– Sam nie wiem. Myślałem, żeby posiedzieć w środku tej Mierzei, wypadałaby Krynica, ale już się zorientowałem, że źródło towaru znajdę raczej w Piaskach. To Piaski są tutaj, nie?
– Piaski. Gdzie zostawiłeś samochód?
Samochodu byłam pewna, dorosły człowiek w tym wieku, choćby nawet trzymał się tak jak Terliczak za młodu, nie leciałby na piechotę przez całą Mierzeję, w dodatku z pustymi rękami. Miałby przynajmniej plecak. Musiał gdzieś podziać rzeczy.
– Nie mam pojęcia. To znaczy nie, wiem, na szosie, przy tym przejściu, którym tu przyszedłem. Wydawało się krótkie i łatwe, z szosy wydmę widać.
Oczywiście, barka! Zatrzymałam się, bo już zdążyliśmy przelecieć kawałek w stronę portu. Popatrzyłam w obu kierunkach, na wschód i na zachód, do portu było bliżej, zaledwie kilometr, do barki dwa z małym hakiem.
– Mam propozycję. Tamto przejście jest łatwiejsze, ale tu mamy krótszą trasę, wyjdziemy akurat na ten dom, gdzie mieszkam. Możliwe, że też dostaniesz pokój, a jakby nie, wrócisz do Krynicy. W każdym wypadku podrzucę cię do twojego samochodu i zrobisz, jak uważasz.
– Bardzo dobrze, aprobuję…
Jadwiga, na szczęście, była w domu. Po krótkim namyśle wyraziła zgodę, owszem, proszę bardzo, ten pokój za mną może udostępnić. Co do ryb, jest trochę śledzia i stynki, bo Zalew się uspokoił i Waldemar zdążył zgarnąć jedną siatkę, trochę poszarpaną, ale z połowem. Będzie zatem nawet kolacja.
Wiedziona elementarną przyzwoitością, nie przebierałam się, tylko od razu zawiozłam Kocia do jego samochodu. W drodze powrotnej zdążyłam w sklepie kupić piwo, ponieważ rybka lubi pływać, a był to najmocniejszy trunek używany w domu Waldemara.
Jak się okazało, Kocio, z myślą o rybce, również nabył piwo. Pochwaliłam go w głębi duszy. Sucha już i pełna nadziei, że on też co miał mokre, to zmienił na suche, usiadłam z nim przy tym piwie na lodowato zimnej werandzie, która w lecie służyła jako sala jadalna, a w zimie jako lodówka. Ogrzewania nie miała żadnego, ale wiatr w niej nie wiał, więc można było wytrzymać.
– Nie wiem, czy wiesz, co ja robię – powiedział prawie na wstępie. – Już w parę lat po studiach odczepiłem się od malarstwa, grafiki i wnętrz i przerzuciłem się na elementy dekoracyjne. Głównie biżuterię. Przy niej zostałem, tyle że teraz robię prawie wyłącznie w bursztynie.
Przez chwilę patrzyłam na niego, nie dowierzając własnemu szczęściu. Zapłonął we mnie entuzjazm i wielkie nadzieje.
– I po bursztyn przyjechałeś? – zgadłam.
– Coś w tym rodzaju. Raz wreszcie postanowiłem się znaleźć u źródła. Siedzisz tu, więc chyba się orientujesz. Widuje się rozmaite rzeczy, słyszy się o niezwykłych okazach, drogie to jak diabli albo w ogóle niedostępne, pośrednicy zachowują się jak primadonny, bredzą w malignie, opowiadają rozmaite idiotyzmy, zgniewało mnie w końcu. Niech ja popatrzę, jak to wygląda. Nie chcę robić z cudzych, wolę sam… Na ciebie się nadziałem przez czysty przypadek, jak wyszedłem na plażę, zobaczyłem ludzi na prawo i na lewo, poszedłem na prawo zapewne tylko dlatego, że było z wiatrem. Zrozumiałem, że dziewczyna ciągnie bursztyn, bo przecież nie ryby, mniej więcej wiedziałem, jak to wygląda, totalnym idiotą nie jestem. Na twój widok ucieszyłem się cholernie!
Dla mnie słowo „uciecha” to było za mało.
– Kociu – powiedziałam z niebotycznym wzruszeniem. – Ty to sam szlifujesz?
– No a jak…?
– Jezus Mario. Masz może nawet bęben polerski…?
– Dwa. A co…?
– O Boże wielki…!
Odetchnąwszy nieco i opanowawszy uczucia, zaczęłam mu opowiadać o swoich przeżyciach. Bębny polerskie od początku stanowiły dla mnie dręczącą tajemnicę.
– No i rozumiesz, tyle wiem: puder polerski, oczywiście, produkt podstawowy. Poza tym śrut myśliwski, kulki porcelanowe różnych rozmiarów, drewienka cięte w sześćdziesięcioczterościany, czy ileś tam, nie policzyłam, jakie liczby są możliwe… I chyba nic więcej. Sam widzisz. Ja od ciebie nie żądam twoich sekretów, ale może pcha się tam jeszcze coś zwyczajnego…?
– Co w tym jest, swoją drogą, że ty człowiekowi rozrywki dostarczasz…? Zwyczajne, nie wiem, ale wrzuca się do tego co popadnie. Ja już tam miałem bawełniane skarpetki, poszarpane na drobne szczątki, trociny, skórę, skorupki jajek, wlewałem parafinę… Najgorsze jest to, że osiągnąłem kiedyś bombowy rezultat, nie wiedząc czym. Zły byłem, wrzucałem, co mi wpadło pod rękę, zdaje się, że takie coś do marynat, zapomniałem, jak to się nazywa…
Przez długą chwilę zastanawialiśmy się, co się wrzuca do marynat.
– Takie kulki – powiedział, zakłopotany. – W codziennym pożywieniu mało używane. Nie ziele angielskie, mniejsze i wszystkie jednakowe…
– Gorczyca! – wrzasnęłam nagle w natchnieniu. – Wysypała mi się kiedyś w kuchni cała torebka, można było nieźle się na tym przejechać! To do musztardy, zgadza się, wszystkie jednakowe!
– Gorczyca, możliwe. Pojęcia nie mam, co jeszcze, bo nie zapisywałem. Drugi raz nie udało mi się, a było świetne!
Zrozumiałam, że bęben polerski to nie jest urządzenie proste, co zresztą podejrzewałam od dawna.
– Ty tu chyba masz rozeznanie – mówił Kocio. – Wiesz, kto ma bursztyn i jaki. Chętnie bym kupił, nawiązałbym stały kontakt i tak dalej. Potrzebna mi większa swoboda, większy wybór, a nie to, co z łaski ktoś przywiezie. Przy okazji pokażę ci, co robię, nie chwaląc się, idzie to jak woda, niech ja, do diabła, mogę robić! Parę razy dałem się oszukać, sprzed nosa mi uciekły wyjątkowe okazy…
Z przestrachem pomyślałam, że on pewno tnie. Najpiękniejszych Waldemar mu nie sprzeda. Ale siedzi w branży i dla moich ubocznych celów może być przydatny.
– Pośrednicy… – wyrwało mi się. – To jest, owszem, wiem takie rzeczy. Znasz ty może niejakiego Frania Leżoła? Albo Baltazara? Albo Lucjana Orzesznika…?
Kocio nie zdążył mi odpowiedzieć, bo na werandę zajrzała Jadwiga.
– Boże drogi, państwo siedzą w tym zimnie?! Ryby na stole, zapraszam na kolację…
* * *
Waldemarowi Kocio dosyć się spodobał. Znajomość ze mną stanowiła rekomendację bez racjonalnych powodów, bo w końcu widziałam go drugi raz w życiu i niewielkie miałam pojęcie o jego morale. Co nie przeszkodziło razem spędzić resztę wieczoru, oglądając bursztyny.
– Różnica pomiędzy diamentem a bursztynem polega na tym – rzekł Kocio ze smętnym westchnieniem – że diament ma jedną stronę. Tę frontową. Tył się nie liczy. Bursztyn natomiast daje rozmaite efekty ze wszystkich stron i nie wiadomo którą eksponować. Do tego podświetlenie… O, proszę!
Wetknął pod lampę trzymaną w ręku bryłę i obrócił w palcach. Złociste wnętrze zalśniło, zamigotało i zmieniło barwę. Obydwoje z Waldemarem o tych właściwościach bursztynu wiedzieliśmy doskonale, a jednak popatrzyliśmy z chciwym zainteresowaniem. Właściwie można było gapić się na to przez całą dobę bez znudzenia.
– Toteż właśnie – przyświadczył Waldemar i wydłubał ze stosu średni kawałek, cały zapchany białą chmurką, przejrzysty tylko w warstwie zewnętrznej. Też go podsunął pod lampę. – Z każdej strony wygląda inaczej, tu ma więcej tego przezroczystego, ale za to tutaj ciemniejsze, o…! Nie wiadomo co wybrać.
– A w dodatku żadna baba ze środka własnym światłem nie świeci – zauważyłam zgryźliwie. – Wisior na gorsie przenigdy nie da takiego efektu.
– Nie przesadzaj, coś niecoś da się pokazać… O, na przykład…
Wyjąwszy Waldemarowi z ręki bursztyn z chmurką, Kocio zademonstrował ewentualny sposób oprawienia. Jakby w rzadki koszyczek o cieniutkich pręcikach. Wisząc na ludzkiej szyi może się to obracać dowolnie i demonstrować wszystkie uroki. Pochwaliliśmy pomysł.
– To coś tak, jak te japońskie kulki – przypomniałam. – Też tak powinni oprawiać.
– Jakie japońskie kulki? – zaciekawił się Kocio. Waldemar łypnął na mnie okiem i zręcznie ominął temat, wyciągając ze stosu wielki, gruby, ciemnoczerwony placek.
– A to musi zostać – oznajmił, przytknąwszy go prawie do samej żarówki. – Jakby się oczyściło, przestanie być czerwony. Miodowy będzie.
Zrozumiałam, że o japońskich kulkach nie życzy sobie mówić.
– Kawałek można – skorygował Kocio. – Nawet w kilku miejscach, resztę zostawić i wtedy ta czerwień wyjdzie. Miałem czerwone, ale zdaje się, że to z ziemi?
– Tylko z ziemi. Kopany. Morze takiego ciemnego nie daje.
Japońskie kulki poszły w zapomnienie. Na inne pytania Kocia Waldemar odpowiadał chętnie, przy okazji dowiedziałam się, że ten szakal, Terliczak, uzbierał sobie piękną kolekcję, pochodzącą jeszcze z dawnych lat, którą upłynnia niechętnie i bardzo drogo. Kocio naparzył się na niego.
– Moi bracia też mają niezłe rzeczy – dołożył Waldemar. – Młodszy wyłowił taki kawał, czterdzieści deka, mleczny, i sam nie wie, co z nim zrobić. Może sprzeda. Tylko niech pan się nie nadzieje na Baltazara.
– O, właśnie! – podchwyciłam żywo. – Spytałam cię, ale nie zdążyłeś mi odpowiedzieć. Znasz Baltazara? To pośrednik.
– Znam. Wszyscy go znają. Dlatego tak się ucieszyłem, że mnie tu zaprotegujesz. Wolałbym kupić te rzeczy po znajomości, bez rozgłosu, żeby mi z tego nie wyszedł jakiś bojkot. Rozumiesz, może się wytworzyć głupia sytuacja, pośrednicy nie lubią konkurencji i zaczną mnie omijać, jednego okrucha nie dostanę w Warszawie, a za to mogę dostać po mordzie. Mam nadzieję, że Baltazara chwilowo tu nie ma?
– Owszem jest – odparł Waldemar niemiłosiernie. – On zawsze jest, jak bursztyn idzie, a ostatnio trochę podeszło. Tyle że z Terliczakiem się nie lubią, więc ma pan szansę.
Kiedy przyszło do konkretnych targów, taktownie opuściłam kuchnię. Skorzystałam z okazji, żeby się umyć, świadoma, że Kocio też pewnie zechce na chwilę zająć łazienkę. Na piętrze była tylko jedna. Mieszko już spał i nie przeszkadzał.
Usłyszałam, jak wchodzi na górę, i po paru minutach zapukał do mnie.
– Zdaniem pana Waldka jutro bursztynu nie będzie, bo wieje północny wiatr – oznajmił. – Mam nadzieję, że nie zamierzasz wcześnie wstawać. Mogę wejść na chwilę?