zatrudniam się u cudzoziemców. Z chlebodawcami nie sypiam. Mam męża. Coś jeszcze?
– Nie, dziękujemy, to na razie wystarczy – odparł kapitan. – Kiedy on wyjdzie?
– Lada chwila. Za jakie pięć minut, bo już pół godziny siedzi.
– Może pani go zawiadomi…?
– Co też pan? Żeby siedział dłużej ze strachu? On nerwowy.
– Długo pani tu już pracuje?
– Prawie pół roku.
– I tylko przed południem? Wieczorem nie?
– Nie mogę ze względu na dzieci. Ale dwa razy mnie poprosił, żebym przyszła, bo robił przyjęcie, pomogła, podała i tak dalej. Załatwiłam sobie, z dziećmi mąż posiedział, dwa razy na pół roku to niezbyt dużo. Może panów czymś poczęstować? Jeszcze wcześnie… Może kawa?
– Nie, dziękujemy. Nie przytrafiło mu się przypadkiem ostatnio coś osobliwego?
Dziewczyna, wciąż z rurą odkurzacza w ręku, wsparła się na wysokim oparciu krzesła i popatrzyła z zainteresowaniem.
– A, to pewnie panowie o to… Owszem, przedwczoraj rano zastałam go tu jak obraz nędzy i rozpaczy. Łeb omotany bandażem, oczka podsiniałe, roztrzęsiony, powiedział, że miał wypadek i wcale z łóżka nie wstanie. Na popołudnie kazał sobie sprowadzić pielęgniarkę, a całe ubranie musiałam do pralni oddać. Zakrwawione. Nie wiem, co się stało, nie był rozmowny.
W drzwiach od łazienki szczęknęła klamka, Hindus najwidoczniej zaczął wychodzić. Dziewczyna oderwała się od krzesła.
– Powiem mu, że panowie czekają. Nie wiem, gdzie on będzie z panami rozmawiał, pewnie w gabinecie. Pójdę warczeć w sypialni, podsłuchiwać nie mam ochoty.
Dobrze zgadła, Hindus, zachłysnąwszy się jakby w pierwszej chwili, rzeczywiście zaprosił kapitana i podporucznika do gabinetu. Bandaża na głowie nie miał, tylko duży plaster, przylepiony na czole, trochę z boku, blisko włosów. Gestem wskazał fotele i sam usiadł czym prędzej. Wyglądało to tak, jakby nie mógł wydać z siebie głosu, a zarazem ugięły się pod nim nogi. Z sypialni zaczął dobiegać warkot odkurzacza.
– Co pan robił w piątek między godziną szesnastą a dwudziestą? – zaczął bez wstępów podporucznik, bo miał lepszy akcent angielski niż kapitan.
Hindus wreszcie złapał dech.
– Powiem wszystko – oznajmił z wyraźną determinacją. – Byłem… Poszedłem… Do znajomego. Frań… Frań… Fran-jo…
– Franciszek Leżoł – podsunął życzliwie podporucznik.
– Tak.
– Był pan z nim umówiony?
– Nie.
– Po co pan poszedł?
– Po własną zgubę. Muszę powiedzieć wszystko od początku. Mogę?
– Proszę bardzo.
Odetchnął głęboko, rozejrzał się, oko jego padło na barek, zawahał się, zrezygnował z napojów i zaczął:
– Przebywam tu dla przyjemności, turystycznie, ale zarazem załatwiam pewien interes. Sprawę handlową. Mianowicie od mojego władcy… radża Biharu, to małe księstwo, ale bogate, oczywiście prosperuje niezależnie od tych głupot ustrojowych… od radży mam polecenie nabyć coś, czego u nas nie ma. Bourstajn…
– Proszę…? – wyrwało się Górskiemu.
– Bursztyn – skorygował zimno kapitan.
– Tak. Amber. Najpiękniejsze okazy, cena obojętna. Pojedyncze sztuki, ewentualnie nawiązać stosunki handlowe na większą skalę, o ile to będzie możliwe legalnie. Nie jestem przemytnikiem. Znalazłem tu kilka rarytasów, rzeczywiście pięknych, chcę to kupić. Pan Fran-jo tym dysponował, pan Baltaszar, pan Lusjan… Przepraszam, te imiona, nazwiska są dla mnie trudne do wymówienia, mogę napisać…
– To za chwilę – powstrzymał go podporucznik, bo już uczynił gest, jakby oglądał się za papierem i długopisem. – Najpierw niech pan wszystko powie.
– Tu istnieje konkurencja. Każdy chce zdobyć najlepsze rzeczy, powinniście urządzać aukcje międzynarodowe. Mnie zależy szczególnie na jednej bryle, dużej, z tchnieniem boga…
– Proszę…? – nie wytrzymał znów podporucznik.
Hindus się zakłopotał.
– Kwestia wierzeń. Religii. Tak się to u nas określa. Mgła, chmura… W tej bryle. Wyjątkowa rzecz i, o ile wiem, drugiej takiej nie ma. Pilnuję tego, dowiedziałem się niejasno, że jeszcze ktoś chce to nabyć, a pan Fran-jo mi obiecał. Toczyliśmy pertraktacje. A tu nowy kontrahent… Zdenerwowałem się i poszedłem do niego wyjaśnić sprawę. Pan Fran-jo, to nie był rzetelny człowiek, twierdził, że nie wie, gdzie to jest. Nieprawda. Sam widziałem…
– Po kolei proszę. Przyszedł pan tam i co?
– Otworzył mi drzwi. Wydawał się zaskoczony i niezadowolony. Nie miał ochoty mnie wpuścić, mówił, że czeka na kobietę. To była prawda. Jednak wszedłem, zapraszał mnie do sypialni, może to była scysja… Robił drinki, łagodził sytuację, ja wyrażałem pewne… no, pretensje… Chodziłem po pokoju, na własne oczy ujrzałem nagle na półce, pod ścianą, trzy bursztyny, w tym ten mój i drugi jeszcze, sławny, ze złotą muchą w środku, słyszałem o nim. Pochyliłem się nad nimi, pan Fran-jo użył siły, pociągnął mnie do sypialni, wciąż mówiąc o kobiecie. Ja o bursztynie, on o kobiecie. Podał mi drinka, byłem zdenerwowany, wypiłem. Zakręciło mi się w głowie.
Odetchnął głęboko i nie wytrzymał. Zerwał się z fotela, podszedł do barku, nalał sobie jakiegoś napoju i wypił dość gwałtownie. Zaraz potem przeprosił, oznajmił, że znów jest zdenerwowany, i zaproponował gościom poczęstunek. Goście, przebywający tu służbowo, stanowczo odmówili. Nie upierał się, nalał sobie ponownie i ze szklaneczką w dłoni wrócił na fotel.
– Potem ocknąłem się. Leżałem na ziemi, bardzo bolała mnie głowa. Wszystko było zamazane, nic nie myślałem. Bardzo chciałem wody. Zacząłem się podnosić, żeby poszukać tej wody, z trudem, powoli. Przeszedłem… przelazłem… przeczołgałem się… Dokądś. Straciłem orientację. Znalazłem się w salonie, zaczynałem lepiej widzieć, ujrzałem potworną rzecz. Ktoś… leżał… Straszny widok. Poszarpana maska… Nie mogłem na to patrzeć, zasłoniłem twarz, krew mi ciekła z czoła…
Szklaneczką z napojem dotknął głowy. Kapitan i podporucznik słuchali w kamiennym milczeniu. Hindus najwyraźniej w świecie na nowo przeżywał okropną scenę, można było uwierzyć, że nie udaje. Wypił resztę, znów popatrzył na barek i chwilowo się wstrzymał z repetą.
– Nie wiem, jak długo to trwało. Wspomnienia mam bardzo mętne. Pojawiła się jakaś kobieta, później druga. Dały mi wody…? Chyba dały. Pytały, co tu się stało, nie wiem, co im odpowiedziałem. Dostałem koniaku, to mi pomogło, głowa mnie ciągle bolała, chciałem lekarza. One proponowały pogotowie, bez sensu, mogłem przecież iść. Umyłem się trochę, zrobiło mi się lepiej, prawie oprzytomniałem, ale byłem przerażony, chciałem być sam, zebrać myśli. Tam blisko jest lecznica, pamiętałem o niej, chyba wyszedłem, a one też wyszły, nie wiem, co zrobiły, bo odjechałem. Mały kawałek. Opatrzono mnie, dostałem lekarstwa, zastrzyk. Późno w nocy wróciłem do domu. I to wszystko. Wiedziałem, że będę musiał zeznawać, ale nie zabiłem go i nic więcej nie wiem. To był pan Fran-jo, w jakiejś chwili poznałem po ubraniu…
Zamilkł i teraz już w sposób zdecydowany posłużył się barkiem. Podporucznika zaciekawiło, co pił, przesunął dyskretnie krzesło, łypnął okiem i stwierdził, że jest to zwykła brandy. Rozczarowało go to okropnie, zdążył już bowiem wyobrazić sobie jakiś nadzwyczajnie egzotyczny alkohol.
– Te kobiety pan znał? – spytał.
– Nie. Nigdy w życiu ich nie widziałem.
– A może je pan opisać? Jak wyglądały?
– Nie wiem. Obie jasnowłose. Blond. Nie stare.
– Coś więcej. Grube, szczupłe? W okularach może?
– Nie wiem.
– A jak ubrane?
– Nie wiem.
– Po jakiemu mówiły?
– Po angielsku. I po polsku, między sobą. To wiem.
– A przedtem… Stracił pan przytomność, rozumiem, ale może coś pan słyszał?
– Nic. Czarna masa.
Podporucznik popatrzył pytająco na kapitana. Nie bardzo wiedział, co z tym fantem zrobić.
– Czy denat groził panu bronią? – spytał po namyśle, bez nacisku, przypominając sobie nagle swoją matkę i błogosławiąc ją za upór, z jakim od dzieciństwa pchała w niego język angielski. Także za jedne całe, długie wakacje w Anglii, które załatwiła mu ciężkim wysiłkiem. Także za te wszystkie lektury, których mu dostarczała. Jaka mądra matka…! Teraz mógł po angielsku powiedzieć, co zechciał, nawet w wyszukanej formie.