– Ciekawe, swoją drogą, ile by za tę złotą muchę mogli zapłacić – rzekłam w zadumie.
– Nie da się przewidzieć. Jak dotąd, o ile wiem, najlepsza propozycja sięgała sumy tysiąca dolarów.
Skrzywiłam się.
– Mało. Widziałam brylant za dwadzieścia tysięcy, taki średni, wielkie mecyje. Pięciokaratowych brylantów na świecie zatrzęsienie, a ten bursztyn z muchą jest tylko jeden i drugiego nie będzie. To jest coś jak Guyana w filatelistyce, obecnie już chyba leci w miliony. Ćwierć wieku temu poszła na licytacji za czterdzieści tysięcy funtów angielskich.
Ojciec kumpla syna przyjaciółki też się nieco zadumał.
– Wie pani… Ja się zajmuję bursztynem, bo go kocham. Każdy prawdziwy bursztyniarz kocha bursztyn. Osobiście nic mi z tego nie przyjdzie, ale chciałbym, żeby taka niezwykłość zyskała rekordową cenę. To w końcu nasze…
– Otóż to – przyświadczyłam z sympatią. – Ja też bym chciała. I nie dla korzyści własnych, bo mogę pana zapewnić, że tyle pieniędzy w życiu nie będę miała, ale, czy ja wiem…? Patriotycznie. I wolę, żeby u nas zostało. W Malborku na przykład. I niech przyjeżdżają oglądać.
– Bardzo słusznie. Z tym że… – zawahał się, popatrzył na mnie trochę niepewnie – nie mówiłem o tym i nie wiem, czy pani… Podobno, tak słyszałem, bardzo mętnie. Z tym bursztynem jest związana jakaś afera, podobno przechodził z rąk do rąk nielegalnie, no, drogą kradzieży, czy nawet rabunku… Stąd pewna, związana z nim, tajemniczość. Coś pani o tym słyszała?
Westchnęłam ciężko, pełna wahań, ile mu wyjawić. Najlepiej byłoby nic, ale w końcu był to jedyny człowiek z branży, pomijając Kocia, który ze mną normalnie rozmawiał, możliwe że pod wpływem tej zaprzyjaźnionej młodzieży. No, ryzyk-fizyk…
Powiedziałam w skrócie najważniejsze rzeczy. Ojciec kumpla syna przyjaciółki patrzył na mnie ze zgrozą i widać było, jak mu trudno uwierzyć.
– No wie pani… Coś podobnego…! Czegoś takiego nie przypuszczałem… To ja też pani powiem – zdecydował się nagle. – Rozumiem, że wie pani o trzech bursztynach z tego samego połowu, a między nimi był taki z rybką, lęgnącą się z ikry. Pamięta pani…?
– Przecież przed chwilą o nim powiedziałam!
– Nie, idzie mi o to, że już kiedyś rozmawialiśmy… Z tą rybką był pan Lucjan, ale nie sam. W towarzystwie.
– Czyim?
– Takiego osobnika… Trochę południowy typ, może włoski albo hiszpański…
Znów mi się w środku wszystko wzdrygnęło.
– … Nawet nie byłem pewien, czy oni są razem, ale później wyszło, że tak. Odniosłem wrażenie, które wydało mi się bez sensu, że bursztyn należał właśnie do niego, a Orzesznik występował tylko w jego imieniu. Byłby go sprzedał, ale za potworną cenę, nie mogłem sobie na to pozwolić. To już dawno, z piętnaście lat chyba…
No tak, jeszcze za życia słodkiego pieska…
– … Jeśli zatem mieli bursztyn z narybkiem… A twierdzi pani, że to ta sama partia, ten sam połów… Czy tamten osobnik… Nigdy więcej go nie widziałem… Czy miał z tym może coś wspólnego…?
– Tego, proszę pana, nikt nie wie na pewno – odparłam, wzdychając. – Był taki, czarny, owszem, ale jeśli to on, nikomu nic z tego nie przyjdzie, bo on nie żyje. Już czternaście lat.
– Jak to? – zdziwił się ojciec kumpla syna przyjaciółki. – Przecież była u mnie także jego żona i mówiła o mężu jak o kimś żywym. Nie tak dawno, no, parę lat temu, pięć czy sześć… Powiedziała, że ma ten bursztyn z rybką, przypomniała, że jej mąż ze mną rozmawiał, pytała o ewentualną możliwą cenę, względnie o sposób oprawienia. Napomknęła nawet o panu Lucjanie… Wydawało mi się, że to w porozumieniu z tym mężem…?
– To chyba odezwał się do niej z zaświatów – powiedziałam ponuro. – O ile, oczywiście, to był ten, o którym wiem. Mógł być ktoś inny, ale w końcu nie plącze się przy aferze cała wycieczka czarnych w południowym typie…
– Owszem, był jeszcze Hindus – przerwał mi ojciec kumpla syna przyjaciółki.
– Proszę…?
– Hindus. Oni mają u siebie obfitość kamieni szlachetnych i półszlachetnych, ale bursztynu im brakuje. Też ktoś znajomy go przyprowadził. Interesowały go kule, większe i mniejsze, nawet zbyt duże na naszyjniki.
Czknęły mi się japońskie kulki.
– Dziurawione?
– Niekoniecznie. Tak pół na pół.
– I do czego mu były?
– Zrozumiałem, że na ozdoby. Naszyjniki właśnie, ale chyba dla jakiegoś wielkiego bóstwa, trzymetrowy posąg na przykład. Dla kobiety za duże, chociaż, czy ja wiem… Zrobiłem mu tego trochę na zamówienie i muszę przyznać, że bardzo dobrze płacił, ale więcej się nie pokazał.
Usilnie zaczęłam się zastanawiać, jakie wspólne elementy może mieć buddyzm z konfucjanizmem, dokładając jeszcze braminizm, oczyma duszy ujrzałam tańczącą Kali, całą w bursztynach, ale nic sensownego nie wymyśliłam i odczepiłam się od tych egzotycznych obrazów. Postanowiłam sprawdzić różne religie po powrocie do domu.
– Hindus, rozumiem, ale tamten był nasz? A Hindus prawdziwy?
– Z całą pewnością. Mówił tylko po angielsku.
– Okazuje się, że jest pan bezcenną kopalnią informacji – stwierdziłam z zachwytem. – Na pewno to wszystko coś znaczy, muszę się nad tym zastanowić. Pojęcia nie miałam, że tyle się dowiem od pana, przyszłam tylko…
W tym momencie przypomniałam sobie, po co przyszłam, i zdążyłam ugryźć się w język. Tego jeszcze brakowało, żebym mu wyjawiła wątpliwości w kwestii szczątków i resztek…
Po co wobec tego przyszłam, do pioruna ciężkiego…?!
Uratowała mnie złota mucha.
– … przyszłam tylko zapytać, czy nie ma czegoś nowego o tym bursztynie ze złotą muchą. Tak sobie, dość beznadziejnie. Nie spodziewałam się tak wiele.
– Jeśli to się pani na coś przyda…
Teraz już pamiętałam, że mam spojrzeć na szyldzik. Dla pewności obrzuciłam także wzrokiem ściany wewnątrz pomieszczeń. No więc jednak nazywał się Szczątek i z Resztką wygłupiłabym się piramidalnie.
Po tej rozmowie omal nie zapomniałam z kolei wstąpić do sklepu, na szczęście zdołałam zawrócić prawie spod domu. W sklepie trafiłam na wątróbki drobiowe, produkt z pewnością łatwy do przyrządzenia na poczekaniu, także na świeże pieczywo, dokupiłam jeszcze sałatę, pomidory i paprykę, i w ten sposób posiłek był z głowy. Ania dużo nie jadała.
Przyjechała kwadrans po czwartej, niezmiernie przejęta.
– To jest nie do wiary – powiedziała, siadając przy kuchennym stole. – Nie przypuszczałam, że ona jest do tego stopnia głupia! Coś podobnego, skąd wiedziałaś, że ja tak lubię wątróbki?
Zdążyłam je usmażyć, zanim wyszła z łazienki, sałatę, rzecz jasna, miałam przygotowaną wcześniej, chlebek pokrojony, ledwo usiadła w kuchni, postawiłam przed nią talerz. Przed sobą też, pchana niecierpliwością.
– Wcale nie wiedziałam – wyznałam uczciwie. – Rzadko ze sobą jadamy. Wydały mi się najprostsze i akurat przywieźli świeże. Sama rozumiesz, że jestem cholernie ciekawa, czego się dowiedziałaś, i obiadu z kilku dań mogłabym nie wytrzymać.
– Spróbuję mówić z pełnymi ustami. No nie, będzie niewyraźnie… Między jednym kawałkiem a drugim. No więc udało mi się podstępnie skłonić ją do snucia wspomnień. To był w ogóle brydż przerażająco gadany i te pozostałe baby pomogły mi bezwiednie…
Wyobraziłam to sobie bez trudu.
– Bardzo cię przepraszam. Wybacz mi, że cię naraziłam na takie katusze.
– Nie, nic nie szkodzi, byłam nastawiona z góry. Bardziej mnie ciekawiło, co Idusia powie niż co dostanę w kartach. Do tego stopnia, że, przyznam ci się, w połowie rozgrywki potraktowałam kiery jako atu, chociaż grałyśmy trzy piki, i żadna z nich tego nie zauważyła.
– O Boże, że mnie tam nie było…! Różne idiotyzmy już widywałam, ale to był chyba rekord!
– W każdym razie zbliżone do rekordu. Idusia ma nowego adoratora, ale zdaje się, że niepewnego, bo nikomu go dotychczas nie pokazała. Zdjęcie Kajtusia podobno znikło z półeczki nad kominkiem, tak mi naszeptała wspólna przyjaciółka. I wspomina go jakby z mniejszym rozrzewnieniem, okazuje się, że nie miał samych zalet, także wady, błędy popełniał, między innymi nie doceniał intelektu Idusi, nie radził się jej dostatecznie i tylko dzięki własnej bystrości niektóre tajemnice wykryła.
– Boże wielki! – zdumiałam się. – Zgłupiała całkiem?
– Toteż ci mówię, że własnym uszom nie wierzyłam. Baby rzuciły się na tajemnice, ja tylko starałam się nadawać temu właściwy kierunek. Otóż Kajtek, zdaniem Idusi, zdobył coś w rodzaju kopalni bursztynu, zrobił genialny interes, miał ten bursztyn, zupełnie niezwykły, nie chciał go jej pokazać, ale ona sama podejrzała…
– Rybkę musiała widzieć, miała ją w ręku.
– Więcej widziała. Czekaj, ja ci opowiadam całość razem z własnymi wnioskami, a może byś wolała szczegółowo? Zdanie po zdaniu? Tylko tu będzie kłopot, bo aż tak dokładnie nie pamiętam.
– Nie, wystarczy ogólnie. Nie popadajmy w przesadę.
– No więc udało jej się znaleźć w domu jego torbę, taki worek turystyczny, gdzie ukryte były niezwykłe okazy, ale okazuje się, tak wynikło z jej gadania, że ona nie umie oglądać bursztynu. Nie wie, że trzeba pod światło i tak dalej, ja się nauczyłam od ciebie, ale na wszelki wypadek nie powiedziałam jej tego…
– Bardzo słusznie – pochwaliłam.
– Ona zatem nie wie, jak sprawdzić, co jest w środku. Owszem, widziała taki wielki kawał, wypełniony masą perłową. Tak to określiła. Widziała rybkę i widziała jeszcze coś, co błyskało z wnętrza drugiego wielkiego kawała, wyglądało jak złoto. Wyraźnie dała nam do zrozumienia, że to było złoto…
– Złota mucha – mruknęłam, mniej wstrząśnięta niż powinnam być. Właściwie spodziewałam się czegoś takiego. Słodki piesek tkwił w środku afery!
– Też tak sądzę – zgodziła się Ania. – Ale ona nie obejrzała jej porządnie, bo nie podświetliła. Najbardziej spodobała się jej ta rybka, bo bursztyn z rybką był mniejszy i nadawał się na medalion, a tamte pozostałe były za duże. Ona nie ma ani wyobraźni, ani pojęcia o bursztynie, nawet jej do głowy nie przyszło, że to można pociąć i jakoś obrobić…