Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Baltazar chyba nabrał rezonu. Wspięłam się na palce i zajrzałam, zmazy trzymały coś w rękach, drinki zapewne, dodające kurażu. Wydało mi się, że słyszę coś o Terliczaku i Florianie, bardzo słuszne zestawienie. Ponadto doznałam wrażenia, że domyślają się, kto zabił Frania.

Zgniewało mnie to wreszcie, zdrętwiałam od bezruchu, ponadto nieco zmarzłam, bo pogoda była okropna, bardziej przypominała listopad niż czerwiec, a nic na siebie nie włożyłam. Odżałować nie mogłam braku jakiejkolwiek aparatury nagrywającej, może byłaby lepsza ode mnie, a później pozwoliłaby zastanowić się nad tymi strzępami. Możliwe, że zostałabym tam jeszcze dłużej, mimo zimna, gdyby nie to, że usłyszałam zatrzymujący się samochód i po chwili do salonu weszła Orzesznikowa. Zapaliła światło, sytuacja zrobiła się towarzyska, a nie konspiracyjna. Nie miałam już po co wygłupiać się z podsłuchiwaniem, gdyby chcieli dalej się naradzać, poszliby gdzie indziej. Opuściłam posterunek, przelazłam ponownie przez parkan i zorientowałam się, że to coś, co śmierdziało, to były jajka. Poszczekując zębami w drodze do domu, zastanowiłam się, kiedy też zdołam pozbawić ślicznej woni pantofel, bo do pralki go przecież nie włożę.

Telefon u mnie dzwonił jak wściekły, usłyszałam go na schodach, kiedy dopadłam słuchawki, oczywiście umilkł. Znów się zdenerwowałam. Wyrzuciłam na razie pachnące obuwie na balkon i spróbowałam uporządkować sobie świeże doznania akustyczne.

Zrozumiałam z nich mnóstwo, tyle że piąte przez dziesiąte. Baltazar się bał i nic dziwnego, ze strachu był skłonny zeznać prawdę, a Orzesznik, być może odporniejszy, zniechęcał go do tego. W rozmowie wystąpił Terliczak, niebezpieczni byli dla siebie wzajemnie i milczeli solidarnie. Tajemnicza ona to rzeczywiście mogłam być ja, wplątana w bursztynową imprezę od początku, podejrzewana przez nich, że wiem wszystko. W gruncie rzeczy mylili się w niewielkim stopniu. Ciekawe, kto to miał być „on”, nie Kocio chyba? Wymarzeniec…?

Rozważałam to niespokojnie, kiedy telefon znów zadzwonił. Ania.

– Na litość boską, wreszcie jesteś, dzwonię dziesiąty raz – powiedziała, jak na nią, niezwykle nerwowo. – Tę kawiarnię tutaj zaraz zamykają. Słuchaj, czy mogę teraz do ciebie wyjechać? Stało się coś nie do opisania i chyba straciłam równowagę.

– Ależ oczywiście, przyjeżdżaj natychmiast! Weź taksówkę!

– No pewnie, że wezmę. Już jadę.

Odruchowo popatrzyłam na zegarek, dochodziła jedenasta. Usiadłam i spisałam pogawędkę Baltazara z Orzesznikiem, fragmenty, które zdołałam usłyszeć i zapamiętać, oraz własny komentarz do nich. Ledwo skończyłam, Ania zadzwoniła do drzwi.

– Daj mi coś mocniejszego, nawet gdyby miała to być wódka – poprosiła zdecydowanie. – Już mi trochę lepiej, ale nadal czuję się oszołomiona i wstrząśnięta. Ty masz rację, światem rządzą przypadki i zbiegi okoliczności, a całą resztą możemy się wypchać.

Było to u niej tak niezwykłe, że sama poczułam się wstrząśnięta, a przy tym zaciekawiona niebotycznie. Ania miała racjonalny umysł, posługiwała się nim z wielką wprawą, swoje uczucia miarkowała i temperowała automatycznie, nie poddając się żadnym wybuchom wielkich emocji. Nawet awantury, nader rzadkie, robiła w sposób spokojny i opanowany. Niezwykły stan, w jakim się znalazła, musiał mieć równie niezwykłe źródło.

Dałam jej bardzo zimną whisky bez wody i lodu. Pierwszy kieliszek chlupnęła sobie w kuchni, a potem z ulgą padła na fotel przy stole w pokoju.

– Wypiję więcej – zapowiedziała stanowczo. – Nawet gdybym się miała upić. To mi dobrze robi.

– Jednakże powiedz, co się stało, zanim się upijesz – poprosiłam, nalewając jej ponownie. – Bo potem możesz zapomnieć.

– Czegoś takiego się nie zapomina. Delirium tremens nie zaszkodzi. No dobrze, czuję się już zdolna opowiedzieć ci wszystko po kolei. Gdzie ten twój Kocio?

– Poleciał do jednego takiego, ale powinien niedługo wrócić. A co…?

– Byłoby dobrze, gdyby też wysłuchał, żebym nie musiała powtarzać. Chociaż nie, to bez znaczenia, jestem pewna, że powtórzę jeszcze parę razy… No więc przytrafiło mi się coś niesłychanie głupiego, co mi się na ogół nigdy nie zdarza, mianowicie pomyliłam dni. Rozumiesz, myślałam dzisiaj, że to już jest jutro, przypuszczam, że z niecierpliwości, po prostu nie mogłam się doczekać i bezwiednie przyśpieszyłam… Czas mi się wlókł. Byłam pewna, że jest jutro…

– Rąbnij sobie jeszcze – poradziłam niespokojnie, w obawie, że z tego jutra nie zdoła się tak łatwo wyplątać.

Ania sobie rąbnęła.

– Będę cię prosiła, żeby to już teraz rozwodnić, bo nie chcę mieszać, a bez picia się nie obejdzie…

– Rozwodnimy od razu.

W rekordowym tempie przyniosłam z kuchni wodę mineralną i lód, chociaż lód mnie trochę przystopował, bo walnęłam zasobniczkiem o bufet i większość kostek rozsypała się po podłodze. Pozbierałam je w pośpiechu, mętnie myśląc, że niska temperatura zabija bakterie.

– A jutro Idusia robiła brydża – podjęła Ania. – Nie zwracaj uwagi na czasy w sensie gramatycznym. A ponieważ byłam pewna, że dziś jest jutro, poszłam na tego brydża. Bardzo przejęta, bo sama rozumiesz… No i, ja nie umiem opowiadać dramatycznie i sensacyjnie, ale chyba sam fakt wystarczy. Wiesz chyba, gdzie ona mieszka? Za fortem mokotowskim, tam jest takie piękne osiedle, wille czterorodzinne…

– Czworaki – mruknęłam.

– Daj nam Boże wszystkim takie czworaki. I jeszcze nie podeszłam do drzwi, jeszcze byłam na ulicy za krzakiem, kiedy z tych drzwi wyszedł, nie zgadniesz kto, ten twój były…

– Wymarzeniec…?!

– Jeśli upierasz się tak go określać… No owszem, do mnie mówiłaś, że jest to dla ciebie wymarzony mężczyzna życia…

– Każdy może kiedyś tam zgłupieć.

– Każdy – zgodziła się Ania. – Zatem wyszedł ten twój wymarzeniec. Czekaj, ściśle. Wychodził. A Idusia go w drzwiach żegnała, więc nie ma wątpliwości, od kogo wyszedł. I to chyba ona nie zamknęła porządnie drzwi, bo on by zamknął, o ile go znam. Nie, czekaj, po kolei. Wyszedł, a mnie zamurowało i jak stanęłam za tym krzakiem, tak stałam, własnym oczom nie wierząc, bo ona żegnała go czule…

– Boże wielki! – wykrzyknęłam, wstrząśnięta. – Więc to jest ten tajemniczy amant! Widział cię?

– Nie wiem, czy mnie widział, nieśmiało przypuszczam, że nie, bo gdyby widział, z pewnością by się ukłonił. Poszedł w przeciwną stronę.

Odetchnęła głęboko, zapewne na wspomnienie chwili, w której zaparło jej dech. W tym momencie do moich drzwi zadzwonił Kocio. Wpuściłam go w milczeniu, zbierając myśli, i musiałam chyba dziwnie wyglądać, bo od razu spytał, co się stało. Odpowiedziałam gestami, raczej chaotycznymi, i wstąpiłam do kuchni po dodatkowe naczynia. Przyniosłam na stół dużą szklankę, bardzo mały kieliszek, puszkę piwa i rodzynki w otwartej torebce. Do czego miały być te rodzynki, Bóg raczy wiedzieć.

Zaniepokojony moimi gestami Kocio wszedł do pokoju, spodziewając się, jak sądzę, zobaczyć tam smoka wawelskiego, upiora lub też jakieś zwłoki, ujrzał Anię, przywitał się z nią i skierował na mnie pytające spojrzenie, bo też właśnie weszłam. Nie udzieliłam mu żadnej odpowiedzi.

– Będę mówiła dalej – zakomunikowała Ania i wrzuciła sobie do napoju dwie kostki lodu. Piła tę rozwodnioną whisky w szklance od herbaty, która w ogóle nie wiem, skąd się na stole wzięła. – Znikł mi z oczu i wtedy się ruszyłam. Pomyślałam, że jestem pierwsza i czy przypadkiem nie przychodzę za wcześnie, spojrzałam nawet na zegarek, ale nie mam pojęcia, która była godzina. Podeszłam do drzwi i zrobiłam coś, czego dotychczas nie zrobiłam nigdy w życiu i nie przypuszczałam, że jestem do tego zdolna. I chyba już nigdy nie zrobię. Nie wiem dlaczego, nie rozumiem, ty masz na mnie zły wpływ. Nie zapukałam i nie zadzwoniłam, tylko zwyczajnie spróbowałam klamki i te drzwi okazały się otwarte. I weszłam…!

Zgroza w jej głosie zagrzmiała niczym surma bojowa. Rzeczywiście, Ania wchodząca bez pukania do cudzego domu to było coś niemożliwego, nie do pomyślenia i nie do uwierzenia. Musiała przeżyć wstrząs potężniejszy niż sama sądziła.

– I co? – spytałam najdelikatniej, jak mogłam. Kocio, już w pierwszej chwili obrzuciwszy wzrokiem stół, w najgłębszej ciszy przyrządzał sobie whisky z wodą i lodem w tej dużej szklance. Mnie nalał do małego kieliszka. Usiłował wepchnąć tam kostkę lodu, ale się nie mieściła, wyszukał zatem mniejszy kawałek, z tych rozbitych na podłodze. Ania z pewnością nie odzyskała jeszcze pełnej równowagi, bo sięgnęła po rodzynki, wysypujące się z otwartej torebki.

– I weszłam – powtórzyła z przygnębioną skruchą. – Ona mieszka na parterze. I do niej było w ogóle otwarte, do tych na górze są schody. Więc weszłam dalej, sama siebie nie rozumiem, ale mam wrażenie, że chyba tak lekko zapukałam w futrynę, bo nie pukać wcale było ponad moje siły. Oczywiście nie usłyszała. To jest mieszkanie bardzo przestrzenne, rozkładowe, ale wszystko się łączy, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Widać na przestrzał. Stała w ostatnim pokoju, w sypialni, tyłem do mnie, pod lampą, i podnosiła coś do oczu pod tą lampą, i oglądała to. Stała jak rzeźba ozdobna, bez ruchu. Oglądała. A ja przestałam oddychać i zbliżyłam się do niej, tam są dywany, nie słyszy się kroków, i teraz mi się wydaje, że to w ogóle nie mogłam być ja, tylko jakaś inna osoba. Wtedy nic mi się nie wydawało i na pewno nic nie myślałam, bo zrozumiałam, na co ona patrzy. Trzymała w ręku okropnie wielki bursztyn.

Kocio, wciąż milcząc, odsunął od niej szklankę od herbaty i nalał do dużego kieliszka whisky bez dodatków. Ania zawahała się na moment, po czym z determinacją chwyciła ten kieliszek i opróżniła jednym kopem. Znów odetchnęła głęboko.

– Tak – powiedziała zdecydowanie i stanowczo. – Znalazłam się prawie za jej plecami. To był bursztyn ze złotą muchą.

Odjęło, nam mowę na bardzo krótko, bo cały wątek prowadził do czegoś takiego.

– O, twarz i morda… – powiedział Kocio.

– Więc jednak ona, to nie ja, tylko ona! – krzyknęłam bezrozumnym triumfem.

– Nie mówcie o tym nikomu – poprosiła Ania. – Do końca życia nie pozbieram się ze wstydu. Ale to jeszcze nie koniec. Mówiłam wam przecież, że ona jest śmiertelnie głupia. Teraz kiedy już wyznałam najgorsze, trochę mi łatwiej.

48
{"b":"88128","o":1}