W śmierć Floriana wmieszany został Terliczak i tu właściwie mogłam sama zdobyć podobną wiedzę, bo prywatne i podstępem wyciśnięte zeznania składał Lulek, ten ze złamaną ręką, który w pierwszych chwilach po zejściu wroga był bardzo rozmowny. Potem zamilkł, nie chcąc, broń Boże, obciążać sprawcy, wdzięczny mu za wyświadczoną przysługę. Sam znalazł się poza podejrzeniami, gips na ręce wykluczał trudne ćwiczenia fizyczne. Zaniedbałam go we właściwej chwili, a wymarzeniec nie omieszkał skonfrontować swojej wiedzy z glinami, mądrymi prawie tak samo, ale bez dowodów. Ogólnie wiedział więcej, bo zaczął wcześniej, w Warszawie.
Gdzieś w tym wszystkim plątało się nowe nazwisko, jakaś Grażynka Misiak. Różne adresy ta Grażynka miała, w Gdańsku, w Pułtusku, w Warszawie, znów w Gdańsku… Przy ostatnim widniał znak zapytania, widocznie był niepewny. Do czego miała służyć ta Grażynka i co ją wiązało z aferą, nie zdołałam odgadnąć.
Siedziałam nad notesem, doszczętnie wyczerpana umysłowo, zastanawiając się, co właściwie mam z tym całym fantem zrobić, aż do chwili, kiedy zadzwonił telefon.
Podniosłam słuchawkę niemrawo, bez żadnych przeczuć, nie mając pojęcia, że tym sposobem objawia się przełom w sprawie, niewątpliwie spowodowany przez miłosierną opatrzność, która straciła cierpliwość do znękanej idiotki.
W telefonie odezwała się niejaka Danusia.
– Ach, jak się cieszę, że cię zastałam! – wykrzyknęła żarliwie. – Dzisiaj przyleciałam i tak okropnie chciałam się z tobą zobaczyć! Mam tu okropnie skomplikowane sprawy, ale ciebie chciałam złapać w pierwszej kolejności i czy ja bym mogła przyjechać do ciebie? Zaraz, od razu, bo jestem u rodziny, a tu jest okropnie ciasno, a gdybym zamieszkała w hotelu, oni by się okropnie obrazili, chociaż mój mąż mi kazał…
Przerwałam jej, osłupiała, niepewna, czy dobrze słyszę.
– Danusia, to ty? Jezus Mario, wypuścili cię…? Boże jedyny, ileż to lat…?
– Dwadzieścia. Ja już byłam, ale ciebie nie było. Czyja bym mogła do ciebie…
– Ależ tak! Oczywiście! Przyjeżdżaj zaraz! Weź taksówkę! Do jedzenia nie mam nic, ale jest wino, piwo i herbata…
– Nie, ja mam samochód. Zaraz będę!
Otrząsnęłam się z zaskoczenia. Dwadzieścia lat temu osiemnastoletnia wówczas Danusia, zatrudniona jako goniec w biurze projektów, które właśnie porzucałam na zawsze, poślubiła Araba. Tłuściutka, niebieskooka blondynka wzbudziła w nim uczucia wulkaniczne, sama zakochała się na śmierć i życie i nie dała sobie wyperswadować tego mariażu.; Wyjechała, zanim ktokolwiek zdążył się obejrzeć. Nie miałam pojęcia, co się z nią dzieje, chociaż wspominałam ją często, bo lubiłam ogromnie, a egzotyczny związek napawał niepokojem. Dostałam jeszcze od niej trzy entuzjastyczne listy, po czym kontakt się urwał, zapewne przez moje wyjazdy.
Teraz miałam ją ujrzeć znienacka, oszołomiona z lekka niespodzianką i zaciekawiona do tego stopnia, że czekałam, stojąc na balkonie.
Na parking po drugiej stronie ulicy podjechało coś z amerykańskich filmów. Długie przeraźliwie, z przyciemnionymi szybami i, jak Boga kocham, z kierowcą, który wyskoczył, otwierając z ukłonem jedne z tylnych drzwiczek. To, co wysiadło, było niewątpliwie Danusią, świadczyła o tym potężna szopa jasnych, lśniących w słońcu włosów. Kierowca został w samochodzie.
Padła mi na szyję już w progu, ze łzami szczęścia w oczach, bezładnie wykrzykując coś o herbacie, bo tylko tego jednego jej w życiu brakuje, a moja zawsze była najlepsza. Nigdzie na świecie takiej nie ma! Wino też, piwo, bardzo chętnie, ale herbata przede wszystkim!
W mgnieniu oka zastawiłam stół napojami. Danusia wyglądała prześlicznie, aczkolwiek wciąż nieco tłusto, włosy jej urosły i mogła na nich usiąść, cerę miała niczym brzoskwinia. Przez ostatnie dwadzieścia lat zdecydowanie wypiękniała, co doskonale świadczyło o jej mężu. Trzymała się mnie jak rzep, krążąc przez te parę minut między kuchnią a pokojem, na pytania zaś zaczęła odpowiadać, zanim zdążyłam je sformułować.
– Ale coś ty, ja tam jestem bóstwo i święta krowa, od początku mnie kochał, a jak urodziłam pierwszego syna, pokochała mnie nawet teściowa! Mam trzech, najstarszy właśnie zdaje maturę w Anglii. Wcale tam nie mieszkam bez przerwy, mamy domy w Ameryce, we Francji, Hamid prowadzi interesy, i w Arabii Saudyjskiej siedzimy najwyżej cztery miesiące w roku, ale to nie ma znaczenia, bo tam są warunki jak na Riwierze! Nic nie wiem o żadnym upale, wszędzie klimatyzacja, tu w Polsce jest goręcej! O Boże, jaki ogród mamy…! Ale jakie tam żony, ja jedna, on ma fioła na moim punkcie, to przez te włosy, no rosną mi, nawet centymetra nie pozwala obciąć, a poza tym mogę robić, co chcę! W życiu nie przypuszczałam, że takiego męża dostanę! Ja za życia jestem w raju!
– No to stanowisz wyjątek wśród tych wszystkich idiotek, co poszły za Arabów – stwierdziłam z ulgą, otwierając butelkę wina. – Wino możesz pić? Pozwala ci?
– Nie przy ludziach. Jak jesteśmy sami. Chyba że w innych krajach.
– Jesteś akurat w innym kraju…
– No to mogę. Okazało się, że on wcale nie jest milioner, skąd, miliony to on ma na drobne wydatki, on jest miliarder. No, zazdrosny, owszem, ale tak jakoś przyjemnie zazdrosny. Kazał mi zabrać samochód, no to zabrałam, ze Szwajcarii przyjechał, żadnej komunikacji publicznej, bo jeszcze by się kto otarł o mnie, patrzyliby w dodatku, więc nic z tych rzeczy. I własnym samolotem mnie przysłał. No pewnie, że tam, w tej Arabii, taką szmatę noszę na twarzy między ludźmi, ale wcale mi to nie przeszkadza, a jak są sami Europejczycy, czy tam Amerykanie, wszystko jedno, to nawet i to nie. Tylko dla tubylców. I nawet teść wcale tego nie wymaga, mówi, że patrzy na mnie z przyjemnością i bardzo się cieszy, że syn znalazł sobie taką piękność.
Zachichotawszy z wyraźnym, pobłażliwym rozweseleniem, Danusia napiła się wina i zakąsiła herbatą. Znając nieco gusta arabskie, nie dziwiłam się specjalnie teściowi, nawet ja, osobiście nie zainteresowana, zdołałam dostrzec jej apetyczność. W dodatku była kobietą, można powiedzieć, domową, nie miała żadnych ambicji zawodowych, żadnego pędu do samodzielności, chętnie poddawała się dominacji małżonka. Do tego jeszcze miała wdzięk.
Pokazała mi zdjęcia owego Hamida. Rany boskie, cóż za dziko przystojny facet! Gdyby nie to, że zawsze preferowałam blondynów, sama bym się w nim zakochała na śmierć i życie. Co prawda, nie wytrzymałabym długo, a on ze mną jeszcze krócej, ale jednak…
– I w dodatku wcale nie muszę się odchudzać – zachichotała Danusia ponownie. – Oni lubią tłuste i mogłabym nawet więcej utyć, ale nie chcę. I tak jadam same dobre rzeczy. Tu może trochę schudnę, a potem to chałwą nadrobię, dlatego właśnie bardzo chętnie przyjechałam, chociaż mam do załatwienia coś okropnego!
– No właśnie – zainteresowałam się. – Mówiłaś przez telefon. Co to jest, to coś?
– Bursztyn – wyjawiła Danusia natychmiast i westchnęła ciężko. – Mój mąż się dowiedział, jakoś tam, przez kogoś, że podobno istnieje jakiś niezwykły bursztyn, jeden na świecie, i chce go kupić. Bursztyny tam są w wielkiej cenie.
– Jaki bursztyn? – spytałam podejrzliwie po krótkiej chwili.
– Nie wiem. No, to znaczy wiem, z opisu. Podobno jest wielki i ma w środku coś nadzwyczajnego. Motyla albo muchę, chyba muchę. Taką jakąś niezwykłą, podobno złotem świeci. Już tu dzwoniłam do takiego jego człowieka, bo on ma wszędzie swojego człowieka…
– I dlaczego jego człowiek muchy mu nie załatwił, tylko musisz ty? – przerwałam natychmiast, bo od pierwszych słów Danusi myślało mi się w szalonym tempie.
Danusię zastopowało i jakby się zdziwiła.
– A wiesz, że nie wiem… A nie, wiem! Bo są z tym jakieś trudności, takie nie ogólne, tylko typowo nasze. Folklorystyczne. Hamid ich nie może zrozumieć, więc wysłał mnie, bo ja może prędzej zrozumiem, bo ja stąd, a ja i tak chciałam przyjechać. Mam to kupić za dowolne pieniądze, ale najpierw trzeba to znaleźć, bo okazuje się, że ten człowiek wcale nie wie, gdzie to jest. Powiedział, że poszuka.
Dla zyskania na czasie poleciłam Danusi dolać nam wina i zaproponowałam małe krakersiki, po które poszłam do kuchni. Zastanawiałam się, co zrobić. Powiedzieć jej o Franiu, ułatwiając poszukiwania człowiekowi, a zarazem sama zyskując jakąś pewność, czy ukryć wszystko, bo przecież ten upiorny Hamid zaproponuje milion dolarów, albo dwa, i wtedy nie ma siły, Franio się połakomi. Złota mucha przepadnie dla nas na zawsze. Trochę to tak, jakby przepadła „Bitwa pod Grunwaldem”, ewentualnie ołtarz mariacki, chociaż w grę wchodzi inny rodzaj dzieła sztuki… Całej prawdy Danusi powiedzieć nie można, bo, tak jak przed laty, nie jest zdolna do zachowania tajemnicy, pod tym względem nic się nie zmieniła, wyrwie się jej z ust wszystko, zanim się sama zdąży obejrzeć. Trzeba jakoś dyplomatycznie…
– Zapomniałam cię uprzedzić – powiedziała zmartwiona Danusia – że z tą muchą to jest tajemnica i miałam o tym nikomu nie mówić. Tylko temu człowiekowi. Więc bardzo cię proszę, ty też nikomu nie mów.
Wróciłam do pokoju.
– A ten człowiek twojego męża właściwie od czego jest? Czym się zajmuje? Ma coś wspólnego z bursztynem?
– Nic kompletnie, nie ma o nim żadnego pojęcia. Zajmuje się interesami.
Po kolejnej chwili namysłu podjęłam męską decyzję.
– No to ci powiem. Ja o bursztynie wiem coś niecoś. On rzeczywiście istnieje, ten bursztyn z muchą, ale pochodzi z rabunku i nikt się do niego nie przyzna. Nie wiadomo gdzie jest. Rzeczywiście należy zachować ostrożność.
Danusia się przestraszyła.
– O Boże, jakaś afera? To nie, do afer mam się nie wtrącać. To co, powiedzieć temu człowiekowi, żeby przestał szukać?
Znów się zawahałam. Nie byłam w końcu tak całkowicie pewna, że bursztynem ze złotą muchą dysponował Franio, a nawet jeśli, gdzie go mógł trzymać. Człowiek Danusi miał może szansę dotarcia do niego i wyjaśnienia kwestii…
– Nie, niech szuka. Tylko, widzisz, w grę tutaj wchodzi takie coś w rodzaju patriotyzmu. Jest parę osób, które nie chcą, żeby to zostało sprzedane, ten bursztyn stanowi okaz muzealny, a pojawiła się taka myśl o stworzeniu bursztynowego muzeum. I w ogóle on powinien zostać w kraju pochodzenia.