Wzruszyłam ramionami. Nabożeństwo do bóstwa straciłam bezpowrotnie i nawet jeśli mnie jeszcze obchodził, to na bazie irytacji. Ale bruździć mógł, oczywiście.
– Być, to go nie ma – oznajmiłam. – Natomiast chciałabym wiedzieć, co ty wiesz. Wróciłeś wcześniej, może z kimś tutaj rozmawiałeś? Coś w ogóle wiedziałeś jeszcze przed wyjazdem nad morze, sam się przyznałeś. Co to było i skąd?
Kocio westchnął i napił się wina.
– Można powiedzieć, że zewsząd. O bursztynie ze złotą muchą półgębkiem było napomykane od lat, kiedy jeszcze w tym nie siedziałem. Do bursztynowej biżuterii zachęcił mnie jeden taki kawałek z opalizującem wnętrzem. Chmurka z masy perłowej. Skąd masa perłowa w bursztynie? Zainteresowałem się, rzadka rzecz, ściśle biorąc, unikat. Byłbym go kupił, ale posiadacz nie chciał sprzedać, a i tak cena przekroczyłaby zapewne moje możliwości.
– Jakiej był wielkości? – spytałam rzeczowo po chwili, niezbędnej dla opanowania emocji.
– Taki, jak sama mówiłaś, powyżej dwudziestu deka. Może dwadzieścia dwa. Można było zrobić z niego arcydzieło. Nie twierdzę, że akurat ja, nie uważam się za Michała Anioła.
– Kiedy go widziałeś i kto go miał?
– Kiedy, czekaj, niech policzę… Szesnaście lat temu. W rok później, właśnie minęła piętnasta rocznica, poszła mi bardzo korzystnie pierwsza biżuteria bursztynowa, dlatego pamiętam. A kto…? Taki jeden, obcy człowiek, u znajomego szlifierza, przypadkiem się na niego nadziałem, nie fachowiec, przyniósł i ciekawiło go, ile mógłby za to dostać. Teoretycznie chciał wiedzieć.
– Jak wyglądał?
– Gdybym nie wiedział, że nasz, powiedziałbym, że makaroniarz. Czarny, przystojny, chyba taki dla bab, wdzięczny chłopczyk, na żigolaka mi trochę patrzył.
Podniosłam się, wyciągnęłam jeden z licznych albumów fotograficznych, znalazłam zdjęcie i podetknęłam mu pod nos.
– Ten! – zdumiał się Kocio. – Skąd go masz?
Słodki piesek, niech ja w domu nie nocuję! W rok po zbrodni trzymał w ręku bursztyn z rabunku! Czegokolwiek by się Ania nie dowiedziała, ja już zyskałam pewność.
– Terliczak ci o nim delikatnie nie napomykał? – spytałam kąśliwie. – Jeśli już koniecznie muszę być zbrodniarką i złodziejką, ewentualnie szantażystką, to z nim i przez niego. Chciałam to ukryć, bo on już nie żyje, ale, jak widać, wyłazi. W owym czasie byłam jego legalną żoną, krótko potem przestałam być. Cholera. Nie wiedziałeś o tym?
– Nie miałem najmniejszego pojęcia. Byłbym może ostrożniejszy w wypowiedziach, nie jest moim celem przysparzanie ci przykrości…
– A tam. Nie ma o czym mówić, jego następca go przebił.
Kocio milczał bardzo długo. Przyjrzał się zdjęciu, zamknął album, dolał mi wina i sam się napił.
– Nie chcę być nachalne bydlę – rzekł wreszcie – ale odnoszę wrażenie, że jakoś fartu do nich nie miałaś? A ten twój mąż, z czasów deski z gipsem…?
– Co…? A, mój pierwszy mąż… Nic takiego, dostarczył mi dzieci i rozwiódł się ze mną. Bardzo dobry mąż. Gdzieś tam istnieje, dzieci go, zdaje się, widują. Młodo je miałam, więc już są dorosłe. Nie ma kompletnie nic do rzeczy.
Nagle, jak grom z jasnego nieba, spadła na mnie myśl o tych wszystkich mężach, legalnych i nielegalnych. Chyba rzeczywiście nie najlepiej ich wybierałam…?
Z nowym zainteresowaniem popatrzyłam na Kocia. Jedno przynajmniej mieliśmy wspólne, namiętność do złotej muchy. W dodatku rozmawiał ze mną jak człowiek, nie symulował wszechwiedzy, nie wprowadzał tajemniczości, na łgarstwie go nie złapałam, traktował mnie jak jednostkę ludzką, mniej więcej równorzędną. Może od początku należało rozglądać się za takimi jak on, a nie szukać sobie ekstraordynaryjnych wspanialców…?
Co się z tego wszystkiego zalęgło w atmosferze, trudno powiedzieć, ale wspólnym wysiłkiem wróciliśmy do rzeczywistości dopiero po dobrej godzinie. W myśl porządnych, staropolskich tradycji powinnam była teraz postawić przed nim jakiś posiłek, ewentualnie on powinien był otworzyć szampana, ale ani posiłek, ani szampan nie pojawiły się w moim domu siłą nadprzyrodzoną. Cokolwiek myślał i odczuwał Kocio, ja się ugruntowałam w upodobaniu do niego.
– Ponieważ nadal nie mamy tu nic do jedzenia, możemy chyba wrócić do tematu? – zaproponowałam niepewnie. – Zapomniałam, na czym stanęliśmy.
– Primo, do jadania obiadów o pierwszej w nocy nie jestem przyzwyczajony – odparł Kocio z czułością i tkliwie. – Chyba że ty… Secundo, dziękuję za komplement. Tertio, zdaje się, że ten bursztyn z opalizującą chmurką jakoś wystrzelił. To jest ostatnie z naszej rozmowy, co sobie przypominam. W czym rzecz, do licha?
Musiałam się ostro zmobilizować, żeby umysł zaczął mi działać na nowo.
– Kociu, czy w tym całym gadaniu udało mi się przeoczyć, że te trzy bursztyny, ściśle ze sobą związane, stanowią dowód rzeczowy? Z tego samego miotu poszły złota mucha, rybka i mieniąca się chmurka. Widziałeś chmurkę…
– Ale wtedy o tym wszystkim pojęcia nie miałem. To by znaczyło… Czekaj. To by znaczyło…?
* * *
Od owego upojnego wieczoru Kocio zaczął się trząść nade mną jak nad śmierdzącym jajkiem. Nie daj Boże, mogłabym się na coś narazić, ktoś mógłby zrobić mi krzywdę. Orzesznik postanowiłby mnie udusić, nie wiadomo co jeszcze, krótko mówiąc zachował się jak normalny mężczyzna, który dostał małpiego rozumu na tle baby. Nie ze mną numery, przyjemnie mi było, owszem, czemu nie, ale złota mucha lśniła nad horyzontem.
Światło w willi Orzesznika ujrzałam nazajutrz wieczór i słuchawka sama wskoczyła mi do ręki.
– Dobry wieczór – powiedziałam, słysząc męski głos. – Pan Lucjan Orzesznik, mam nadzieję? Boże drogi, znam pana pośrednio jak własnego brata i marzę o spotkaniu z panem!
– A, przepraszam, skąd pani mnie tak doskonale zna? – spytał pan Lucjan ostrożnie.
Od początku byłam zdecydowana wystąpić w charakterze słodkiej idiotki.
– Od pana Koreckiego, od pana Baltazara, od pana Rzeczyckiego, od pana Fermiela, od wszystkich w ogóle! Pcham się do pana jak trąba powietrzna! Nie było pana…
Musiałam go chyba lekko ogłuszyć, bo zaczął się niemal usprawiedliwiać.
– Nie, rzeczywiście, nie było nikogo, byliśmy na rodzinnymi pogrzebie, za Łomżą. Trzy dni… Zaraz, a pani w jakiej sprawie?
– Bursztynu, oczywiście! To nie na telefon, muszę się z panem zobaczyć i od razu panu powiem, że mieszkam bardzo blisko i mogę wpaść do pana za dziesięć minut. Na króciutko. Może później umówię się z panem na dłużej, ale teraz chora będę, jeśli mi pan odmówi!
Z wariatami każdy woli obchodzić się delikatnie. Nie spytał mnie nawet o nazwisko, widocznie zgłupiał porządnie.
– No tak, na chwilę… Proszę bardzo, oczywiście… Może… No dobrze, za kwadrans…?
– Dziękuję bardzo, za kwadrans będę! – wrzasnęłam radośnie, nie pozwalając mu zmienić zdania.
Z upiorną punktualnością zadzwoniłam do furtki przed willą.
Fakt, iż przed laty sama miałam wielką ochotę na tę posiadłość i przemyśliwałam nad tym, jak by ją kupić, w czym przeszkadzał mi zarówno ustrój, jak i brak pieniędzy, odrobinę, być może, rzutował na mój stosunek do pana Orzesznika. Nie spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Nie dość że wedle wschodzącej mody był nie dogolony, taki z tygodniowym zarostem, to jeszcze skąpe włoski, zgarnięte z łysawego czerepu, związane miał z tyłu w wyleniały koński ogon. W obliczu takich ozdób reszta urody była bez znaczenia, a pączkująca tusza mogła stanowić wyłącznie jego osobiste zmartwienie.
Brak zachwytu postarałam się ukryć. Przedstawiłam się możliwie niewyraźnie i wzięłam byka za rogi.
– Otóż proszę pana – rzekłam wdzięcznie – latam za panem już ładne parę lat… no, z przerwami… ponieważ miał pan w ręku duży bursztyn ze złotą muchą w środku. Pokazywał pan go Henryczkowi, to znaczy panu Koreckiemu. Skąd on pochodził?
Na głupie pytania otrzymuje się głupie odpowiedzi i sama byłam sobie winna. Mimo wyraźnego zaskoczenia pan Lucjan zareagował bystrze.
– Z morza, proszę pani – odparł natychmiast bardzo grzecznie.
– To ja wiem, że z morza – zgodziłam się, plując sobie w brodę za złe sformułowanie pytania. – Mam na myśli, skąd Pan go dostał? Od kogo?
– Z pewnością od rybaków bursztyniarzy. Zawsze od nich kupuję. Czasem pośrednio, czasem osobiście.
W tym miejscu wyraźnie dało się zauważyć, że pan Lucjan się rąbnął i już czyni sobie gorzkie wyrzuty. Powinien był się zdziwić, nie pamiętać, nie rozumieć, o co chodzi, wypierać się złotej muchy w żywe kamienie i w ogóle nijak jej sobie nie móc przypomnieć. Teraz przepadło, zaskoczenie jednakże podziałało.
– Ale wtedy, kiedy ona wyszła z morza, pana osobiście nie było…
– A dlaczego? Skąd pani taki wniosek…
– Bo ja byłam. W moich oczach wyszła, tyle że jej w ręku nie miałam, widziałam z daleka. No, nie bardzo z daleka, prawie z bliska. Ma pan ją jeszcze?
Znów zadałam niepotrzebne pytanie. Nie zdążyłam ugryźć się w język, bo nadzieja na obejrzenie unikatu była zbyt wielka. Pan Lucjan natychmiast z tego skorzystał.
– Ależ skąd! To było tak dawno… I ten bursztyn w ogóle nie należał do mnie, ja tylko pośredniczyłem… a nawet i to nie, miałem go krótko, właściwie jako ciekawostkę…
Teraz powinnam była zapytać, komu go oddał i gdzie się ciekawostka obecnie znajduje, bo skoro chciałam ją obejrzeć, a może i kupić, to właśnie musiało mnie interesować. Zapytałam akurat odwrotnie.
– A do kogo należał?
– No, do znalazcy chyba? Nie wiem, kto to był, nie pamiętam.
– Ale ktoś przecież dał go panu do ręki, jakaś konkretna osoba? I ta osoba znała pana, bo obcemu by nie dała. Nawet jeśli już nie żyje, nie mógł pan jej całkiem zapomnieć!
Powiedziałam to tylko tak sobie, bez żadnej sensownej myśli w głowie, bez żadnych sugestii i aluzji, ale pan Lucjan jakoś zmienił się na twarzy. Możliwe, że odrobinę posiniał.
– Skoro pani wie, że nie żyje, po co mnie pani pyta?
Niewykluczone, że ja również nieco posiniałam. O kim, do licha, rozmawiamy? W pobliżu złotej muchy przeniosły się na tamten świat już cztery jednostki ludzkie, kogo on ma na myśli?