Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozważałyśmy przez chwile tę kwestię. Zrozumiałam, że ze wszystkimi osobami, których tożsamość zdołałam odkryć, muszę porozmawiać, chociaż zapewne nic mi nie powiedzą. No, z jednym co najmniej…

– Złapię Idusię – zdecydowała się Ania. – Wymyślę jakiś pretekst, może brydż, ona gra. Zaciekawiło mnie to prywatnie, broń Boże nie zawodowo. Poza tym, przyznam ci się, chciałabym zobaczyć tę złotą muchę i mam wielką nadzieję, że ona jeszcze nie wyjechała za granicę… Czekaj, a co z tą dziewczyną?

– Z którą… a! – zawahałam się. – Nie wiem. Chyba nic. Ona tu w ogóle nie ma nic do rzeczy, tyle że mieszkała w tamtym domu. Powiedziałam ci o niej wyłącznie dla porządku. Albo może wepchnęła mi się na usta, bo wciąż mnie korci, że ją znam. Możemy ją na razie odstawić…

Kocio czekał na mnie przed domem w samochodzie. Wysiadł, kiedy nadjechałam.

– Kociu, bardzo cię przepraszam – zaczęłam zdyszanym głosem, aczkolwiek nawet trzech kroków nie przeleciałam na piechotę, całą trasę przejechawszy samochodem. – Wcale nie zaczynam tracić poczucia czasu, tylko zwyczajnie się w nim nie mieszczę. Nawet nie odwiozłam mojej przyjaciółki…

– Ty rzeczywiście z poczuciem czasu musisz być na bakier, skoro nie zauważyłaś, że przyjechałem wcześniej – przerwał mi Kocio z wyraźnym współczuciem. – Tak mi wypadło, pomyślałem, że spokojnie poczekam, bo za chwilę wrócisz, i okazuje się, że miałem rację. Nie posprzątałaś, mam nadzieję?

Przez chwilę nie wiedziałam, o czym mówi. Zatrzymałam się na pierwszym piętrze, odwróciłam i popatrzyłam na niego. Wyglądał nad wyraz interesująco, przystojny chłopak, pi razy oko w moim wieku, a przy tym trzymający się świetnie. Aż mi się przyjemnie zrobiło. Zaraz, co on ma na myśli…?

– A…! No coś ty! Wyleciałam z domu jak do pożaru…

Kocio też popatrzył na mnie jakimś zmąconym wzrokiem. Na pierwszym piętrze świeciła wyjątkowo silna żarówka, całą korespondencję, wyjętą za skrzynki listowej, zaczynałam tam zazwyczaj odczytywać. Zastanowiłam się pośpiesznie i marginesowo, co też mam na sobie, czy nie wybiegłam na przykład z włosami podwiązanymi sznurowadłem albo wymalowana na czerwono, ale nie, chyba nie, Ania zwróciłaby mi uwagę. Gdybym była młodsza i piękniejsza, uważałabym, że poraził go widok mojej urody, znienacka na tych schodach ujawnionej…

Weszłam do mieszkania i pokazałam mu pokój, silnie przyozdobiony pyłem bursztynowym. Wybuchnął śmiechem, pokiwał głową i złożył mi gratulacje, bo osiągniecie było duże.

– Otóż dlatego do szlifowania trzeba mieć osobne pomieszczenie. Sama widzisz. Ja bym się nie przejmował, ale moja była żona padłaby tu trupem. Mam nadzieję, że ty nie padniesz?

– O trupie mowy nie ma. Ale obawiam się, że kwiatkom to może zaszkodzić, więc obwieszę się foliowymi płachtami. Gdzieś je tu u góry zaczepię.

– Jeśli masz płachty w domu, mogę ci pomóc.

Przyjęłam jego pomoc bardzo chętnie, bo moje mieszkanie było wysokie. Z zapałem powyciągałam z szuflady wszystkie przezroczyste obrusy, jakieś opakowania po czymś, wielkie kawały rozmiarów prześcieradła, Kocio zaś zręcznie i bardzo rozsądnie wyprodukował coś w rodzaju klatki, w której tańczyć byłoby raczej trudno, a włazić do niej należało na czworakach, ale za to osłaniała ze wszystkich stron. Lampa, krzesło, stoliczek i pozostałe pomoce naukowe mieściły się w środku.

– Coś w tym chyba musi być, że rozmaite wizyty u mnie miewają przebieg nietypowy – powiedziałam smętnie, usuwając z klatki taśmę klejącą i szpilki krawieckie. – Kwiatki wstawię do wanny jutro, a firanki niech szlag trafi.

– Jakież cudowne słowa w ustach kobiety – pochwalił Kocio i odstawił drabinkę.

Dalszy ciąg wieczoru zbliżył się już do normalności. Posiadałam, na szczęście, drugi pokój, do którego pył bursztynowy nie dotarł, i tam udało mi się zmieścić na zawalonym papierami stole szklanki, kieliszki, piwo i butelkę wina.

– Kociu, mam na ciebie zakusy – powiadomiłam go. – Ponadto zapomniałam cię uprzedzić, że u mnie w domu na ogół nie ma nic do zjedzenia. Bardzo cię przepraszam.

– Nic nie szkodzi. Piękne kobiety nie muszą się pchać przez żołądek. Poza tym, ja też mam na ciebie zakusy, i to liczne.

– Muszą być istotnie potężne, skoro zaczynasz od komplementów jak salwa z katiuszy. Dam się na to narwać. Kto pierwszy ty czy ja?

– Nie, dlaczego? – powiedział Kocio z lekkim zakłopotaniem. – Podobałaś mi się cholernie od pierwszej chwili, już przy tym stole z gipsem. Nie miałem do ciebie doskoku, bo byłaś zajęta, ale, jak sama widzisz, zapomnienie nie wchodziło w rachubę.

– Nie to ładne, co ładne, tylko to, co się komu podoba – skomentowałam filozoficznie. – Wobec czego zacznę ja, bo widzę, że odbiegasz od tematu.

– Przeciwnie, próbuję się przybliżyć. Ty nie bądź taka cholernie koleżeńska…

Zasadniczo nie upierałam się zbytnio przy koleżeńskości, Kocio mi się podobał, ale chwilowo przepełniały mnie namiętności śledcze, bujnie rozkwitłe po rozmowie z Anią. Nie miałam głowy do romansów, wolałam najpierw załatwić interesy.

– Za momencik – powiedziałam grzecznie. – Słuchaj, czy ciebie poważnie ciekawi ta cała historia bursztynu ze złotą muchą?

– Masz wątpliwości? – zdziwił się Kocio. – Mówiłem przecież. Wiesz coś więcej na ten temat?

– Nie wiem. Możliwe, że coś się klaruje. Wiesz, gdzie mieszka Orzesznik?

Kocio nie wahał się ani sekundy.

– Tu – pokazał palcem w kierunku okna. – Prawie naprzeciwko ciebie. Już z nim rozmawiałaś?

– I po co ja się wygłupiałam po obcych ludziach i straszyłam biedną młodzież – powiedziałam z goryczą. – Gdybym wiedziała, że cię spotkam…!

I nagle doznałam olśnienia, jakby mi piorun strzelił za oknem.

– Jezus Mario! – wrzasnęłam, uszczęśliwiona. – Wiem!!!

Kocio się niemal przestraszył.

– Co wiesz? Co się stało?

– Wiem, skąd znam tę dziewczynę! Tę, co tam była przez ostatnie parę dni! Boże drogi, przecież to ona otworzyła mi drzwi, jak szukałam Orzesznika! Na Hożej! Młoda gówniara była wtedy, teraz jest starsza o dychę, czesała się na topielicę, a teraz normalnie, ale prawie się nie zmieniła. Nie poznała mnie, pewnie zmieniłam się bardziej…

– Czekajże – powstrzymał mnie zaskoczony Kocio. – O kim ty mówisz? Ta, co mieszkała naprzeciwko? Marysia Piotrowska…?

– Jak to? Znasz ją?

– Jasne. Prawie koleżanka po fachu, tyle że z młodszego pokolenia. Projektuje bardzo ciekawe oprawy biżuterii, ale zasadniczo trzyma się historii sztuki. Wyspecjalizowała się w bursztynie, ma swoją manię, stworzyć muzeum bursztynowe. Ona taka cicha woda, niby nic, a uparta jak stado osłów. Spotkałem ją tam, pogadaliśmy chwilę o niczym.

– Na jaki plaster ja się męczyłam i trułam Jadwidze? – powiedziałam z goryczą. – Mogłam potruć tobie. Ona się tam dziwnie zachowywała.

– Owszem – zgodził się Kocio po krótkim namyśle. – Też mi cię tak wydało. Zmieszała się jakoś na mój widok, pojęcia nie mam dlaczego, bo ogólnie jesteśmy w przyjaźni. I zmyła się szybciutko. To co z nią?

– Nic. Normalna rzecz, gryzła mnie, bo nie wiedziałam, skąd ją znam. Mogę się teraz uspokoić. Wracajmy do tematu, o coś pytałeś…? A, już wiem. No więc nie rozmawiałam z Orzesznikiem, bo go nie ma w domu. Ale zamierzam.

– O co go chcesz zapytać?

– Skąd miał bursztyn ze złotą muchą. Od kogo konkretnie. Dawno temu.

– I myślisz, że usłyszysz od niego jedno słowo prawdy?

– Jeśli jest niewinny, usłyszę. A jeśli nie, będę wiedziała, że tkwi w aferze…

– I na co ci to? Pchasz się do zbrodni?

Rozzłościłam się.

– Nie pcham, tylko jestem pchana. Przypomnij sobie tę małpę, Terliczaka. Z jakiegoś powodu on mnie z tym miesza, sam słyszałeś. I byłam tam wtedy. A charakter mam zły, wypraszam sobie być wmieszana w coś, co mnie nie dotyczy, i chcę przynajmniej wiedzieć, w co, do pioruna. Dobrze jeszcze, że Floriana nie utopiłam, Waldemar za mnie zaświadcza.

– Ale ty tam za każdym razem nie sama byłaś – wytknął Kocio z jakimś podejrzanym błyskiem w oku. – Zdaje się, że miałaś stałe towarzystwo?

Masz ci los, wymarzeniec! Ciekawe, skąd…

– A ty skąd o tym wiesz? – spytałam surowo. – Znaczy owszem, tajemnicy w tym żadnej nie było, ale zdaje się, że ja sama nie mówiłam…? Nie był ważny i nie wdawał się w zbrodnie osobiście, więc jak dotarł do ciebie?

– Nie chcę być nietaktowny…

– Zawracanie głowy. Bądź sobie, jeśli trzeba. Żadnych nietaktów tu nie ma, omawiamy tematy poważne. Miałam go za konkubenta, wielkie mecyje, do roboty był niezły, ale w rezultacie wielkiego pożytku nie przysporzył. Co on tu ma do rzeczy?

– No przecież ja tam gadałem z ludźmi! – zirytował się Kocio. – Ciebie tam wszyscy zauważyli, jego też! Z glinami się kontaktował, podpytywał, własne śledztwo prowadził, udawał, że wszystko wie, a może i rzeczywiście wiedział. Nikt nie uwierzy, że ci nie powiedział ani słowa, a zatem prosty wniosek, ty też musisz wiedzieć. Tak uważają.

– Wszyscy?

– Niektórzy. Terliczak z pewnością.

Zamilkłam na chwilę, zaskoczona. Ki diabeł? Wymarzeniec uprawiał tam krecią robotę, o której nic nie wiedziałam…?

– No więc sam widzisz – wytknęłam ponuro. – Bóg raczy wiedzieć o co jestem posądzana, pewno o wszystko. Wypraszam sobie. Dlatego bym chciała…

– Czekaj! – przerwał mi Kocio energicznie. – Co się z nim stało? Z tym twoim konkubentem?

– Chętnie bym go określała mianem gacha – wyznałam z westchnieniem w nagłym przypływie szczerości – gdyby nie to, że na gacha się nadawał jak wół do karety. Nie wiem, co się z nim dzieje.

– Żyje?

– Nie słyszałam, żeby umarł. W każdym razie był żywy przed moim ostatnim wyjazdem, widziałam na własne oczy. Bo co? Do czego on ci potrzebny?

– Do niczego, przeciwnie, wolałbym, żeby go wcale nie było. Ale to wyjaśnia w pewnym stopniu te podejrzenia, padające na ciebie. Skąd wiadomo czy nie gadał z Terliczakiem i co mógł namącić? Z drugiej strony mógł coś wykryć i nawet wetknąć kij w mrowisko. Tu, ostatnio, obiło się o mnie wrażenie, że ktoś jeszcze szuka złotej muchy. Postronny, nie z branży. Może to on?

32
{"b":"88128","o":1}