Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Bardzo niedobrze – skrytykowała Ania. – W ten sposób niczego się od niego nie dowiedziałaś.

– Ale Idusia, o ile wiem, już była na tapecie. Pewnie natychmiast u niej zamieszkał. Ona miała mieszkanie?

– Wynajętą kawalerkę.

– Rozmawiali chyba…?

– Nie jestem tego pewna. W niektórych okolicznościach rozmawia się mało.

Zastanowiłam się.

– Bagaże. Jak się do niej wprowadzał, musiał mieć jakieś bagaże? Kochająca kobieta rozpakowuje tego swojego…

– Zdaje się, że przyzwyczaiłaś go do samoobsługi…? Część rozpakował osobiście, żeby nie męczyć najdroższych rączek, i w tej części znalazła się torba z bursztynami. Nie zabrał im przecież całych pięćdziesięciu kilo?

– Nie, chyba nie. Niech sami sprzedają, on wolał żywe pieniądze.

Ania otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, zamknęła je i otworzyła ponownie po chwili namysłu.

– Czekaj, jeszcze jedna rzecz mnie gnębi. Przyjmujemy takty i wydarzenia z dobrodziejstwem inwentarza, ale skąd właściwie Kajtek wiedział to wszystko, co wiedział? Tam, na Mierzei, byliście razem, jak się to mogło stać, że on wiedział, a ty nie? Skąd znał zbrodniarzy? Jak do nich trafił?

Oczyma duszy ujrzałam w całości swój pierwszy pobyt w Krynicy Morskiej.

– Sama mu to ułatwiłam – wyznałam ponuro. – Wysłałam go do sklepu, a tam podrywał ekspedientkę i spotkał ludzi. Ona mu chyba wyjawiała różne tajemnice. A potem, po zbrodni… To nie ma siły, musiał rozpoznać sprawców!

– I wyobrażasz sobie, że chwycił ich za rękę, a oni łożyli uszy po sobie i nie zrobili mu nic złego?

– Musiałby upaść na głowę, żeby ich od razu chwytać. Czekaj, według zeznań Waldemara wszystko skończyło się koło pierwszej. A on wrócił po drugiej. Z Piasków do Krynicy jedzie się dziesięć minut, no, niechby kwadrans. Co robił przez godzinę?

– Śledził ich…?

– Jestem pewna, że tak. A potem dalej uprawiał krecią robotę, niknąc mi z oczu razem z samochodem. Musiał zdobyć dowody… Boże drogi, to chyba wtedy, od razu, wydarł im ten bursztyn! Nie bez powodu, do diabła, zostawił mnie na tym cholernym parkingu, teraz mi przychodzi do głowy, że miał torbę przy sobie, może na tylnym siedzeniu, bał się, że ją zobaczę, wolał wszystko inne. Nic mi nigdzie nie zaświtało, idiotka, wściekła byłam i tyle…

Zirytowały mnie te wspomnienia i wylałam resztę wina z drugiej butelki.

– Co za szkoda, że nic o tym wtedy nie wiedziałam! – westchnęła Ania z żalem. – Pewnie bym się zainteresowała, a tak było blisko w czasie… Jacyś idioci musieli prowadzić to dochodzenie.

– Wtedy jeszcze nic nie było wiadomo o zbrodni – przypomniałam jej. – Istniała możliwość, że właściciele bursztynu uciekli razem ze zdobyczą. Wolno im.

– No tak… Ale szkoda…

Też westchnęłam, poszłam do kuchni i znalazłam trzecią flachę. Postawiłam ją na stole na wszelki wypadek, na razie jeszcze nie otwierając. Ania przyjrzała jej się z powątpiewaniem.

– Zreasumujmy – zaproponowała. – Ze wszystkiego wychodzi, że Kajtek szantażował trzech ludzi i możemy ich roboczo wytypować. Florian, Franio i Terliczak…

– Co do Terliczaka, mam wątpliwości – przerwałam. – Te jego brednie z ostatniej chwili… Ja, matka mafii, napuszczałam już na niego dwóch, a teraz trzeciego…

– Dwóch…?

– No, ten mój cholerny wymarzeniec…

– On też się wmieszał?

– Okazuje się, że tak. Przy nim wylazły zwłoki i utopił się Florian, z glinami miał sitwę, latał i węszył…

– I co wywęszył?

– A diabli go wiedzą. Znasz go przecież, nic nie powie, a nawet jeśli powie, nic z tego nie zrozumiesz. Ale zorientowałam się, że węszy nadal. Coś tam musiał napaskudzić.

– Na to wygląda – zgodziła się Ania. – A kto trzeci?

– Kocio.

– Jaki Kocio?

– A co, jeszcze nie zdążyłam ci o nim powiedzieć? Wielbiciel z moich bardzo młodych lat, napatoczył mi się przypadkiem i siedzi w branży… O, właśnie idzie, przy okazji go poznasz.

Dzwonek do drzwi musiał oznajmiać Kocia, bo nikogo innego się nie spodziewałam. Istotnie, był to on. Przedstawiłam ich sobie wzajemnie z lekkim roztargnieniem, zaabsorbowana tematem zasadniczym, spytałam go, czy zje wątróbkę, od razu zadecydowałam, że kiedy indziej, teraz bowiem jestem zajęta, i przyniosłam trzeci kieliszek. Ania przyjrzała mu się z wielkim zainteresowaniem i uwagą.

– Jest całkowicie wtajemniczony – powiadomiłam ją. – W pierwszej kolejności postarał się o to właśnie Terliczak. Podejrzewam, że ma największe szansę odnaleźć złotą muchę.

– Konstanty Wielecki – przedstawił się Kocio nieco dokładniej. – A co, panie omawiają aferę…? Trochę się dowiedziałem… Czerwone wino jest zdrowe, napiję się z przyjemnością, bo jestem nieco uchetany. Przyniosłem trochę na wszelki wypadek.

Ania popatrzyła na zegarek, zastanowiła się i machnęła ręką.

– Nie mam już dzisiaj obowiązków, a mój mąż potrafi zapalić gaz pod garnkiem z zupą. Na szczęście lubi zupy. Po raz pierwszy w życiu znalazłam się po tej stronie dochodzenia, więc niech już skorzystam…

Kocio w ciągu tego jednego dnia odwalił wielką robotę. Nie darmo od kilkunastu lat tkwił w bursztynie, miał więcej znajomości, przyjaciół, klientów i rozmaitych powiązań niż mogłam przypuszczać. Pytania zadawać i wnioski wyciągać potrafił.

Baltazar aktualnie przebywał nad morzem, plącząc się między Gdańskiem a Mierzeją, gdzie po ostatnim urodzaju bursztynowym było co kupować. Franio znajdował się w Warszawie, mieszkał we własnym lokalu w Śródmieściu, na Złotej, i pazurami trzymał przy piersi Japończyka, monopolistę na kulki. Orzesznik, jako łącznik, kursował między nimi i na boku próbował rwać towar dla Hindusa, źle widzianego przez wszystkich. Hindus płacił ceny szaleńcze i niechęć do niego wydawała się niepojęta, a delikatnie i podstępnie dopytywał się o bryłę z opalizującą chmurką, oferując za kulę z niej dwa tysiące dolarów jako kwotę wywoławczą. Skąd o niej wiedział, można było domyśleć się z łatwością, od Orzesznika. Ponadto między nimi wszystkimi plątał się facet postronny, hobbysta, świetnie zorientowany w temacie i widziany jeszcze gorzej niż Hindus, aczkolwiek niczego nie kupował i nic nie płacił. Udawał, że zdobywa wiedzę, nie zaś towar, ale nikt mu nie wierzył.

Potwierdziły się w pełni informacje od pana Szczątka, a także nasze wnioski. Nasze jak nasze, wnioski Ani. Bezskuteczne poszukiwanie bursztynu z chmurką oznaczało, że istotnie, Idusia już go nie posiada, inaczej skojarzony z Hindusem Orzesznik poleciałby do niej jak w dym, a parę tysięcy zielonych mogłoby ją skusić. Ponadto potwierdziły się wnioski z mojej wizyty u pana Lucjana, rzeczywiście były kupiec-monopolista z Niemiec dyplomatycznie szukał wszystkich trzech okazów ze złotą muchą na czele, rzeczywiście obiecywał za znalezienie złote góry i rzeczywiście kluło się coś w rodzaju muzeum czy galerii. Do tego wszystkiego jeszcze Kociowi udało się dowiedzieć, że w owej torbie słodkiego pieska musiały znajdować się dwie bryły z bańkami powietrza w środku, i ta wiedza przeszła do niego pośrednio od Frania, a była to wiedza szeptana na ucho.

– Zatem Franio – powiedziała stanowczo Ania, nie zwracając już żadnej uwagi, którą butelkę wina pijemy. – Nasze dedukcje były trafne, Franio stoi na czele podejrzanych. Jak, na litość boską, można by go przesłuchać? Chyba tylko jako zatrzymanego, czy on nie popełnia żadnych wykroczeń…?

Kocio, mimo niewątpliwych osiągnięć, wydawał się jakiś mroczny i niezadowolony z życia. Coś mu się bardzo nie podobało. Skierowałam na niego silnie pytające spojrzenie.

– No…? – zachęciłam z nadzieją, że może naprawdę się we mnie zakochał i nie wytrzyma nacisku.

Nie wytrzymał.

– Czy ty wiesz, do czego im te cholerne kulki? – spytał gwałtownie i nie całkiem na temat, kompletnie pomijając pytanie Ani. – Sprawdzałem. O Japończykach nie mówię, ale ten Hindus…!

– No…? – spytałyśmy równocześnie, podejrzliwie i z niepokojem.

– Powiem wam i proszę, żeby was szlag nie trafił. Byłem nawet w ambasadzie. Obrzędy pogrzebowe, oni palą zwłoki, a razem ze zwłokami rozmaite rzeczy. Im bogatszy nieboszczyk, tym droższe wyposażenie, a szczytem luksusu jest bursztyn, który, jak wiadomo, świetnie się pali. Taki radża, tam ciągle jeszcze są milionerzy, miliarderzy nawet, jakiś temu potrafił spalić trzydziestokaratowy diament, ale nie diabli biorą diament, te kule z bursztynu, pouwieszane dookoła zwłok… Za kulę z chmurką, unikat, kupiec weźmie majątek, może dojść do miliona dolarów, po czym facet ją spali przy zwłokach ukochanej żony. Ukochanego syna. Córki. Wszystko jedno. Spali, rozumiecie…?!

– Hindusa trzeba zabić – zadecydowałam gwałtownie po chwili milczenia. – Rany boskie, to gorzej niż ruskie przed laty…

– A Japończycy…? – spytała Ania, wyraźnie starając i odzyskać panowanie nad sobą.

– O ile wiem, też im tego potrzeba ze względów religijno-rytualnych. Możliwe, że również palą, tyle że w mniejszym zakresie. Jedno jest pewne: w żadnym razie nie wolno im sprzedać takich rzeczy jak złota mucha…

Dopiero po bardzo drugiej chwili udało nam się wrócić do jakiej takiej równowagi. Przyniesiona przez Kocia informacja budziła szczerą zgrozę. Wyjątkowo mamy jakieś jedno coś, czego nie ma nigdzie na świecie, i to jedno coś mamy dobrowolnie i bez żadnych sensownych powodów oddać na bezpowrotne stracenie. Czyśmy już resztki rozumu stracili…?

Patriotyzm eksplodował we mnie niczym kilka gejzerów razem wziętych.

– Trupem padnę, a nie pozwolę! – oznajmiłam gwałtownie. – Kociu, dopilnuj, na litość boską! Sam próbuj kupić, oferuj miliony! Aniu, ta kretynka może łgać, ten jakiś nowy może ją trzymać w ręku i nakłaniać do łgarstwa, grajcie w brydża! Sama będę grała, przebiorę się, włożę perukę, wymyślę sobie nazwisko, powiesz, że jestem kuzynka z prowincji! Gdzie mieszka ten cholerny Franio…?!!! A, prawda, na Złotej…

– Uspokój się – poprosiła Ania, z natury zdecydowanie spokojniejsza ode mnie. – Owszem, trzeba to załatwić, ale bez przesadnych komplikacji. Pan ma doskok do nich wszystkich, jak widzę? Propozycja nabycia za wielkie pieniądze wydaje mi się sensowna, to pozwoli do nich dotrzeć. Rozmowa z Franiem, oczywiście, ale musiałabyś się z nim zaprzyjaźnić, inaczej zełże do ciebie każde słowo. Czy nie mogłabyś…?

38
{"b":"88128","o":1}