Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mnóstwo osób nie żyje – zauważyłam ostrożnie. – Nie wiem, kto z tych nieżywych dał panu bursztyn, i nikt mi tego przecież, poza panem, nie powie. Ponadto nieżywemu już nic nie zaszkodzi.

Wcale nie to chciałam powiedzieć. Cała rozmowa nabierała jakiegoś idiotycznego charakteru. Nie zamierzałam straszyć pana Lucjana, było na to jeszcze za wcześnie, zamierzałam tylko delikatnie go wysondować, bo sprawa już dawno zaczęła śmierdzieć. Tymczasem nagle znalazłam się z nim razem w oku cyklonu.

– No toteż właśnie, nie zaszkodzi, nie pomoże, po co to się czepiać – zganił mnie nerwowo. – Ja może nawet właśnie wcale go nie znałem, może tam za mnie zaświadczył któryś…

– Który?

– Nie wszystko pani jedno?

– Franio Leżoł? – podsunęłam zachęcająco na chybił-trafił, zdecydowana już iść na całość.

– No to mówię, jak pani sama wie, po co pani pyta?

– Ale nie Franio pokazywał złotą muchę, tylko pan. Od Frania pan ją dostał?

– Może i od Frania.

– Ale mnie wychodzi, że był tam ktoś jeszcze…

Pan Lucjan pomamrotał pod nosem coś, z czego można było wywnioskować, że najlepiej zrobię, jak sama wyjdę. Udałam, że nie słyszę. I tak dziwiłam się trochę, że jeszcze mnie nie wyrzuca za drzwi.

– I to ten ktoś miał bursztyn – dołożyłam. – To kto to był?

Pan Lucjan zaparł się zadnimi łapami.

– Nie wiem. Nie znam człowieka. Nie przedstawiał mi się. Już dawno nie żyje. Ja w ogóle przez grzeczność tylko tam się przyplątałem, żeby ich w cenie zorientować. Nie mam z tym nic wspólnego i nigdy nie miałem.

Tak to powiedział, że nagle zrozumiałam. On się, najzwyczajniej w świecie, śmiertelnie boi. Doskonale wie o zbrodni, usiłuje się od niej odciąć i tylko dlatego ze mną rozmawia. Nie ma pojęcia, kim jestem, i na wszelki wypadek woli nie robić sobie ze mnie zakamieniałego wroga. Popełniwszy błąd na samym początku pogawędki, nie umie teraz z niej wybrnąć.

Postanowiłam mu pomóc, piekąc przy tej okazji swoją własną pieczeń.

– Tak naprawdę, proszę pana, to ja chcę odnaleźć ten bursztyn ze złotą muchą – wyznałam uspokajająco. – Reszta mnie nie obchodzi. Komu pan go oddał, jak już pan przestał go pokazywać? Kto go może teraz mieć?

– Obiecali pani coś za to? – zainteresował się nagle. – Nowy amator?

Ugryzłam się w język, żeby nie spytać głupio, kto miał mi cokolwiek obiecywać i jaki amator może wchodzić w grę. Taka świetnie zorientowana w temacie, zapewne powinnam to wiedzieć.

– No, może mi się opłacić… Zależy mi w każdym razie. Więc kto…?

– Kto w tej chwili, to ja nie wiem. Ale sama handlować niech pani lepiej nie próbuje. Tyle mogę pani poradzić…

– Nie – uparłam się. – To za mało. Gdzie ja mam go szukać? Jest pan pewien, że Franio…?

– Wcale nie jestem pewien, bo że Franio go trzymał w ręku, nie znaczy jeszcze, że jego. Pośredniczył, to fakt, chciał przeze mnie, ale ja się wycofałem. Chce pani szukać u niego, pani sprawa.

– A te inne?

– Jakie inne?

– Ten z rybką, ten z chmurką…

– A, to pani wie…?

– Pewnie, że wiem. I też pan je miał.

Pan Lucjan jakby odzyskał trochę odwagi, a za to popadł w wielkie niezadowolenie. Najwyraźniej w świecie ujawnienie jego związku z bursztynowymi unikatami było mu straszliwie nie na rękę. Wyglądało na to, że najchętniej spowodowałby u mnie natychmiastowy i całkowity zanik pamięci, po czym przeprowadziłby tę rozmowę zupełnie inaczej. Teraz już przepadło, doszliśmy do Frania…

– Jedno było przy drugim – rzekł niechętnie. – I też nic nie wiem, gdzie to teraz jest.

– Nie wyjechały za granicę?

– Co mnie tu pani wpuszcza w maliny, jakby wyjechały, nie kazaliby pani ich szukać. Zresztą, co tu dużo gadać, przy dobrej cenie same wyjdą. Łakomy towar. Więcej nic pani nie powiem, bo sam nie wiem, a tych dawnych wydarzeń już nie pamiętam.

Rzeczywiście, rychło w czas. Wzdragając się zapewne przed ogłuszeniem mnie, sam doznał nagłej amnezji. Widać było, że konferencja ulega zakończeniu, zmobilizował się i na żadne pytanie już odpowiedzi nie uzyskam.

Czując w sobie zdecydowany niedosyt wiedzy, poddałam się. Wylazłam z głębokiego fotela i opuściłam jego gabinet, a następnie willę. Wymacawszy nogami w ciemnościach chodniczek i płyt, ruszyłam dookoła oficyny. Gdyby było widno, poszłabym wprost ku wejściu do mojego domu, przez trawnik z głębokimi dołami. Po ciemku wolałam nie ryzykować.

W ten sposób pan Orzesznik stracił doskonałą okazję ukręcenia mi łba, co byłoby dla niego nad wyraz korzystne. Być może, gdybym poszła wprost, nie strzymałby i wyskoczył za mną z jakimś drągiem, pozbywając się zręcznie głupiego kłopotu.

* * *

Całą sprawę omówiłam z Kociem jeszcze tego samego wieczoru, bo jako świeży amant wizytował mnie codziennie. Uzgodniliśmy między sobą, że śledztwo na Mierzei musiało być prowadzone idiotycznie, skoro władze nie poszły drogą poszukiwania zrabowanych przedmiotów, z drugiej jednakże strony udało nam się nieszczęsnych gliniarzy nieco usprawiedliwić. Nikt im tam przecież nie powiedział prawdy, skąd mieli wiedzieć cokolwiek o tym niezwykłym zestawie, jaki wyłonił się z morza? Dalsze twórcze wnioski chwilowo nie miały do nas dostępu.

Ania zadzwoniła o poranku.

– No więc gramy dzisiaj w tego podstępnego brydża u jednej mojej przyjaciółki – oznajmiła. – Zrobiłam, co mogłam, i jutro już powinnam coś wiedzieć. Jak się umówimy?

– Jak ci wygodniej. Gdzie wolisz? U mnie czy u ciebie?

– Wolę u ciebie. U mnie będzie zawracał głowę mój mąż.

– To przyjedź prosto z pracy. Czekam na ciebie z takim zapałem, że nawet zrobię coś do jedzenia. Łatwe i niedużo, ale zjeść się da.

– Wzruszyłaś mnie – zapewniła Ania i rozłączyła się.

Rozszarpana przez dwie namiętności, jedną nową, a drugą zastarzałą, wahałam się przez chwilę, co zrobić. Jechać na miasto i popętać się wśród bursztyniarzy czy wleźć do foliowej klatki i przystąpić do szlifowania. Obiecany Ani posiłek przeważył sprawę, musiałam kupić jakieś produkty spożywcze, pojechałam zatem na miasto.

Przez czysty przypadek, w chwili kiedy przejeżdżałam Wspólną, zwolniło się miejsce na chodnikowym parkingu akurat obok sklepu i szlifierni ojca kumpla syna przyjaciółki, poniekąd już mi znajomego, którego nazwisko prawie zdołałam zapamiętać. Można powiedzieć, alternatywnie. Nazywał się Szczątek, straszliwie pchała mi się na usta Resztka i w rezultacie nie byłam pewna, co mylę. Bo może nazywał się Resztka, a pchał mi się niepotrzebnie Szczątek. Zważywszy ilość okropnych pomyłek, jakie w tej dziedzinie zostały popełnione, wolałam w razie czego nie ryzykować i, korzystając ze szczęśliwej okazji, postanowiłam sprawdzić. Nie zamierzałam głupio pytać, wystarczało spojrzeć, nazwisko musiało być napisane na szyldziku zewnętrznym i licznych dyplomach wewnątrz.

Szlifiernia mieściła się w podwórzu. Przeszłam przez bramę, obok gabloty wystawowej ze strzałką skierowaną w głąb, i natychmiast wyleciało mi z głowy, że mam spojrzeć na szyldzik. W otwartym wejściu do pracowni stał i kłaniał się grzecznie mój eks-wymarzeniec.

Niepewna, co mnie tknęło, wrosłam w bruk dziedzińca.

Mogły mi piknąć dawne uczucia, obecnie gruntownie przekształcone w bunt i niechęć, wzmożone triumfem i satysfakcją, bo ja miałam teraz więcej bursztynu niż on, a do tego własnego mini-crafta. Zarazem bunt i niechęć ostatnimi czasy trochę zdechły, złagodzone Kociem. Mogło mnie zatem dziabnąć złe przeczucie, podejrzenie, mocno brzęczące wspomnieniami, jak to przed laty węszył dookoła Floriana. I na odkrycie zwłok trafił… I do milicji latał, a mnie właściwie nic nie powiedział…

Co on tu robi? Jakie ma interesy do ojca kumpla syna mojej przyjaciółki? Och, podsłuchać…!

Może bym się i wygłupiła z podsłuchiwaniem, w którym nie miałam najmniejszej wprawy, bo idiotyczne dobre wychowanie wzbraniało mi go przez całe życie i naraziłabym się jakoś kretyńsko, gdyby nie to, że on wyraźnie się żegnał. Wychodził już. Rozmaite uprzejme wyrazy doskonale mogłam sobie wyobrazić bez żadnego podsłuchiwania i od razu zrezygnowałam z pomysłu.

Za to cofnęłam się ku bramie i ukryłam w wejściu na klatkę schodową. Nie wiadomo po co, może na wszelki wypadek, a może na złość. Skoro nie mogę wiedzieć, po co on tu przyszedł, niech i on nie wie, że ja w ogóle przyszłam, i nie ma znaczenia, że przyszłam całkiem niewinnie.

Odczekałam długą chwilę, bo te uprzejme wyrazy bardzo mu się przedłużyły, upewniłam się, podglądając, że wyszedł na ulicę, i popędziłam do szlifierni.

– Dzień dobry panu – powiedziałam do ojca kumpla syna przyjaciółki. – Co on tu robił, ten pan, co właśnie wyszedł? To zły człowiek, podpuścił mnie kiedyś na wiercenie dziurek wiertełkiem ręcznie.

Ojciec kumpla syna przyjaciółki o nazwisku, jak dla mnie, ciągle podwójnym, pamiętał mnie, rozpoznał i zaczął się śmiać.

– Może widział w pani konkurencję? Pani go zna?

– No pewnie! Od wieków! Ale jestem na niego obrażona.

– Nic dziwnego, ja bym też się obraził, gdyby mnie ktoś namawiał do wiercenia ręcznie. Wie pani zatem, że on się trochę tym zajmuje…?

Nie zamierzałam posuwać się zbyt daleko i demaskować go całkowicie.

– Owszem, niekiedy. Jak ma powód. Hobbystycznie.

– To chyba właśnie ma jakiś powód, bo znów szuka ładnego bursztynu.

– U pana? – zdziwiłam się. – Nie u tych kupców-pośredników? Nie chce surowego?

– Chce, chociaż godzi się i na szlifowany, byle coś ekstra. Ponadto wpada czasem okazjonalnie, żeby się zorientować, czy jest jakiś większy napływ towaru. Interesują go różne nowinki, ostatnio kleje, no i to samo, co panią…

Patrzyłam pytająco, uzupełnił zatem:

– Ta bryła ze złotą muchą…

Podskoczyło mi wszystko w środku.

– Więc jednak…! A myślałam, że już go nie obchodzi albo że ją znalazł. Dawno temu zainteresowała nas równocześnie, jeszcze nie byłam na niego obrażona. I co? Wie pan coś o niej?

– Tyle, że ciągle ktoś jej szuka. Krążą pogłoski, jakoby ktoś ją gdzieś trzymał w ukryciu, czekając podwyżki cen albo jakiejś oferty od wyjątkowego amatora. Podobno za granicę jeszcze nie poszła, chociaż bardzo się do niej pchają Niemcy. Słyszałem plotki o muzeum bursztynowym, nie wiem dokładnie gdzie, w Hamburgu…? Któreś nadmorskie miasto. Kompletują okazy, ale przepłacać nie mają ochoty. Oprócz tego obiła mi się o uszy aukcja, planowana w Stanach, czy może w Kanadzie. Takie to robi wrażenie, jakby zainteresowanie bursztynem rosło.

34
{"b":"88128","o":1}