Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A on stąd? Od nas…?

– Od nas. Byłam świadkiem, jak został wyłowiony z morza. Słuchaj, czy ty mogłabyś przetłumaczyć temu swojemu Hamidowi, żeby tego jednak nie kupował?

– Jemu można przetłumaczyć wszystko. Ale tak naprawdę, ja sama chciałam to mieć. Albo chociaż zobaczyć. Czy to się da zobaczyć?

– Zobaczyć owszem. No, nie w tej chwili. A możesz mieć różne inne, równie piękne i bardziej użyteczne, takie do noszenia na sobie. To znaczy, że on zrozumie? Ostatecznie, to jest twój kraj…

– Pewnie, że zrozumie, on nie jest żadna świnia, tylko porządny człowiek, chociaż bogaty.

– Bardzo dobrze. Zdrowie twojego męża!…

* * *

Człowiek Danusi musiał być bystry i operatywny, bo spełnił polecenie z niezwykłą szybkością. Ledwo zdążyłam porozumieć się z Anią i Kociem, których wezwałam na konferencję, a już ruszyły wydarzenia.

Ściśle biorąc, Kocia nie było potrzeby wzywać, przyszedł sam z siebie, Ania zaś, głęboko zainteresowana całą aferą, poświęciła zaplanowane na wieczór zabiegi fryzjerskie. Zgodzili się z moimi wnioskami, pochodzącymi z notesu wymarzeńca, zaniepokoiły ich, tak samo jak mnie, arabskie zakusy na złotą muchę i nabrali jakichś wysoce mglistych nadziei w kwestii odnalezienia miejsca jej pobytu. Więcej nie udało nam się osiągnąć, bo Danusia zgłosiła się z raportem już nazajutrz w południe.

– Okazuje się, że on, ten Zenobi, on się nazywa Zenobi, ten człowiek Hamida, zna tutaj takiego, co też chciał kupić ten bursztyn, albo może inny bursztyn, ale też taki, co mu go nie chcą sprzedać – oznajmiła mi przez telefon. – I już trafił do tych kupców bursztynowych, właściwie do jednego, i ten jeden powiedział, że owszem, on to ma, tę muchę, to znaczy wie, gdzie jest, ale sam nie może decydować, bo to jest wspólna własność, jego i jakichś wspólników, więc musi się z nimi porozumieć. I dzisiaj wieczorem da mu odpowiedź. I mnie jest teraz głupio, bo nie wiem, co zrobić.

– Poczekaj – poprosiłam. – Ja bym to chciała zrozumieć porządnie i po kolei. Kto to taki, ten co też chce kupić bursztyn i nie chcą mu sprzedać?

– Nie wiem. Jakiś Hindus.

– A, Hindus… A ten jeden, co ma muchę i wspólników, to kto?

– Nie wiem. Nie powiedział mi. Powiedział, że nazwiskami nikt tu sobie nie będzie gęby wycierał. Nie moja sprawa.

– Rozumiem. O wspólnikach też pewnie pary z pyska nie puścił. A dlaczego ci głupio?

Westchnęła tak ciężko i żałośnie, że niemal powiało przez słuchawkę.

– No bo najpierw powiedziałam, że Hamid to kupuje za wszystkie pieniądze świata, a teraz mam powiedzieć, że się rozmyślił i nie kupuje. To co, niepotrzebnie szukał? Głupio okropnie. Bo przecież sama kazałaś mi coś zrobić, żeby nie kupił, a ja mu tego nie umiem wytłumaczyć przez telefon, Hamidowi mam na myśli, wolałabym osobiście. Osobiście on mnie bardziej kocha niż na odległość. W dodatku chciałam to zobaczyć. To co mam zrobić?

Zadecydowałam błyskawicznie.

– O niekupowaniu jeszcze nie mów. Upieraj się, żeby obejrzeć, za takie pieniądze do oglądania ma się prawo, niech ci pokaże. A jak już się umówisz na to oglądanie, zadzwoń natychmiast i powiedz mi o tym. Też chcę przy tym być.

– No właśnie miałam ci to zaproponować! – ucieszyła się Danusia. – Nic z tej afery nie rozumiem, wszystko wydaje mi się podejrzane i trochę się boję. Wolę, żebyś była.

– I słusznie. Dzwoń wobec tego…

Czekając na jej telefon oddałam się zajęciu, ostatnio ulubionemu. Polerowałam ręcznie oczyszczone wcześniej bursztyny, posługując się pastą polerską na flanelce i nie produkując przy tym żadnego pyłu ani kurzu. Zarazem mogłam z tym siedzieć przy oknie i gapić się na willę Orzesznika do upojenia, chociaż wcale nie byłam pewna, czy ma to jakikolwiek sens.

Okazało się, że ma.

Około piątej po południu pod bramę podjechał Franio. Lornetkę położyłam sobie pod ręką, chwyciłam ją, sprawdziłam numer, zgadzał się z zapiskami wymarzeńca. Zanim jeszcze zdążyłam odłożyć przyrząd, pod dom Orzesznika podjechał drugi samochód, z którego wysiadł Baltazar. Rozpoznałam go, wysiadł, rozejrzał się dookoła i wyraźnie ujrzałam jego twarz. Do licha, Danusia spowodowała zlot gwiaździsty przestępców…! Ciekawe, kto tu jeszcze przybędzie… Zadzwonił Kocio z zapytaniem, czy przypadkiem coś się nie dzieje. Z lornetką przy oczach opisałam mu sytuację, na co oświadczył, że zaraz przyjeżdża. Ucieszyłam się, pomyślawszy, że może zdoła zakraść się tam pod jakieś okno i coś usłyszeć. Warunki, co prawda, zbytnio nie sprzyjały, dom był pełen ludzi, w oknie na piętrze widziałam piszącą dziewczynkę, zapewne córka odrabiała lekcje, w oknie na dole mignęła mi baba, prawdopodobnie żona, no i tych trzech facetów, licząc i pana domu. Istny tłum!

W chwilę potem podjechał jeszcze jeden samochód, zatrzymał się kawałek dalej, wysiadła z niego szczupła facetka, prawie pozazdrościłam jej figury, po czym zdumiałam się śmiertelnie, bo też zadzwoniła do furtki Orzesznika. Otworzono jej, weszła do wnętrza. Któż to taki, na Boga, żadna baba w tym interesie nie tkwiła, czyżby to była Idusia…? Chyba że przyjaciółka Orzesznikowej… Że też nie dowiedziałam się od Ani dokładnie, jak ta Idusia wygląda!

Następnie osłupiałam kompletnie. Ciągle gapiłam się przez lornetkę, oglądając dwie trzecie willi Orzesznika oraz kawałek ogrodzenia razem z bramą i furtką, widoczne to wszystko było doskonale, i nagle, wśród zieleni, dostrzegłam istotę ludzką. Faceta. Pokazał się na króciutką chwilę, ale nie miałam wątpliwości. To był wymarzeniec!

Jak się dostał do środka, omijając furtkę, odgadłam z miejsca. Posesja pana Lucjana przytykała do zaplecza małej ciastkarni, sprzedającej produkty własne, piekli to sami, zapachami utrudniając mi odchudzanie, i mieli obok swojego pawilonu malutkie podwórze. Zakamarek, osłonięty od strony ulicy. Przeleźć tamtędy przez ogrodzenie to żadna sztuka, każde dziecko by potrafiło, a wymarzeniec zawsze prezentował wysoką sprawność fizyczną. Znaczyło to, że, rany boskie, nie zrezygnował, nadal prowadził swoje dochodzenie, skądś się dowiedział o tej naradzie produkcyjnej i, najwidoczniej na nią nie zaproszony, postanowił jednak wziąć bierny udział. Cholera. Co za szkoda, że to on, a nie Kocio…!

Kocio właśnie zadzwonił do moich drzwi.

– Druga lornetka leży w torbie pod telewizorem! – powiadomiłam go w pośpiechu i popędziłam z powrotem do okna.

Kocio miał tę zaletę, że najpierw działał, a dopiero potem zadawał głupie pytania, zdążyłam to już stwierdzić w czasie naszej dość krótkiej znajomości. Teraz też postąpił racjonalnie, w pierwszej kolejności znalazł torbę z lornetką, w drugiej zaś przyleciał zobaczyć, co robię i do czego ma służyć oprzyrządowanie optyczne. Rychło wyszło na jaw, że właściwie do niczego, wymarzeniec bowiem znikł gdzieś za krzakami, a we wnętrzu domu nic nie było widać.

– Towarzystwo się powiększa – powiedziałam smętnie. – Dojechała baba, możliwe, że osoba postronna, a możliwe, że Idusia, ponadto w ogródku siedzi niepożądany świadek. Właściciel tego bezcennego notesu. Sądzę, że podsłuchuje.

– Znaczy wie, co robi, i podsłuchiwać warto – zaopiniował Kocio. – Szkoda… Sam bym spróbował, ale za duży tłok. Chociaż…?

Popatrzył na mnie pytająco. Pokręciłam głową.

– Nie, lepiej nie. Może ci zrobić coś złego. Nie dziabnie cię nożem, ale jakoś ujawni albo co. On nie lubi konkurencji… – zastanowiłam się nagle. – Czekaj, a może…? Ukryłby się przed tobą, to pewne. I ty byś coś usłyszał, a on nie, tego by nie zniósł… Do licha, wiesz, że nie wiem, co by zrobił…

– Możemy sprawdzić. Skoczę tam. Długo to już trwa?

– Od przyjazdu baby nie ma dziesięciu minut.

– W takim razie idę, ryzyk-fizyk…

Przytrzymałam go za rękaw i pokazałam palcem.

– Tam jest podwórze ciastkarni, przytyka do ogrodzenia. Od ulicy nie widać. Idź od strony śmietnika…

Patrząc przez okno na przemykającego się ku ulicy Kocia, zaniepokoiłam się nieco, czy nie wysłałam go na stracenie. Może być wzięty w dwa ognie, sami wrogowie tam siedzą. Ciekawość i nadzieja na jakieś odkrycia były jednak tak silne, że nie zawróciłam go z drogi rozpaczliwym krzykiem z trzeciego piętra. Za to znów przytknęłam do oczu lornetkę.

Teraz już dość nerwowo spoglądałam na zegarek. Pół godziny wlokło się jak za pogrzebem, naprzeciwko nie działo się nic, poza jedną drobną zmianą. Do dziewczynki na górze przyszła facetka, zapewne mamusia, i obie zajęły się jakimiś szmatami. Po trzydziestu dwóch minutach nowy pojazd zaczął się wciskać na ostatni wolny kawałek chodnika. Z pojazdu wysiadł Hindus.

Nie miał na sobie regionalnego stroju, żadnych turbanów, szarawarów ani czapeczek, ubrany był normalnie, ale moja lornetka przybliżała ośmiokrotnie i obejrzałam go dokładnie. Taka karnacja mogła należeć tylko do Hindusa. No, oczywiście, także do Araba, do Włocha ostatecznie, ale Włocha wykluczyłam z góry, a w nagłe przybycie męża Danusi nie chciało mi się uwierzyć, zatem wmieszany w bursztyny Hindus sam się nasunął na myśl. Boże drogi, czy ten Kocio zdoła tam coś zobaczyć albo usłyszeć…? Ujdzie z życiem w ogóle…?

Kolejne pół godziny przelazło niczym leniwa i obżarta krowa. Z zaciśniętymi zębami, bliska oczopląsu od wytężonego wpatrywania się w niewyraźne zarośla i osłonięte firankami szyby, coraz bardziej zdenerwowana i wśród rosnących wyrzutów sumienia, doczekałam wreszcie chwili, kiedy z willi Orzesznika wszyscy goście wyszli hurtem. Wsiedli do samochodów i odjechali. Patrzyłam nadal, niespokojna o Kocia, ale w ogrodzie nie działo się nic. Prawie postanowiłam lecieć na dół i obejrzeć sytuację z bliska, bo może należało ratować jego uszkodzone zwłoki, kiedy zadźwięczał gong u moich drzwi i Kocio objawił się, żywy i zdrowy.

– No…? – wydyszałam z wielką ulgą.

Kocio zdjął wdzianko i starannie wytarł nogi.

– Interesujące – oznajmił z ożywieniem, ale jakby trochę niepewnie. – Czy rzeczywiście ten palant w krzakach to był, jak by tu elegancko… mój poprzednik przy twoim boku?

– Powiedział ci coś takiego? – zdumiałam się śmiertelnie.

41
{"b":"88128","o":1}