Nie zwracałam żadnej uwagi na otoczenie, zziajana, zasapana, ochwacona niemal tą zdrową gimnastyką, aż do chwili, kiedy ktoś się za mną odezwał.
– Dziewczyno, czy masz źle w głowie? – spytał stojący nad moimi śmieciami facet.
Jeden rzut oka mi wystarczył. Nie rybak. Przyjezdny, turysta. Mimo to mojego łupu nie kradnie. Nieszkodliwy.
Zarazem jednak usłyszałam, co powiedział. Od tylu już lat nie miałam prawa do miana dziewczyny, że wręcz poczułam się wzruszona.
– Mam – potwierdziłam energicznie, wytrząsając siatkę, i znów wlazłam do wody.
– Dlaczego, do diabła, nie ubrałaś się w spodnie? – spytał surowo za moim następnym wyjściem.
– Nie mam – odparłam zwięźle i zgodnie z prawdą, ponownie wdzierając się w morze.
– Jak to, nie masz? – zdziwił się przy kolejnej okazji.
Osobliwa rozmowa z długimi i bardzo mokrymi przerwami zaczęła mnie równocześnie irytować i śmieszyć. Na gadanie brakowało mi sił, wszystkie musiałam poświęcać machaniu siatką, śmieci rozpraszały się coraz szybciej, fala rosła i widać było, że to już ostatnie podrygi.
Zatrzymałam się w obrocie ku morzu.
– Młodzieżowiec się znalazł! – prychnęłam gniewnie. – Dziewczynki powinny chodzić w sukienkach! Nie mam spodni!
– Jak to?! – zdążył wrzasnąć za mną. – Żadnych…?!
Nie darłam się do tyłu, musiałabym ryczeć pełną piersią, bo morze hałasowało. Odpowiedziałam z opóźnieniem.
– Żadnych.
– Narciarskich…? Od piżamy…?
Co się tak uczepił tych spodni, ma przecież jakieś na tyłku, nie wystarczy mu? Na plaster mu jeszcze i moje? No, ostatni raz machnę, prawie już nie ma co łapać, koniec zabawy…
Wróciłam ostatecznie na brzeg.
– Otóż, kotku mój – wyjaśniłam obszerniej. – Żadnych spodni nie posiadam. Piżam nienawidzę. Jedne narciarskie kiedyś miałam, ale nigdy mi w nich nie było przyjemnie, a wyglądałam jak krowa. A spódnicę zaraz mogę wyżąć.
Rzuciłam siatkę na piasek, zgarnęłam mokry dół i wycisnęłam z niego wodę. Nie całkowicie, rzecz jasna, ale i tak spódnica od razu zrobiła się lżejsza. Mogłam przystąpić do wybierania zdobyczy, towarzystwo zaś przy tym potrzebne mi było jak dziura w moście.
– To nie do wiary – zaopiniował po chwili. – W dzisiejszych czasach…? Właśnie się nad tym zastanowiłem, jedyna znana mi kobieta, która nie ma żadnych spodni…
– Precz!!! – warknęłam dziko, bo pochylił się nad moimi śmieciami. – Wszystko moje!!!
– To też? – zainteresował się, wskazując wielki rybi szkielet z resztkami ogona.
– Wszystko!!! Ręce precz od Korei…!!!
– Nie, ja chciałem grzecznie spytać, czy mogę na chwilę pożyczyć ten przyrząd. Machnąłbym sobie…
– A machaj – zgodziłam się, bo gotowa byłam pożyczyć mu samą siebie, żeby tylko oddalił się w Pireneje na ten cudowny moment pierwszego grzebania. Pod rybim szkieletem błyskało mi upojnie, jeden czerwony widziałam wyraźnie, na bok odturlał się prawie kartofel…
Nagle przypomniałam sobie mojego wymarzeńca i doznałam olśnienia. Rzeczywiście robiłam mu straszne świństwo, przegrzebując jego kupy, rzeczywiście on tego wcale nie chciał. Samemu wynajdywać i odkrywać te łupy, to jest przecież właśnie to największe szczęście, na tym polega cały urok połowu! Waldemar mówił to samo, przyznał mi się kiedyś, że nawet jeśli grzebie jego ukochana żona, on czuje żal, bo chciałby sam, osobiście, pierwszy…
Trafiłam na piękny placek odrobinę w jednym miejscu odłupany, jaśniało z tego miejsca wnętrze. Serce mi podskoczyło. Podniosłam go, popatrzyłam pod słońce… Jezus Mario, komar! Komar jak byk, cały, nie uszkodzony, skrzydełka, wszystkie nogi, doskonale widoczny…
Oszalałam ze szczęścia. Tkliwość w stosunku do świata ogarnęła mnie tak wielka, że życzliwie obejrzałam się na faceta, gmerającego w morzu moją siatką. Miał na nogach gumiaki, ale krótkie, daleko wejść nie mógł. Właściwie w ogóle nigdzie nie mógł wejść, za ostro już chlupało. Mimo to sięgał siatką i wiedział, gdzie to ma sens, celował w rozproszone już kompletnie czarne szczątki. Gdyby jeszcze co złapał, nie żałowałabym mu, niech sobie ma.
Zarazem, z roztargnieniem i tak całkiem na marginesie, zdążyłam stwierdzić, że sylwetką dorównuje niemal Terliczakowi. Miły chłopiec. Ciekawe, jak wygląda na twarzy, nie zwróciłam uwagi…
Machanie siatką w zaśmieconym morzu jest to zajęcie wciągające. Zdążyłam cały swój połów porządnie spenetrować, zanim wrócił, rzucił siatkę i padł na piasek obok mnie.
– Tu mokro – zauważyłam ostrzegawczo.
– Nie szkodzi, mnie już wszystko jedno. Takie mi się udało zdobyć, o…!
Pękaty, jasny bursztynek, jak orzech włoski, z tych mniejszych. Nie zmieniłam zdania, nie zaczęłam mu żałować. Przyjrzałam się za to z uwagą jego twarzy.
– Czy my się przypadkiem nie znamy? – spytałam podejrzliwie.
– No wiesz…! Znamy się oczywiście, chociaż może nie najdokładniej. Nie pamiętasz tej swojej makiety z gipsu na trzecim roku? Pomagałem ci skrobać, chociaż byłem u was tylko z wizytą, wyglądałaś wtedy, nie wiem dlaczego, identycznie tak samo, jak w tej chwili. Przypominasz sobie?
O twarz…! Przypomniałam sobie natychmiast. Było to przeszło ćwierć wieku temu, jakim cudem on mnie poznał…? A, prawda, wyglądałam identycznie, pomijając oczywiście młodzieńczą świeżość, ponieważ jechałam na wydział trolejbusem w potokach ulewnego deszczu, parasolki nie miałam, mokre strąki wisiały mi na twarzy… Zdaje się, że teraz też wiszą, bo czapkę dawno zdjęłam, zjeżdżała mi na oczy i przeszkadzała.
Obejrzałam się za nią, leżała na skraju śmieci, nieco przysypana piaskiem. Strzepnęłam ją i włożyłam na głowę. Przypomniałam sobie więcej. Pomagał mi usuwać gipsowy śmietnik i ktoś powiedział: „Albo Kocio jest dobry Samarytanin, albo się w tej zołzie zakochał…”
– Kocio…! – wrzasnęłam, ucieszona, bo już zdążyła mi zamigotać myśl, że zapadam na jakieś halucynacje. Każda twarz wydaje mi się znajoma.
– No proszę, pamiętasz! – rozpromienił się. – Od tyłu cię w pierwszej chwili nie poznałem, myślałem, że gówniara, ale od frontu natychmiast. Nigdy nie zmieniasz uczesania?
Nie wiem, czy zamieniliśmy wtedy ze sobą dwa zdania, byłam wściekła, furia ze mnie tryskała, ale teraz wydało mi się, że nasza znajomość trwa od wieków bez przerwy. Może wspomnienie młodych lat wywarło na to jakiś wpływ.
– Jeśli ogólnie poszukujesz pięknej koafiury, do mnie lepiej odwracaj się tyłem. Bywam niekiedy uczesana, ale raczej rzadko. I na pewno nie tutaj. Nigdy nad morzem.
– Dlaczego…?!
– Wilgotno i wieje. Moje śliczne włoski tego nie lubią.
Pomacał się po kieszeni na piersiach i wyciągnął papierosy.
– Chyba suche…? – zauważył z powątpiewaniem i poczęstował mnie.
Wolałam swoje. Ciepło nie było, wiatr się wzmagał. Sięgnęłam po kurtkę, włożyłam ją i też znalazłam suche w górnej wewnętrznej kieszeni. Dobra kurtka, naprawdę nieprzemakalna. Udało nam się zapalić, każde oddzielnie, z głową w zwojach odzieży.
– A tak na marginesie… – powiedział. – Dla uniknięcia nieporozumień… Bo może nie pamiętasz, ale mam na imię Konstanty.
– Nie mam nawet co pamiętać, słyszałam tylko Kocia. Skąd się wziąłeś u nas na wydziale?
– Mówiłem. Przyszedłem z wizytą do Krzyśka Jeleńskiego. Byłem na ASP. Krzyśka pamiętasz?
– No pewnie. Stał wtedy obok i płakał z radości. Dziwię się, że mu nie przyłożyłam, bo szlag mnie trafiał straszny.
– Z tym gipsem to nie był najlepszy pomysł świata…
– Nie był – zgodziłam się. – Ale ja go rozrabiałam na bazie naleśników. Później już byłam mądrzejsza. Jakim sposobem zdołałeś mnie zapamiętać? To skrobanie deski tak ci dogodziło? Miałam wrażenie, że pomagasz mi dobrowolnie?
– Całkowicie dobrowolnie. Rozśmieszyło mnie do wypęku, z grzeczności to ukryłem. A ciebie wszyscy znali, było o tobie mnóstwo gadania, należałaś do osób, które ciężko zapomnieć. Miałaś wtedy męża, rzadka rzecz na studiach. Wyszłaś za niego jeszcze w szkole?
– Prawie. Można powiedzieć, że poleciałam do ślubu z maturą w dłoni.
– Po cholerę ci to było?
Wszystkim zawsze wyjaśniałam, że winą należy obarczać psa, który ugryzł mnie w dzieciństwie. Którą dziewczynę w młodym wieku pies ugryzie, ta wcześnie za mąż wychodzi. Nagle znudziło mi się stereotypowe tłumaczenie.
– Uczciwie mówiąc, od urodzenia miałam obawy, że nikt się ze mną nie zechce ożenić, bo ja bym się nie ożeniła. Więc jak się znalazł kandydat, skorzystałam czym prędzej.
– Wariatka. Taka opinia wtedy panowała. Widzę, że trafna.
– A ty? – zainteresowałam się z pustej ciekawości, bo nie robiło mi różnicy, czy ma dwadzieścia żon, czy żadnej.
– Ja też. Czekaj, źle mówię, nie wychodziłem za mąż, ożeniłem się, z tym że nie po maturze, tylko po dyplomie. Wytrzymałem czternaście lat.
– I co?
– Nic. Rozwiodłem się.
– Prawdę mówiąc, ja też. Wcześniej. Ty dlaczego…? O rany boskie, wiem, że to nietaktowne pytanie, możesz nie odpowiadać.
– Odpowiem z przyjemnością, bo do tej pory czuję ulgę i wspominam to w upojeniu. Moja żona była z tych, co każą gościom zdejmować buty w przedpokoju. A ja mam zawód jednak trochę bałaganiarski. A ty…?
– Mój mąż nie wytrzymał ze mną, bo nigdy w życiu żadnych butów gościom nie kazałam zdejmować. I też mam zawód trochę bałaganiarski…
Gdyby nie wiatr, coraz silniejszy i zimniejszy, przesiedzielibyśmy na tej plaży prawdopodobnie resztę dnia i całą noc, bo rozmawiało nam się doskonale. Nadal ten Kocio wydawał mi się bliski i znajomy. Mokra byłam jednakże, w bezruchu zamarzałam na śmierć, podniosłam się z piasku.
– Co tu w ogóle robisz? – spytałam rzeczowo. – Masz jakąś metę czy przyjechałeś na chwilę?
Podniósł się również.
– Na parę dni, ale mety jeszcze nie mam. Zacząłem od wizyty na plaży.
Zawahałam się, przebiegając myślą puste pokoje Jadwigi. Ten za Mieszkiem zagracony, zapasowe łóżka, krzesła, pościel… Ten obok mnie prawie wolny, stos upranych ręczników tam widziałam, ale to nie problem.
– Wolisz zostać tu czy w Krynicy?