Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To znaczy, że przyjdzie pan do mnie z wizytą albo co…

– Owszem, jestem zdolny do takiego poświęcenia. Skorzystam z pani zaproszenia we właściwej chwili. Dziękuję bardzo, na razie jest pani wolna…

* * *

– Zastanawiam się, czy nie uciec od razu do Argentyny – powiedziałam smętnie do Kocia tego samego wieczoru.

– Nie wiem dlaczego akurat do Argentyny, ale wszyscy tam uciekają, więc widocznie coś w tym jest. Nałgałam do niego tak okropnie… No, powiedzmy, że nie tyle nałgałam, ile tak strasznie nie powiedziałam tego co trzeba, że w życiu mi nie przebaczy. I nie wiem, co to znaczy, że jestem wolna na razie.

– Za fałszywe zeznania grozi kara do lat pięciu – pocieszył mnie Kocio. – A i to jeszcze nie zeznawałaś pod przysięgą, więc prawnie nic ci nie zrobi.

– Baby szukają. Pewnie ujrzał we mnie tę podejrzaną babę.

Kocio zadomowił się już u mnie w pewnym stopniu i właśnie ustawiał na gazie garnek z parówkami. Obejrzał się i popatrzył na mnie z lekką naganą.

– Uważam, że słusznie dałaś mu do zrozumienia, że dużo wiesz…

– Wiem i nie powiem, co? Ale fajnie! Ciekawi mnie…

Urwałam na chwilę, precyzując sobie, co mnie ciekawi.

Kocio z powątpiewaniem oglądał wielkiego pomidora.

– Zapal gaz pod czajnikiem – poradziłam niecierpliwie.

– Trzeba go obrać ze skóry. Odlej trochę wody, żeby się szybciej zagotowała. Zdaje się, że gdzieś tam jest majonez i musztarda. I miska na tego pomidora.

Siedziałam po drugiej, niejako gościnnej, stronie kuchni, przyzwyczajona do tego przez wymarzeńca, który sam życzył sobie wszystko robić, bo nikt inny nie zrobiłby równie dobrze. Kocio z konieczności plątał się przy kuchence i zlewozmywaku. Rzecz jasna, kiedy on się tam plątał, ja już nie miałam do tych urządzeń dostępu, ponieważ moja kuchnia daleko odbiegała rozmiarami od stodoły. Nagle uprzytomniłam sobie, że byłoby znacznie prościej samej sięgać po to wszystko niż udzielać mu instrukcji i pouczeń, i po cholerę ja się męczę tu, a on tam, zamiast postępować jak normalna kobieta. Do diabła, dosyć tej presji i tego robienia ze mnie pokraki, niewydarzonej i nieudolnej!

– Zjeżdżaj stąd, Kociu – powiedziałam gniewnie, podnosząc się z krzesła. – Idź tam, a ja tu, to moja kuchnia. Ostatecznie możesz wyjąć szklanki i co tam jeszcze znajdziesz. Nie dam się dłużej terroryzować!

– Zdawało mi się, że wręcz przeciwnie – zauważył delikatnie Kocio, nieco zdziwiony, posłusznie zamieniając się ze mną na miejsca. – Ja się wcale przy niczym nie upieram…

– Nie ty. To tamten. Mam go już naprawdę po dziurki w nosie…!

Wspomnienie wymarzeńca w mojej kuchni rozwścieczyło mnie znienacka do tego stopnia, że zasadniczy temat wybiegł z mojego umysłu. Wróciłam do niego dopiero po dłuższej chwili.

Obierając ze skórki sparzonego pomidora i gorące parówki, wyjawiłam Kociowi swoją niejasną myśl. Ciekawiła mnie reakcja kapitana na wzmiankę o tych osiemnastu latach. Właściwie była żadna. Dlaczego…?

– Nie rozumiem – powiedziałam, ustawiając na tacy posiłek, bo nagle zachciało mi się jeść w pokoju, a nie w kuchni. – Jeśli wznowili stare sprawy, powinien się tym zainteresować. A on nic. To co to znaczy?

– Może jeszcze nie zdążył przeczytać akt. Daj, ja to wezmę.

– Weź. Zrobię miejsce na stole. To teraz powinien się na nie rzucić. Tyle miałby ze mnie korzyści…

Przy parówkach, winie i herbacie rozważaliśmy kwestię. Kocio jeszcze nie był przesłuchiwany, a niewątpliwie prędzej czy później musiało to nastąpić, bo też zaliczał się do grona bursztyniarzy. Zastanawialiśmy się, co powinien mówić, a czego nie, dopóki nie odbędę z kapitanem tej prywatnej pogawędki.

– No i popatrz, jakie to słuszne zamykać podejrzanych dla uniknięcia matactwa – zwróciłam mu uwagę. – Świadków powinni też zamykać w tym samym celu, matamy tu jak wściekli. Lada chwila do matactwa przystąpią Danusia i Ania…

Odgadłam telepatycznie, zadzwoniła Danusia.

Ze swoim Zenobim zdążyła namatać już wcześniej i teraz składała relację z jego zeznań. Powiedział wszystko co należało, dokładnie według instrukcji, przyznał się, że był i nie wszedł, podejrzeń o popełnienie zbrodni zdołał uniknąć, a przynajmniej takie odniósł wrażenie. Danusię od przesłuchania chyba ocalił. Swojego zainteresowania bursztynem nie musiał ukrywać, próbował dowiedzieć się czegoś o tej bryle ze złotą muchą, bez skutku, i to na razie tyle.

Ania się jakoś nie odzywała, Kocio natomiast przypomniał sobie o jednym takim. Artur mu na imię. Cwaniak i hochsztapler wyjątkowy, gdzieś wysoko siedzi i nie tak znów dawno dostarczał ludziom reglamentowane srebro. Do bursztynowej biżuterii właśnie. Nie było go czas jakiś, więc trochę o nim zapomniał, ale wie, że już wrócił, i jeśli kroi się grubsza transakcja, musi o niej wiedzieć. Może warto z nim pogadać, patriotyzmem to on sobie głowy nie zawraca, ale za to jaskrawych głupot nie robi. Do wywiezienia tej złotej muchy z przyległościami byłby pierwszy, wobec czego przydałoby się go ostrzec. Przestraszyć, to za duże słowo, on nie lękliwy, natomiast ostrożny i w mokrą robotę nie wejdzie. A ktokolwiek tę muchę w tej chwili posiada, może zechcieć i upłynnić jak najszybciej, za mniejsze pieniądze, za to bezpiecznie, o jej zbrodniczym pochodzeniu, rzecz jasna, słowa nie powie i na przykład jutro rano sprawę załatwią.

Zdenerwowałam się tym jednym takim Arturem zgoła do szaleństwa i zażądałam od Kocia natychmiastowego przeciwdziałania. Żadne jutro, żadne rano, już! W tej chwili! Spać bym nie mogła…!!!

Mamrocząc coś tam pod nosem, że pewnie go nie ma w domu, że to nie na telefon, że już późno, że musiałby lecieć do niego i tak dalej, Kocio zadzwonił. Hochsztapler był w domu. Nie pozostało mu zatem nic innego, jak tylko zapowiedzieć wizytę i jechać, wisiałam nad nim jak rozhisteryzowana furia. Dobrze że chociaż zdążył zjeść te parówki.

Ledwo zdołałam go wykopać, sama sobie naplułam w brodę i na buty. Niemrawo sprzątając ze stołu, spoglądałam w okno, bo spoglądanie przez okno na dom Orzesznika już mi zaczęło wchodzić w nałóg, i w dziesięć minut po wyjściu Kocia ujrzałam samochód pana Lucjana, wjeżdżający w bramę. To by jeszcze było pół biedy, wrócił z podróży, niech sobie wraca, ale w chwilę później pod willę podjechał drugi samochód. Nie Frania przecież, na litość boską, Franio w kostnicy… Chwyciłam lornetkę. Baltazar…!

Teraz już zrobiłam się półprzytomna. Orzesznika dotychczas nie było, Baltazar się gdzieś melinował, mogli się nigdzie nie spotkać, a przez telefon na śliski temat nie gadali, to mowy nie ma! Tu będą gadać, osobiście! Ach, podsłuchać…! Jakimż kretyństwem było pozbycie się Kocia!!!

Nie wytrzymałam. Bez sekundy wahania, jak stałam, wyleciałam z mieszkania. Zawróciłam jeszcze spod drzwi, żeby zmienić obuwie, bo ranne pantofle mi klapały, na schodach pomyślałam, jakie to szczęście, że nie mam zatrzasku, tylko zwykłą zasuwę, bo z pewnością zatrzasnęłabym drzwi, nie zabierając kluczy, następnie mignął mi w głowie wymarzeniec, czy nie natknę się tam gdzieś na niego, ale, do licha, to ja tu mieszkam, a nie on, przez swoje okna willi pana Lucjana z pewnością nie widzi, jasnowidzeń chyba nie miewa, w ogóle ma do niego dalej, a poza tym, co mnie obchodzi… I już leciałam przez ciemne podwórze.

Na zapleczu ciastkarni, z pewnym wysiłkiem forsując parkan, zastanowiłam się, co robię. Dwadzieścia lat temu to owszem, czemu nie, przez rozmaite ogrodzenia przełaziłam, ale teraz…? Dobrze chociaż że, zmieniając obuwie, przypadkiem trafiłam na nieco niższe obcasy…

Wielkie kubły na śmieci okazały się bardzo przydatne, tyle że noga mi się omsknęła i wbiłam się w coś, co ogromnie śmierdziało. Nie szkodzi, na bal prosto stąd nie idę. Wypłoszyłam kota. Przelazłam.

Pamiętna relacji Kocia z poprzedniego podsłuchiwania, zakradłam się pod okno. Uchylone, Orzesznikowie najwidoczniej lubili świeże powietrze. Zasłon nie było, za przejrzystą firanką majaczyły dwie zmazy, słabo widoczne w świetle jednej tylko lampy, palącej się w kącie. Męskie. Orzesznik i Baltazar, bo któż by inny? Słychać ich było średnio.

– … ona chyba teraz…? – powiedział jeden.

– Nie powie – odparł drugi. – I nie odda.

– Jakby ją przycisnąć…?

– … nie przyzna się…

Zaniepokoiłam się od razu. Jaka ona? Mam nadzieję, że nie ja…?

Ględzili o niej przez dłuższą chwilę gniewnie i z troską, obmyślając, wedle mojego rozeznania, sposoby wywarcia na niej presji. Potem chyba zmienili temat.

– … nie żyje, to co cię obchodzi?

– Toteż bym powiedział, na niego wszystko…

– Głupiś… zabiorą, bo i dowód… Taki szmal tracić!

– Wolę szmal niż życie…

Przez parę minut mamrotali niewyraźnie i nic nie mogłam zrozumieć. W dodatku nie rozróżniałam głosów i nie wiedziałam, który się odzywa. Niewątpliwie coś można było wywnioskować z gestów, ale po pierwsze, sylwetki tylko majaczyły, bo cholerna firanka zasłaniała, a po drugie, okno znajdowało się wysoko i żeby ich widzieć, musiałam stać na palcach. Pożałowałam, że nie jestem baletnicą, i znów zatęskniłam do Kocia, któremu, z racji wzrostu, byłoby znacznie łatwiej.

– … a ja się boję – powiedział któryś i odgadłam, że to Baltazar, bo dodał, najwidoczniej zbliżywszy się do okna: – Czego tu nie ma zasłon?

– Magda wzięła do prania – odparł Orzesznik. – Toteż mówię, po cichu…

Znów zaczęli mamrotać i znów się zgubiłam, który jest który.

– … a jak nie ona, tylko on…?

– … za duże ryzyko…

– … mam dosyć. Nie popuści…

– … przyschnąć i przeczekać…

– … dopilnować. Ona głupia…

Zirytowało mnie to ich mamrotanie okropnie, ale już rozumiałam, że to Baltazar się boi, a pan Lucjan usiłuje podtrzymać go na duchu. O złotej musze jakoś mowy nie było i nie wiadomo dlaczego wydało mi się, że żaden z nich jej nie ma. Wytężałam słuch z całej siły, ale dobiegały mnie tylko niezrozumiałe strzępy słów.

Coś nagle brzęknęło za moimi plecami i omal trupem nie padłam. Zamarłam pod tym oknem w cieniu krzaka, z biciem serca, wytrzeszczając oczy na ogrodzenie. Na zapleczu ciastkarni świeciła lampa, więcej tam było widać niż w salonie Orzesznika, po śmiertelnie długiej chwili zorientowałam się, że to kot. Potrącił pokrywę kubła i zamknął ją ze szczękiem. Złapałam dech, pomyślałam nawet, że czego ja się właściwie boję, nikt mnie tu przecież nie zabije, bo ci dwaj są w środku, a Franio może najwyżej straszyć jako duch. Uspokoiłam się trochę, straciwszy wielki kawał rozmowy.

47
{"b":"88128","o":1}