Nie przejęłam się zbytnio.
– Liczę się i tu właśnie jeszcze nie wiem, co zrobić. Powiedzieć im wszystko? Mogę się jeszcze przyznać, że uciekłam od Frania w obawie, że padnie na mnie i zamkną mnie od razu. Nie miałam przy sobie szczotki do zębów. Zaś po namyśle i pierwszych badaniach, tak na spokojnie, zdołają mi już uwierzyć. Ale wtedy muszę zeznawać uczciwie…?
– I tak musisz – zawyrokowała Ania. – Możesz im podawać same fakty, bez wniosków. Jeśli nie wznowią przy tej okazji tamtych starych spraw, to znaczy, że zidiocieli doszczętnie.
– Czekać, aż mnie dopadną, czy zgłosić się sama…?
– Chyba byłoby lepiej… – zaczęła Ania z wahaniem, ale przerwałam jej w pół słowa, doznawszy kolejnego olśnienia.
– Nie, żadne zgłaszać, poczekam. Mętne to wszystko i śliskie, w poprzednich dochodzeniach wcale nie wyszło, a tego notesu im nie dam. Nie przyznam się do niego w ogóle za skarby świata. Gdybym w tej sytuacji poleciała sama, byłaby to donosicielska nadgorliwość, a najlepiej byłoby pogadać z nimi prywatnie. Na oficjalne zeznania ta zbrodnicza epopeja wcale się nie nadaje!
Ania i Kocio po krótkim wahaniu zgodzili się z tym poglądem.
* * *
Policja nie zidiociała doszczętnie i stare sprawy wznowili, z tym że nie tak od razu zdążyli je zgłębić.
Mnie wezwali zaraz nazajutrz, telefonicznie, poszłam zatem, wiedząc już, skąd im się wzięłam, średnio zaniepokojona. Poprzekomarzałam się tylko nieco o późniejszą godzinę, dziewiąta rano bardzo mi nie pasowała, zełgałam coś o lekarstwie, wymagającym dodatkowych zabiegów, niepewna jeszcze, co też mi dolega, wątroba czy kolano, na szczęście o to nie spytali i przenieśli mnie na dwunastą. Po drodze do komendy zdecydowałam się na kolano, uściślając sobie owe zabiegi, mianowicie, kompres należy robić, żeby je rozruszać, to tak po wysięku, a w ogóle chwilowo, za dwa tygodnie już mi przejdzie. Obmyśliłam to tak porządnie, że sama w dolegliwość uwierzyłam i o mało nie zaczęłam kuleć.
Za biurkiem siedział jakiś taki dobroduszny, sympatyczny, okrągły, ale nie tłusty facet, w którym po krótkiej chwili i metodą dedukcji odgadłam nadkomisarza Bieżana. Ania o nim słyszała i wiedziała, że prowadzi tę sprawę.
– Czy pani zna niejakiego Franciszka Leżoła? – spytał dość sucho, pomilczawszy chwilę po odpracowaniu moich personaliów.
Przez tę krótką chwilę zdążyło mi się zrobić zimno i gorąco, spadła bowiem na mnie granitowa pewność, że pytanie zabrzmi: „Gdzie pani była w piątek o siedemnastej?” Co, na litość boską, miałabym mu odpowiedzieć…?! Że nie pamiętam, to pewne, ale jak długo mogłabym nie pamiętać, szczególnie że w ów piątek o siedemnastej natknęłam się na zwłoki, da się coś takiego w ogóle zapomnieć…?!! A nie zdecydowałam się jeszcze na sposób załatwienia sprawy, zamiast rozważać temat zasadniczy, zajmowałam się kolanem, szlag mu na monogram, w rezultacie teraz co, miałabym odmówić zeznań…?
Zaoszczędził mi głupiej odmowy, pytając o Frania.
– Ze słyszenia – odparłam z ulgą. – Nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek w życiu widziała.
– Co pani o nim słyszała?
– Że jest pośrednikiem w handlu bursztynami. Mam na myśli pośrednikiem pomiędzy tymi, co łowią, a tymi, co obrabiają.
– Od kogo pani o nim słyszała?
– Od mnóstwa ludzi. Mam panu ich wszystkich wymienić?
– Owszem, bardzo proszę.
Wymieniłam posłusznie, zaczynając od Waldemara, poprzez pana Rzeczyckiego z Gdańska i Szczątka z Warszawy, zawahałam się przy Henryczku, niepewna, czyśmy o Franiu rozmawiali, dołożyłam Orzesznika i Kocia, z którym miałam to uzgodnione. Potem zaczęłam rzetelnie myśleć, przypominając sobie, gdzie jeszcze i przy kim ten Franio się plątał. Nie, chyba już nikt więcej nie wchodził w rachubę. Sama się zdziwiłam, że ich tak mało.
– Czy ktoś z nich mówił o nim źle? Powiedzmy: wrogo?
– Od tego się zaczyna, że nikt nie mówił dobrze.
– Tylko jak?
– Półgębkiem.
– Co konkretnie?
– Nie umiem panu powtórzyć. Wychodziło mi, że to taki trochę krętacz. Operatywny.
– A kiedy pani o nim pierwszy raz usłyszała? Przy jakiej okazji?
„…a ja wam mówię, że Franio w tym…”. Takie słowa padły na drodze przed barakiem, z którego zniknęli tamci dwoje, zagrzmiały mi teraz w uszach i w pamięci. Nie czas było, żeby je wyjawić…
– W sklepie – powiedziałam. – Pamiętam to doskonale, bo Amerykanka z muchą jest nie do zapomnienia.
– Jaka Amerykanka z muchą?
– O Boże. Powiem. Niech pan też ma rozrywkę.
Opowiedziałam o amerykańskiej kretynce. Po czym ciągnęłam dalej:
– I w tym sklepie na Długim Targu rozmawiałam o bursztynach i na zapleczu ktoś zawołał: „Ty się, Franiu, nie wygłupiaj!” Później się dowiedziałam, że to taki Franio dostawca, i to był właśnie ten Leżoł.
– I kiedy to było?
– Mniej więcej osiemnaście lat temu.
Na ten historyczny komunikat kapitan zamilkł na chwilę, przyglądając mi się w zadumie. Po czym podjął:
– Wszystkie osoby, które pani tu wymieniła, mają coś wspólnego z bursztynem. Skąd pani zna tylu bursztyniarzy?
– Gdybym miała panu odpowiedzieć porządnie, nie skończylibyśmy do jutra. To jest także i moje maniactwo. Dawno temu znalazłam trochę bursztynu i uparłam się własnoręcznie zrobić z tego naszyjnik. Oszlifowany. Przeżyłam istną gehennę, latając po fachowcach i wyrywając im pazurami z gardła wiedzę na ten temat, wyrzucali mnie za drzwi, nie miałam narzędzi, nawet nie wiedziałam, jak wyglądają, czepiałam się wszystkich i tym okropnym sposobem nawiązywałam znajomości…
Zaczęłam się rozpędzać ostro i z zapałem, zauważył to i przezornie zastopował ten startujący gejzer.
– Zna pani niejakiego Higimoto Yasuko?
Zaskoczył mnie kompletnie.
– Co proszę…? – wyrwało mi się grzecznie.
– Higimoto Yasuko.
– Nie wiem.
Udało mi się wzajemnie zaskoczyć go tak, że nawet nie próbował ukryć zdumienia.
– Jak to, pani nie wie? To Japończyk. Nie wie pani, czy nie zna pani Japończyka?
– Otóż to! – przyświadczyłam z triumfem. – Przyznam się panu, że bywam w kasynie. Jako człowiek porządny, pewnie pan nie wie, że tam bywa więcej Japończyków niż naszych. Skąd mam wiedzieć, czy ten… jak mu tam… Higimoto Yasuko nie grywa na automacie obok mnie i na mój widok robi przyjemny wyraz twarzy?
– Ale osobiście go pani nie zna?
– Żadnego z nich nie znam. Jednakże z kilkoma rozmawiałam. Mówiłam „gratulation”, kiedy mi pokazywali piątkę albo pokera na ekranie.
Kapitan ścierpiał to jakoś. Doznałam wrażenia, że temat zaczyna wymykać mu się z rąk.
– Zna pani Rummuna Lalu?
– Też brzmi jakoś egzotycznie – stwierdziłam, nastawiona już na Hindusa. – Kojarzy mi się z Thackerayem, był tam taki Rummun Cośtam. U nas pierwsze słyszę.
Kapitan znów pomilczał sobie chwilę, zapewne odzyskując równowagę i rozważając, z kim właściwie ma do czynienia, z przeraźliwą idiotką czy zakamieniałą przestępczynią. Odszpuntował drugą beczkę.
– Słyszała pani coś o bursztynowej bryle ze złotą muchą?
– Niech mnie pan nie rozśmiesza – powiedziałam wzgardliwie. – Kto nie słyszał? Słyszy się o niej od lat, połowa bursztyniarzy trzęsie się ze zdenerwowania, żeby nie wyszła z kraju i podobno do tej pory cudem jakimś nie wyszła. Osobiście błogosławię chciwość posiadaczy, bo też nie chcę, żeby wyszła, a chyba ocalała tylko dzięki niej.
– Widziała ją pani?
– Z daleka i przez sekundę. Ale…
– Gdzie i kiedy?
Teraz ja sobie pomilczałam przez chwilę.
– Na plaży w Piaskach, w momencie, kiedy wyszła z morza. Potem już nie. Ale znam takich, co ją oglądali porządnie i z bliska. Podobno niesamowity widok.
– A czy mówią pani coś słowa rybka i chmurka?
– Ma pan na myśli faunę i zjawiska atmosferyczne? – spytałam uprzejmie. – Czy może raczej powinnam to skojarzyć z bursztynem? Bo, ogólnie biorąc, takie rzeczy, jak rybka i chmurka, są znane czteroletnim dzieciom.
– Z bursztynem – odparł cierpliwie. – Jeśli pani coś wie.
Mimo iż głupio pytał, postanowiłam mu odpowiedzieć.
– Tak, wiem. Wnioskując z całej sytuacji i okoliczności towarzyszących, poszły z tego samego złoża co złota mucha i zostały wydobyte równocześnie. Bursztyn z chmurką, wielka bryła, około dwudziestu deka, w środku ta chmurka, takie białe, opalizujące, mieniące się, niesłychanie rzadki wypadek, niewątpliwie ta bryła jest jedna na świecie, bo chmurki trafiają się często, ale bez tego perłowego efektu. Podobno jest to pyłek ze skrzydeł motyla, kobyła to musiała być, a nie motyl, nie wiem, jakie rozmiary miały motyle dwadzieścia milionów lat temu, może skrzydła pół metra rozpiętości, niech pan spyta jakiego paleontologa. Ryby natomiast nie zmieniły się zbytnio, bursztyn z rybką jest mniejszy, dziesięciu deka nie przekracza, wewnątrz zawiera lęgnący się z ikry narybek, mała rybka z jajeczkiem na ogonku. Głowę daję, że niczego takiego drugiego na świecie nie ma i nie będzie. Jeśli pan o tym coś słyszał… jeśli pan to widział… jeśli to macie… jeśli to zginie…
Popatrzyłam na niego wzrokiem prawdopodobnie dzikim i nie zdołałam się opanować.
– Jeśli to zginie, zabiję pana osobiście! – obiecałam gwałtownie i z największym naciskiem, na jaki było mnie stać.
Z tej obietnicy najwyraźniej w świecie i ku mojemu zdumieniu ucieszył się ogromnie.
– Bardzo jestem pani wdzięczny – powiedział łagodnie. – A teraz, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałbym usłyszeć od pani całą prawdę, a nie te, rzekłbym, powierzchowne kawałki.
– Nie – rzekłam stanowczo po krótkim namyśle, podejmując męską decyzję. – Do całej prawdy to pan sam dojdzie, bo ja jej nie znam. A te wszystkie wnioski, domysły i przeczucia, które się po mnie kotłują, mogę panu wyjawić, owszem, ale nie tu. Nie oficjalnie i nie do protokółu. Wyszłoby tego wprowadzanie władzy w błąd, a wprowadzać pana w błąd to ja mogę prywatnie, a nie urzędowo.
– I tak jestem pani wdzięczny. Pani pierwsza powiedziała mi dokładnie, co to jest, te muchy, rybki i chmurki. Momencik. Prywatnie, to znaczy, że co?