– Niby jestem, ale jakby mnie nie było – przyznałam się od razu. – Obawiam się, że nie istnieję dla świata.
– Bo co się stało?
– Nic. Zaczęłam czyścić bursztyn. Mini-craftem i frezami.
– Nie szmerglem…?
– Szmergiel mi nie leży. Frezami świetnie idzie. Robię już… czekaj, który…? Czterdziesty szósty… – rozejrzałam się dookoła siebie i omal mnie nie zatchnęło. – Rany boskie…!
– Co się, do diabła, znowu stało? – zaniepokoił się Kocio.
– Nic. Dopiero teraz zobaczyłam, co się tu dzieje…
– A ty to robisz w mieszkaniu?
– No a gdzie miałabym robić…?
– Wiesz, że ogłuszyłaś mnie. Słuchaj, ja to chcę zobaczyć! Wpadnę do ciebie, pozwolisz? Czekaj, teraz jest wpół do piątej…
– Co…?! – wrzasnęłam ze zgrozą.
– Wpół do piątej. Za minutę. A co…?
– Jezus Mario! Muszę natychmiast wyjść! Nie, zaraz, muszę się ubrać! Nie, o Boże, umyć chyba… Dobrze, wpadnij o ósmej, do ósmej już wrócę!
Rzuciłam słuchawkę, musiałam jeszcze porozłączać i trochę oczyścić całe ustrojstwo, pamiętna niegdysiejszego zaklinowania. Popędziłam do łazienki, spojrzałam w lustro i prawie mnie zatchnęło.
Czegoś takiego na sobie nie widziałam dotychczas nigdy. Wszystko, włosy, brwi, rzęsy, twarz i gors, miałam na grubo upudrowane bursztynowym pyłem. Wyglądałam jak lekko żółtawy upiór. Spodziewałam się już rażącego widoku, obejrzawszy warsztat pracy, ponieważ całe moje otoczenie, stolik, firanki, kwiatki, książki, a także herbata w szklance, pokryte było grubą warstwą owego pyłu, ale rzeczywistość przeszła moje oczekiwania. Nie byłam pewna, czy zdołam się umyć wodą i mydłem, błysnęła mi myśl o maśle, nie wysmaruję się przecież teraz masłem, poza tym masło działa na smołę, na żywicę chyba terpentyna…? Nie mam luzem terpentyny, zawiera ją pasta do podłogi, mam się wymazać pastą do podłogi…?
Machnęłam ręką na wątpliwości, ryzyk-fizyk, twarz i szyję umyłam zwyczajnie, włosy spróbowałam wyczesać szczotką, zeszło wszystko, możliwe, że niedokładnie, ale przynajmniej przestało być widoczne. Na myśl, że niszczyłam stary szlafrok, a nie którąś kieckę, doznałam nawet ulgi.
Na spotkanie z Anią w kawiarni na Rozdrożu przyjechałam punktualnie. Jeszcze chichotałam, wspominając własne dzieło, i Ania trochę się zdziwiła.
– Odniosłam wrażenie, że chciałaś rozmawiać o śmierci Kajtka? Niemożliwe, żeby to cię tak śmieszyło! Musiało ci się coś przytrafić?
– Owszem, wdałam się w pracę szlifierską…
Zrelacjonowałam jej w skrócie moje ostatnie sukcesy i próby. Ania kochała bursztyn, zainteresowała się tak, że dopiero po dwudziestu minutach mogłyśmy przystąpić do zasadniczego tematu.
– Kiedy mi mówiłaś, że on umarł, o tym wszystkim nie miałam jeszcze najmniejszego pojęcia – powiedziałam, kończąc sensacyjną opowieść, której słuchała prawie z wypiekami na twarzy. – A teraz, sama rozumiesz, chcę dojść jakoś, co się wtedy naprawdę działo. I jedyna osoba, jaka mi przychodzi do głowy, to jest jego żona. Ty ją znasz przecież?
– Wiesz, że to jest wstrząsające – powiedziała Ania. – Znam ją, owszem, ale to nie jest moja przyjaciółka.
– A co to w ogóle za rodzaj facetki?
Ania milczała przez chwilę, porządkując zapewne wrażenia, którymi ją uszczęśliwiłam.
– Chyba nie będę powściągliwa – zdecydowała się nagle. – Otóż powiem ci: ona pasuje do tego wszystkiego.
– Rozumiem, że już masz jakieś własne wnioski?
– A ty nie? Nie wierzę. Znałaś go przecież doskonale. To nagłe bogactwo należało do niego, nie do niej. Jeśli tam był, sam nikogo nie mordował i sam nie kradł, a za to wszystko widział, w grę może wchodzić tylko jedno. Szantaż.
Odetchnęłam potężnie i z wielką ulgą. Nareszcie się wyklarowało!
– Cieszę się bardzo, że to ty wymówiłaś to słowo, a nie ja. Usiłowałam nie szkalować go pośmiertnie, chociaż pchało mi się natrętnie właśnie coś takiego. Pytanie, kogo szantażował.
– Morderców oczywiście. Wnioskuję z tego, co mi powiedziałaś, mam nadzieję, że mówiłaś porządnie i ściśle. Jeśli naprawdę nie znaleziono tam wtedy żadnych śladów wleczenia zwłok, morderców musiało być co najmniej dwóch. Poza tym, w grę wchodzi ten, jak mu tam, ten piękny…
– Terliczak.
– Terliczak. Jeśli tak wyraźnie okazuje niechęć, jakiejś krzywdy zapewne doznał. Nie sądzę, żeby też był szantażowany, bo teraz by się raczej cieszył i milczał, ale coś musiał stracić bezpowrotnie i już nie odzyska. Tak mi się to układa. Kajtek ich widział, znał albo wyśledził. Nasuwa mi się myśl o tym utopionym skąpcu, którego pieniądze znikły, logiczny wniosek, płacił szantażyście, a zatem był zamieszany w zbrodnię.
– Myślisz, że ci sami mordowali i ci sami zabrali bursztyn?
– Uważam, że tak. Ale, na ile się orientuję, ty to wiesz lepiej, ktoś inny go wywiózł, bo żaden z nich nie przyjechał z nim do Warszawy. Tę złotą muchę widziano w Warszawie. Zgadza się?
– Całkowicie.
– Może nawet namówił ich do tego ten kupiec bursztynowy, może sam brał udział i tylko Kajtek go nie wypatrzył…
– A za to pozbawił ich łupu – zauważyłam w zamyśleniu, bo oczyma i uszami duszy widziałam i słyszałam Terliczaka, jakby stał mi nad głową. – Za zbrodnię konsekwencji nie ponieśli, ale nic na niej nie zarobili, przeciwnie, musieli płacić i płacić… Aż go w końcu otruli, zapewne przez posły…
– Przez wmieszanego kupca – skorygowała Ania i wypiła resztkę swojej herbaty.
Przeraziłam się, że zaraz powie coś o braku czasu i zechce zakończyć spotkanie, i zaproponowałam czym prędzej cokolwiek innego. Kawę, sok owocowy, wino, koniak… Ania po namyśle zaaprobowała kawę i koniak, uznawszy, iż tak wstrząsający temat wymaga czegoś wyjątkowego.
– To nadzwyczajne, jak się nam wszystko w tej rozmowie układa – powiedziałam z podziwem. – Porządkujesz wydarzenia!
– Zapomniałaś chyba, że to jest mój zawód – odparła Ania spokojnie. – Główne moje lektury składają się z akt sądowych i dochodzeniowych. Muszę logicznie myśleć, choćbym nawet nie chciała. Wolałabym tych ludzi obejrzeć i przepytać bezpośrednio… Oczywiście jest to czysta teoria, bo nie mamy żadnych materiałów dowodowych.
Istotnie, zupełnie wyleciało mi z głowy, że rozmawiam z sędzią. Karniakiem w dodatku.
– Szczerze mówiąc, ta dodatkowa korzyść z ciebie nawet mi na myśl nie przyszła – wyznałam ze skruchą. – Miałam tylko nadzieję na drugą żonę Kajtusia. Bo teraz już wyraźnie widać, że on własną śmiercią zginąć nie miał prawa…
– Czekaj, niech pomyślę – przerwała mi Ania i zapatrzyła się w okno. Miała na co, na Rozdrożu kłębił się okropny korek. – To już tyle lat…
– Czternaście.
– Tak? Możliwe. O ile pamiętam, dochodzenia nie było. Istniały wątpliwości, ale medycyna dopuściła w końcu śmierć naturalną. A tak naprawdę, to trudności wyłoniły się od razu, Idusia mdlała…
– Jaka Idusia?
– Druga żona. Nikt nie wiedział, z kim on się spotkał, motywy żadne, bo pieniądze wciąż prawnie należały do niej, gacha nie miała, szalała za Kajtusiem, roboty mieliby z tym powyżej głowy, a tylko w angielskich powieściach kryminalnych dociekliwy pan śledczy dla własnej satysfakcji wysila się pozornie bez powodu. U nas nie wykryte sprawy kalały statystykę, zatem nie było sprawy.
– I teraz, po tylu latach, tylko jedna Idusia może coś pamiętać i puścić farbę.
– Jeśli ma rozum, odczeka jeszcze sześć. Po dwudziestu latach następuje przedawnienie i jeśli nawet jej pieniądze pochodziły ze zbrodniczego przestępstwa, nikt jej ich nie odbierze. Zresztą, przypuszczam, że już je wydała.
– A nie ona popełniła przestępstwo i może przysięgać na wszystkie świętości, że o niczym nie miała pojęcia…
– Wtedy by jej to nie pomogło. Teraz, może masz rację, może jej się coś wyrwie… Dużo byłoby pytań. Z kim się spotykał, kto u nich bywał, telefony, wszystko o pieniądzach, co mówił, czy się czegoś bał i tak dalej. Jaki tryb życia prowadził, wyjeżdżał może… Czekaj! – zreflektowała się nagle. – Przecież ja wiem, jaki on tryb życia prowadził, grywaliśmy w brydża! Musiałabym sama siebie przesłuchiwać. No oczywiście, teraz już dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że sam, bez Idusi, wyjechał jeden raz. Ileż w ogóle to małżeństwo trwało, niecałe dwa lata! A raz usłyszałam rozmowę, dzwonił… To znaczy nie wiem, czy on dzwonił, czy dzwoniono do niego, to było u nich, wyszłam z łazienki, zorientowałam się, że wisi na słuchawce tuż przy drzwiach gabinetu, nie chciałam przeszkadzać, więc cicho zamknęłam drzwi i cicho przeszłam, mieli wszędzie dywany. Powiedział: „Miło mi pana słyszeć”, kąśliwie dosyć, potem: „Co pan powie!”, takim tonem, że człowieka skręca od razu, potem: „To pech. Czekam do niedzieli wieczorem, w poniedziałek jest dzień pracy”. I tyle.
– Szantażu to nie wyklucza – zauważyłam niepewnie.
– Ale i nie potwierdza. Chociaż brzmiało to bardzo jadowicie.
– Czeka do niedzieli, a w poniedziałek leci z donosem…
– Anonimowo. Bo inaczej odpowiadałby za ukrywanie przestępstwa.
– Jestem pewna, że łgarstwo na tym tle miał już doskonale obmyślone. Łgał koncertowo. Mógł się przesadnie rozbestwić i wreszcie stracili cierpliwość, bo wychodzi mi, że jeśli istotnie szantażował, to co najmniej dwóch, jeśli nie trzech.
– Nie wiem, jak do tego dopasować tych kupców i pośredników – powiedziała Ania z wahaniem. – Przecież wiesz, że ja tam czasem bywam, na tej Mierzei, w Krynicy Morskiej, tyle że w lecie. Sama mnie zachęciłaś. Zdołałam się zorientować, że ten bursztyn to jak ryby. Oni sami nigdzie z tym nie jeżdżą, kupcy przyjeżdżają do nich. I tu musiało być podobnie, zaraz, gdybym koniecznie musiała wytypować podejrzanego, wybrałabym tego Frania, który znikł. Ale z doświadczenia wątpię, czyby truł, przemytnicy nie lubią mokrej roboty, chyba tylko wyjątkowo…
– Kajtuś mógł się im przekształcić w zaporę nie do przebycia…
– Zleciliby to komuś. Chociaż, czekaj, czternaście lat temu jeszcze byli głupsi i mniej wyspecjalizowani. Któryś, jeden, załatwił to osobiście, może przypadkiem zdobył coś szkodliwego na wątrobę. I skorzystał z okazji.