Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No…? – spytałam niecierpliwie, bo zamilkła nagle. – Co bym mogła?

Ania łypnęła okiem na Kocia i zawahała się.

– Kociu, zobacz, co tam jest jeszcze w kuchni, w lodówce albo obok – poleciłam delikatnie.

Kocio już się podnosił.

– Też mi się tak wydawało – mruknął i wyszedł z pokoju.

– Czy nie mogłabyś spotkać się z tym swoim… Boże, co za słowo… wymarzeńcem…? – podjęła natychmiast Ania trochę niespokojnie. – Wydaje mi się, że on tu nieźle miesza. Ta osoba postronna, hobbysta… Nie sądzisz, że to może być on…?

– Jestem tego nawet całkowicie pewna – odparłam w nagłym błysku natchnionego jasnowidzenia. – On musi od początku cholernie dużo wiedzieć, nie darmo zaprzyjaźnił się z glinami. Ale spotkanie do kitu, nawet gdybym zamieszkała u niego, też mi nic nie powie. Mam silne wrażenie, że raczej należałoby wykryć nowego wielbiciela Idusi, bo skoro go ukrywa, coś w nim musi być. Nie namówiłabyś jej na kolejnego brydża? U niej może?

Ania wzdrygnęła się lekko, ale kiwnęła głową ze zrozumieniem. Nie zwróciłyśmy nawet uwagi na to, że Kocio wrócił do pokoju z następną butelką wina. Skąd, na litość boską, tyle wina znalazło się w moim domu…?

– Pozastanawiam się nad tym wszystkim porządnie – obiecała Ania, już wychodząc – i może coś mi przyjdzie do głowy. Nie lubię zbrodni, a za to kocham bursztyn…

* * *

Ogromnie korcił mnie Franio.

Przed złożeniem mu natychmiastowej wizyty zawahałam się, ale bywał przecież u Orzesznika, naprzeciwko mojego domu. Może udałoby się złapać go tutaj…? Gdybym jeszcze wiedziała, jakim samochodem jeździ…

Ta wiedza nie była dla mnie trudna do zdobycia. Miałam taką szalenie daleką kuzynkę, która od lat pracowała w wydziale komunikacji w Śródmieściu i odnosiła się do mnie życzliwie. Należało po prostu znaleźć jej telefon.

Poszukiwania rozpoczęłam od razu, posuwając się do tyłu od aktualnego notesu. Nie dzwoniłam do niej od wieków, majaczyło mi się zatem, że powinna znajdować się w takim starym zeszycie, a może na kartce, do zeszytu wetkniętej, wszystko razem zaś, z tych starych zapisków, dawno temu zebrałam do kupy i umieściłam w kartonowych okładkach, które zrobiły się pękate. Gdzie, na litość boską, mogły leżeć duże, pękate okładki? Nie pod innymi papierami, bo wszelkie papiery by z nich zjeżdżały, nie na wierzchu, bo ich nie widać, nie wyniosłam ich nigdzie, bo z natury rzeczy potrzebne były obok telefonu, co, u diabła, mogłam z tym zrobić…?

Znalazłam je wreszcie po godzinie, jako ostatni wymacany przedmiot, na sznurkowej półeczce, za wielką kopertą z zawartością medyczną. Wyciągnęłam. Tak, to było to, upragnione okładki, tyle że okazały się jeszcze bardziej pękate niż je pamiętałam. Zajrzałam do nich z wielką ulgą.

Pierwsze, co w nich ujrzałam, to wielki, obszargany, pomarańczowy notes. Nie mój, ale przypomniałam go sobie natychmiast.

Zaginiony notes wymarzeńca! Ostatnia kropla naszych kontrowersji, ostatnia przyczyna rozstania, ostatni zarzut, jakim mnie przytłoczył! Szukał go jak szaleniec, a prosił Pana Boga, żeby przypadkiem nie znaleźć, nie ja go tam wetknęłam, to pewne, w życiu go nawet w ręku nie trzymałam, sam schował, może w pośpiechu, żeby ukryć przede mną, a może w zwyczajnym roztargnieniu, po czym kompletnie o tym zapomniał. Zapłonęłam dziką satysfakcją, żadna lojalność już mnie nie obowiązuje, sprawdzę jego zapiski, może się wreszcie dowiem, co wykrył przed laty i może okaże się to przydatne…

Przydatne…!

Ze szczerą zgrozą, wstrząśnięta i ogłuszona, z zamętem w umyśle i w wypiekach rozszyfrowywałam hieroglificzne skróty. Melanż w nich panował nieziemski nie tylko dlatego, że autor zapisywał różne rzeczy gdziekolwiek, wykorzystując pierwsze lepsze miejsce, ale też i z tej przyczyny, że cały notes był w proszku, kartki z niego wylatywały i wkładane były jak popadło, bez żadnej kolejności. A dziwiłam się kiedyś, że wszystkiego w nim długo szuka…!

Własnym oczom nie wierząc, znalazłam tam datę utopienia Floriana i zwierzenia jego żony, znalazłam datę odnalezienia zwłok, spis jakichś nazwisk, niewątpliwie dotyczących sprawy, bo wśród nich znajdował się Terliczak, nazwisko komendanta krynickiej milicji, które znałam przypadkiem, wszystkie kolejne adresy Orzesznika oraz mnóstwo rozmaitych, dosłownie cytowanych zeznań, podnoszących włosy na głowie. Znalazłam Frania i Baltazara. Znalazłam Idusię…

Znalazłam również siebie.

Gdybym jeszcze miała jakieś wyrzuty sumienia z racji wdzierania się ordynarnie w jego tajemnice, przeszłyby mi jak ręką odjął. Rozpoznałam się po numerze telefonu. Od samego początku, od pierwszego dnia znajomości, ten człowiek badał moją prawdomówność i praworządność, sprawdził moją przeszłość, obwąchał moich przyjaciół i rodzinę, zweryfikował mnie co najmniej tak, jakby podejrzewał, że podszywam się tylko pod siebie„ a naprawdę jestem kompletnie kim innym. Matą Hari zapewne.

Szlag mnie nie trafił z oburzenia wyłącznie dzięki twórczej myśli, która wystrzeliła z tego całego śmietnika. Mianowicie, śledząc mnie, zajął się aferą we właściwej chwili i teraz mam szansę odnieść z tego olbrzymią korzyść!

Opanowując wściekłą furię, przystąpiłam do badań szczegółowych.

Słodki piesek, jak wynikało z notesu, był w knajpie z Franiem. Lokal to musiał być podrzędny, bo obsługiwały kelnerki, a nie kelnerzy, co stanowiło kwestię nader istotną. Mianowicie kelnerce słodki piesek bardzo się spodobał i dlatego zwracała na niego uwagę, nie bez przerwy, bo ruch panował duży, ale częściej niż wynikało z potrzeb służbowych. Siedział z jakimś drugim, ten drugi przyszedł później, słodki piesek już złożył zamówienie, zaczął nawet jeść. Przystawki. Ten drugi, kelnerka opisała go dokładnie, Franio jak byk, zażądał tylko śledzika, siedział krócej, teczkę miał przy sobie, razem poszli do toalety, wrócili, kelnerka przez ten czas spoglądała na ich stolik, bo zostawili papierosy i zapalniczki, takie drogie i eleganckie, więc żeby kto nie podwędził… Wrócili nie całkiem razem, Franio pierwszy, słodki piesek po chwili, wódka już była nalana, wypili, wyglądało to na jakiś interes, posiedzieli, po czym ten drugi, jak przyszedł później, tak wyszedł wcześniej, chociaż nie była pewna, czy wyszedł całkiem, bo swoją teczkę zostawił na krześle. Wydawał się jakiś zniecierpliwiony i zły, jakby się śpieszył. Za to jeszcze później do słodkiego pieska przysiadł się jakiś inny, wąsaty i brodaty, ale nawet nie zdążyła przyjąć od niego zamówienia, bo słodki piesek zachorował. Zamieszanie się zrobiło, wezwali pogotowie, ten świeżo przybyły uregulował rachunek, położył pieniądze na stole, a potem gdzieś się zmył. Co do teczki, nie wiadomo co się z nią stało, któryś z nich chyba ją zabrał. I tyle. Więcej nie widziała i nie wie.

Całe wydarzenie udało mi się odtworzyć ze skomplikowanych i skrótowych gryzmołów wymarzeńca, ponieważ znałam zarówno jego sposób notowania różnych rzeczy, jak i słodkiego pieska. Słodki piesek uwielbiał restauracyjne przystawki, rozmaite śledziki, jajeczka, szyneczki w galarecie, tatara w pierwszej kolejności, i nie potrafił się im oprzeć. Musiał być umówiony z Franiem, przyniósł bursztyn, a Franio pieniądze, miało to zapewne trwać krótko, a tu uczta na stole, Franio mógł spokojnie symulować zniecierpliwienie, bo jeśli żywił trucicielskie zamiary, uczta mu była na rękę. Wyszedł, nie został wplątany w ten nieszczęśliwy wypadek, pies z kulawą nogą do niego nie dotarł.

A ten następny, wąsaty i brodaty…? Wspólnik, rzecz jasna, rachunek uregulował, żeby nie wprowadzać szkodliwych zadrażnień, a teczkę zabrał. Zastanawianie się, kim był, zostało mi zaoszczędzone, wymarzeniec wyjaśnił. Baltazar oczywiście. Wąsy i brodę miał sztuczne, doskonale przylepione, zdjął dekorację i przestał być niepodobny do siebie, jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, pojawił się w Gdańsku…

Z ciężkim mozołem rozszyfrowawszy to wszystko, jedno mogłam zrozumieć bez trudu. Mianowicie kelnerkę. Za słodkim pieskiem baby latały nie gorzej niż on za nimi, każdej wpadał w oko, wymarzeniec tak samo, chociaż był zupełnie inny. Jednego dziewczyna zauważyła dokładnie, a drugiemu zwierzyła się bez opamiętania, miał w sobie to coś… Ostatecznie, ja też się dałam nabrać, wybrałam ich dla siebie, a byle czego nie wybierałam.

Zatem Franio… Obaj z Baltazarem wspólnym wysiłkiem załatwili słodkiego pieska i wymarzeniec wiedział już o tym, kiedy na Mierzei sonda geologów trafiła na zwłoki. Do mnie na ten temat nawet nie pisnął, a musiało mu się wszystko nieźle zgodzić. Dlatego na nowo zaczął węszyć i dopadł Terliczaka…

Z notatek wynikło, że dopadł także żony utopionego Floriana. No, w tym momencie już wdowy. Baby, rany boskie, o wszystkim powiedziały mu baby! Od Florianowej dowiedział się o finansowych kłopotach jej męża, który, w pierwszej fazie zadowolony i pełen satysfakcji, w drugiej popadł w ponurą wściekłość. Rwał pieniądze skąd popadło i zgrzytał zębami. Nie dość na tym, ta idiotka wyjawiła, że w ową noc zbrodni nie było go w domu, wrócił Bóg wie kiedy, a nie zdołał przedtem ukryć, że bursztyn gołej facetki korcił go straszliwie. Cały wieczór o nim gadał i ona wie, że tam poszedł…

No i masz, słowa jednego na ten temat milicja z niej nie wydusiła!

W chwili kiedy ujawniło się bursztynowe podwójne morderstwo, można było te rozmaite wydarzenia ze sobą skojarzyć, ale nikt tego nie zrobił. Słodkiego pieska do Mierzei w ogóle nie dopasowano.

Co do złotej muchy to, wedle notatek, zawładnęli nią kolejno: słodki piesek, Orzesznik, Franio i na Franiu stanęło. Powinien ją w chwili obecnej posiadać. Nie, zaraz, nie w chwili obecnej, tylko w chwili zaginięcia notesu, prawie rok temu… Ciekawe, swoją drogą, dlaczego jej dotychczas nie sprzedał, albo z chciwości, czekał na lepszą cenę, albo trzymał ją na kogoś, wzorem słodkiego pieska stosując szantaż, albo zwyczajnie, ze strachu, bojąc się ujawnić, że ją naprawdę ma. I całe szczęście, że jej nie sprzedał…

Idusia pojawiła się w notatkach mniej więcej w chwili śmierci słodkiego pieska, zapewne jako postać marginesowa, aktualna żona i tyle. Trochę najwyżej podejrzana z racji nagle ujawnionego majątku. Później występowała częściej, wymarzeniec zapisał nawet jej wizytę z rybką u pana Szczątka i zbadał znajomości.

39
{"b":"88128","o":1}