– Niegłupio – pochwalił Kocio w zadumie. – Mają tam jakiegoś jasnowidza?
– Nie muszą – odparła Ania. – Ja też bym uważała, że przypadkowy coś by ukradł i nie ograniczyłby się do butelki koniaku.
– Pół butelki – sprostowałam.
– I trzech kieliszków – dołożyła Danusia żałośnie.
Dochodzenie z miejsca ruszyło w kierunku owych znajomych. Do chwili obecnej, to znaczy, ściśle biorąc, nazajutrz po zbrodni, przepytano pana Szczątka, Henryczka, sąsiadów Frania, żonę pana Lucjana i Japończyka. Pan Szczątek i Henryczek zachowali się jednakowo i powiedzieli to samo. Oszołomieni i zdumieni, zaskoczeni zbrodnią, stwierdzili, że nic nie wiedzą, a nieboszczyka znali jako pośrednika w handlu bursztynami. W napadzie gorliwej szczerości wyznali, że mógł on posiadać wielką niezwykłość, jedyną w kraju i na świecie, i jeśli ktokolwiek chciał mu wydrzeć cokolwiek, to tylko ową niezwykłość, określaną przez nich mianem złotej muchy. Złota mucha padła im na umysł i aczkolwiek bąkali coś tam jeszcze o rybkach i chmurkach, to jednak widać było, że tylko insektem są szczerze przejęci. Sami, jako tacy, znaleźli się poza podejrzeniami, bo Henryczek spędził popołudnie i wieczór u teściów, do domu wracając razem z żoną i dzieckiem, widziany w dodatku przez ciecia, a pan Szczątek tkwił w sklepie nawet i po zamknięciu, w towarzystwie personelu i trojga klientów, wybierających prezenty dla rodziny w Australii.
W tym momencie, zważywszy iż Henryczek i pan Szczątek poszli na pierwszy ogień, dochodzenie zyskało kryptonim „Złota mucha”.
Zarazem pojawiła się dodatkowa postać, mianowicie ja. Znów bardzo zgodnie, aczkolwiek każdy oddzielnie, od razu przypomnieli sobie osobę, która się złotą muchą żywo interesowała i musiała o niej mnóstwo wiedzieć. O nieboszczyku chyba też…
– Cholera – powiedziałam w tym miejscu, raczej dość ponuro.
Co do sąsiadów Frania, to nikt nic nie widział.
Żona pana Orzesznika stwierdziła, że mąż dopiero co wyjechał do Krakowa, albo może gdzie indziej, i wróci za dwa dni, a gdzie się dokładnie znajduje, nie ma pojęcia. Często wyjeżdża, dostarcza bursztyn plastykom, pośredniczy, szczególnie teraz, tuż przed okresem turystycznym. Ona sama pana Leżoła zna, owszem, ale nic o nim nie wie, poza tym, że też siedzi w bursztynie. Był niedawno z wizytą, przedwczoraj, rozmawiali, ale ona nie wie o czym, bo cały czas spędziła z córką na górze, kroiły sukienkę dla dziecka, taką elegancką, na imieniny przyjaciółki…
Trzy osoby, Kocio, wymarzeniec i ja, mogły zaświadczyć, że to prawda. Żadne z nas nie rwało się do zeznań.
Baltazara też w domu nie było. Mieszkał sam, więc nikt żadnych informacji nie potrafił udzielić, jedna osoba tylko, ekspedientka ze sklepu po drugiej stronie ulicy, stwierdziła, że widziała, jak w piątek koło południa odjeżdżał samochodem, pewnie w podróż, bo dużą torbę do bagażnika wrzucał. Zna go jako klienta, on tu często zakupy robi, jego samochód parkuje naprzeciwko i widać, jak go nie ma. Co i raz to go nie ma po parę dni, więc pewno ciągle jeździ w jakieś krótkie podróże.
Japończyk, pan Higimoto Yasuko, wyjaśnił w pełni jedną zagadkę, ale za to później okazał się wściekle natrętny. Rozmawiano z nim po angielsku, chociaż w pewnym stopniu władał językiem polskim, tyle że operował nim strasznie dziwnie i każde jego słowo wymagało długich dociekań, angielski zatem wychodził prościej. Potwierdził bursztynowe pośrednictwo denata i bez sekundy wahania przyznał się do kulek. Sam o nie zapytał. Tak jest, kulki były przeznaczone dla niego, kupował je już co najmniej od roku, pan Leżoł mu ich dostarczał, miał przynieść kolejną partię, zadatkowaną, i to wysoko, gdzież one…?! Co się w ogóle stało, dlaczego jest wypytywany, a zresztą, co go to obchodzi, może pan Leżoł jest źle widziany, nie jego rzecz, bursztyn to nie narkotyki, on go kupuje oficjalnie, jawnie, o żadnym zakazie nie słyszał! Był z nim umówiony wczoraj, w restauracji Flik! Pan Leżoł nie przyszedł! Gdzie jego kulki…?!!!
Uparł się przy kulkach z wazy do zupy do tego stopnia, że musiano mu uroczyście przyobiecać dostarczenie towaru. Zażądał gwarancji na piśmie, wcale nie kryjąc sumy, jaką miał dopłacić, dał już tysiąc dolarów, chętnie zapłaci resztę, bez względu na to, ile tego jest. Z protokółów wyraźnie wynikało, że nadkomisarz Bieżan stracił głowę i kazał zważyć zawartość wazy, było tego półtora kilo, obecny przy ważeniu Japończyk już wyrywał z kieszeni trzy i pół tysiąca dolarów, powstrzymano go z wielkim wysiłkiem. Rozgniewany i zdenerwowany, mamrotał coś o podejrzanej i perfidnej konkurencji, uspokoiło go wreszcie to zaświadczenie na piśmie. Swoje cholerne kulki dostanie, a trzy i pół tysiąca dolarów złoży do depozytu bankowego, bo spadkobiercy pana Leżoła jeszcze nie zostali ustaleni.
Zważywszy iż całe popołudnie, poczynając od godziny piętnastej, spędził w kasynie na ludzkich oczach, wieczór we Fliku, gdzie, czekając na kontrahenta, spożył bardzo drogą kolację, pomiędzy jednym a drugim zaś upłynęło jedenaście minut, niezbędne na przejazd, podejrzenia z niego spadły. Zabić Frania nie miał szans.
– Czy nikt z nich, do cholery, nie spytał go, na jaki plaster mu te kulki? – powiedziałam z wielką irytacją.
– Mam wrażenie, że za gęsto się kłaniał – odparła Ania z lekkim zakłopotaniem. – Nasi z tego zgłupieli i też się kłaniali. Bali się już zadawać mu pytania, bo i tak im zajął trzy razy więcej czasu niż przewidywali…
Wszystkich z ogromnym naciskiem wypytywano o damskie kontakty nieboszczyka. Wielką męską urodą Franio nie błyszczał, wydało nam się to zatem dość niezrozumiałe. Wysunęłam supozycję, że sugeruje ich mój telefon, informujący o zbrodni, dzwoniła baba, chcą ją znaleźć, ale Ania pokręciła głową. Jej zdaniem podejrzewali raczej, że w zasadniczej chwili była tam jakaś facetka i kto wie, czy nie stanowiła motywu, a w każdym razie mogłaby wszystko wyjaśnić i dlatego jest cenna.
Najwyraźniej w świecie, skoro już popełniała to swoje potworne wykroczenie służbowe, popełniała je porządnie i racjonalnie. Myślała logicznie i wyciągała wnioski. Z góry postanowiła tej sprawy nie brać, nawet gdyby na nią padło, wyłgać się osobistą znajomością, i jej sumienie, dzięki postanowieniu, zostało odrobinę odciążone. Nikomu też, poza nami, nie zwierzała się ze swoich poglądów.
– Mogłaby pani jednakże, w razie potrzeby, na coś tam dyplomatycznie zwrócić im uwagę – podsunął zachęcająco Kocio:
– Chociażby przypomnieć o bursztynach. W końcu wie pani o nich prywatnie i od innej strony…
– Albo może związek z poprzednimi zbrodniami – dołożyłam. – Bywasz na Mierzei, znasz to z plotek… Masz skojarzenia. Tak ci się z ust wyrywa, a oni niech myślą.
Ania nie musiała się zastanawiać nad tą propozycją, rozważyła kwestię już wcześniej.
– Otóż to. Wahałam się, czy nie powinnaś jednak iść z tym całym materiałem do policji, ale bez żadnych dowodów oni by się nie ruszyli. Teraz to co innego…
– O mnie, ja proszę, nie – powiedziała Danusia błagalnie.
– Ale bez Zenobiego się nie obejdzie.
– A ja nie wiem, bo on mówił, że nie mógł być… To znaczy nie wiem, co mówił, bo mnie nie było, jak dzwonił. Moja rodzina z nim rozmawiała. Coś mówił, że przeprasza i że jeszcze będzie dzwonił, ale mnie przecież ciągle nie ma, bo siedzę u ciebie…
– Jeśli był, ktoś go mógł widzieć – ostrzegła Ania. – I na kogoś ten denat przecież czekał. To im wyszło. Jeśli się wyprze, będzie podejrzany.
– Może się nie przyznać, że tam był – zaproponowałam. – Owszem, miał być, ale się spóźnił. Zobaczył gliny, zaniepokoił się i zrezygnował z wizyty. A szedł po bursztyn, dlaczego nie, to mu wolno, i, Danusia, ciebie w tym w ogóle nie ma, bo twój mąż załatwiał z nim wszystko bezpośrednio, przez telefon. Ty o tym jeszcze nic nie wiesz, robili ci niespodziankę…
Wpadłam w natchnienie i na poczekaniu stworzyłam dla Zenobiego całą legendę. To z nim właśnie Franio był umówiony i na niego czekał, a nie na Danusię, spóźniony Zenobi nie wszedł wcale, nie rozumiejąc sytuacji. Frania wcześniej w ogóle nie znał i nie miał z nim do czynienia, dopiero teraz, chlebodawca na bursztyn się naparzył i tak dalej. Ania po krótkim namyśle zgodziła się na tę wersję, Danusia zaaprobowała ją w pełni od razu, chwyciła słuchawkę, zadzwoniła, żeby uzgodnić z Zenobim zeznania, nie było go w domu, przyszło jej na myśl, że Zenobi właśnie znów dzwoni do niej, zerwała się z miejsca i popędziła do siebie, porzucając śledczą naradę. Miała już potem nie wychodzić, żeby przynajmniej z nami nie tracić telefonicznego kontaktu.
– Tego Hindusa złapią – podjęła Ania z troską. – Badanie krwi wykaże kolorową rasę, a zrobią, to wiem.
– Ale baba im zostanie…
– Nic podobnego, odpadnie od razu, bo płeć też im wyjdzie. Hindus będzie podejrzany. Powie wszystko ze strachu, więc zastanówmy się nad wami, dlaczego uciekłyście, wycierając klamkę…
Moje natchnienie ciągle kwitło.
– Żaden problem. Żeby do nich zadzwonić. Telefon leżał rozbity. Danusia im może w ogóle nie wyjdzie, niczego nie dotykała…
– Przecież Hindus ją widział!
– A, widział… Rzeczywiście. No więc przypadkiem ze mną była, sama ją namówiłam, zwabiłam ją na złotą muchę, o niczym nie ma pojęcia, a Hindusa zabrałyśmy ze sobą z litości, łeb miał uszkodzony, na dole jakoś odzyskał równowagę, więc pozwoliłam mu odjechać, sam ględził o lekarzu i opatrunku. Klamkę i dzwonek wytarłam, żeby nie wprowadzać mylącego zamieszania, po co im jeszcze i my, całkiem niepotrzebne i przypadkowe, mogą mnie uważać za idiotkę, co mi szkodzi.
– A ta butelka i kieliszki?
– To samo. Z grzeczności. Nie mnożyć śladów.
– No dobrze, a dlaczego zadzwoniłaś anonimowo? Będą cię o to pytać.
– Przez Leżoła, co leżoł, pardon, leżał. Tak mi to głupio wyszło, że się zdenerwowałam i rzuciłam słuchawkę. Pomyślałam, że zadzwonię ponownie, jak już sobie sformułuję sensowną wypowiedź. Próbowałam później, ale mój telefon dziwnie działa i nie łączyło mnie z nimi.
– Pani by w to uwierzyła? – zainteresował się Kocio.
– Owszem – odparła Ania. – Alternatywnie. Albo mam do czynienia z inteligentną kretynką, albo z morderczynią. Ale walnięto go w kark, lekarz twierdzi, że ciosem karate, a tego właściwie żadna baba nie potrafi, więc raczej przyjęłabym kretynkę. Tyle że wymaglowałabym ją porządnie, niech powie, co widziała. Licz się z tym, że cię wymaglują.