Popatrzyłam na samolocik. Odwrócił się, i to jak! Najwyraźniej w świecie wiatr, jeśli w ogóle wiał, to z południowego wschodu. Po takim sztormie idealny kierunek na bursztyn!
Jeszcze nie byłam pewna, udałam się do łazienki, otworzyłam okno i wystawiłam głowę. Morza nie było słychać. Jezus Mario, w takim tempie usiadło…?!
Na dole usłyszałam ruch. Najwyraźniej Waldemar wychodził, nie na Zalew chyba, bo jeszcze wzburzony, zresztą przy południowym wietrze nieprędko się uspokoi, wobec tego nad morze. Siatki będzie stawiał czy też myśli to samo co ja…?
Wigoru dostałam takiego, że w dziesięć minut byłam ubrana. Herbaty napiłam się z termosu. Na dole zawahałam się, lecieć na durch przez las czy jechać do barki?
Zatopiona przy brzegu barka widoczna była przy bardzo niskiej i spokojnej wodzie, a znajdowała się akurat tam, gdzie przed laty razem ze słodkim pieskiem odkryliśmy ten najlepszy przejazd ku wydmom, w połowie drogi między Piaskami a Leśniczówką. Tu miałam do plaży pięć minut ostrego marszu, tam trzy minuty jazdy i minutę przez wydmy, razem cztery, to mniej… O, do licha, siatka…!
W czasie ostatnich dziesięciu lat moja siatka gdzieś zginęła i została mi tylko siatka wymarzeńca, na długim drągu, który nie mieścił się w samochodzie. Mogłam niby wystawić ją przez okno, ale niewygodnie jak diabli i wolniej trzeba jechać. Machnęłam ręką na samochód i poleciałam piechotą, bo siatka wydawała mi się niezbędna.
Morze jeszcze nieźle chlupało, ale bursztynowe śmieci już się kotłowały. Nie gromadziły się i nie leżały spokojnie, tylko kłębiły się w wodzie, podrywane i rozpraszane falą. Na piasku kształtowała się czarna linia, w której nie miałam czego szukać, ktoś bowiem przeleciał tę trasę przede mną. Zatem tylko te z morza…
Omal się nie pochorowałam, wyraźnie widząc kawałki bursztynu, błyskające w tych ciemnych, potwornie ruchliwych chmurach. Urodzaj szalał prawie przy samym przejściu, z pięćdziesiąt metrów ku zachodowi. Wlazłam do wody powyżej kolan, w mgnieniu oka miałam kurtkę mokrą do pasa i mokre rękawy. Patki na kieszeniach trochę je ochroniły, ale do długich gumiaków już mi się nalało. Zimna ta woda była przeraźliwie, na szczęście tylko w pierwszej chwili, po dwóch minutach ruch rozgrzewał i robiła się cieplejsza, przestałam zatem zwracać na to uwagę. Wyłowiłam parę drobnostek, te większe nie dawały się złapać. Dźgałam siatką na ślepo, ledwo zipiąc i cofając się przed nadpływającą falą. Dalej, na większej głębi, dawały się zauważyć cięższe śmieci, bardziej skupione, mniej miotane i rozpraszane, ale dotarcie do nich przekraczało moje możliwości.
Od wschodu nadleciał Waldemar na motorze, zatrzymał się przy mnie.
– Koło południa się uspokoi! – wrzasnął pocieszająco. Zaniechałam na chwilę machania, odwróciłam się ku niemu i wsparłam na siatce.
– Tam leżą takie, do których nie dojdę – oznajmiłam, pokazując palcem. – No, leżą jak leżą, pętają się. Ale pan może sięgnie. Ze szlachetności to mówię.
Waldemar popatrzył, zostawił motor i wlazł do morza. Wylazł mokry po czubek głowy, ale z pełną siatką śmieci. Szlachetność opłaciła mi się, przegarnięte przez niego cięższe kupy poddały się ruchowi wody i podpłynęły bliżej, on swoje zyskał, a ja przy okazji mogłam nareszcie wygarnąć coś lepszego.
Postanowiłam trzymać się tego urodzajnego kawałka, bo na prawo, w porcie, i daleko na lewo pojawili się ludzie. Waldemar pojechał na penetrację całej plaży, byłam pewna, że dotrze aż do Stegny. Skądś nadjechał jakiś młody łobuz i zaczął łowić to kłębowisko o sto metrów ode mnie. Wydał mi się zdecydowanie antypatyczny.
Waldemar nie wracał tak długo, że wreszcie mnie coś tknęło. W obliczu śmieciowo-bursztynowej sytuacji jego powrót do domu szosą był wykluczony, musiał chyba trafić gdzieś dalej na coś interesującego. Mokra, uchetana i przewiana lekkim wiaterkiem, ruszyłam na zachód.
Przy barce działy się straszne rzeczy. Dno wokół zatopionego wraka ukształtowało się jakoś tak, że śmieci je sobie upodobały i ciągnęły ku niemu całymi zwałami. Siedmiu rybaków pchało się do nich z siatkami, nie wszędzie udawało się im dosięgnąć, ale na brzegu rosły już całe góry. W pierwszej z gór, już bezpańskiej, gmerał, rzecz oczywista, ten obrzydliwiec, Terliczak.
Obeszłam go ze wstrętem, na paluszkach, żeby mnie przypadkiem nie zauważył i nie przypiął się niczym pijawka.
Waldemar z braćmi, którzy musieli chyba przyjechać tam szosą, bo na plaży ich nie zauważyłam, działał w samym środku tego szaleństwa. Udałam się na koniec, wywlokłam z morza wybiórki, od których mi serce zapikało, po czym poprzestałam na roli hieny cmentarnej. Japońskie kulki miały zdecydowany wpływ na rozmiar mojego łupu, co płaskie, zostawało odłogiem.
Wiatr, zarówno wedle prognoz, jak i w naturze, wyraźnie ucichał i morze się uspokajało. Istniała nadzieja, że przez noc odwali wielką robotę i żadna ludzka siła nie wywlokłaby mnie w takiej sytuacji z Mierzei. Zbrodnie, śledztwa i całą resztę miałam najdoskonalej w nosie.
Opuściłam plażę jako ostatnia, przy dobrej szarówce, i polazłam do domu przez las, w którym było jeszcze ciemniej. O dzikach, wygłodzonych przez zimę stulecia, nie pamiętałam w owej chwili kompletnie, chociaż opowiadano o nich straszne historie, jak to pożarły dziecko, idące do szkoły, jak to wdzierały się agresywnie do ludzkich siedzib i tak dalej. Osobiście miewałam z nimi kontakt raczej przyjacielski, istotnie, podchodziły pod dom całym stadem, ale to dlatego, że zostały oswojone. Całą zimę wszyscy je karmili, dostawały chleb, kartofle, ryby i kukurydzę i przywykły do tego zaopatrzenia do tego stopnia, że prawie jadły z ręki. Ściśle biorąc, wyrywały z ręki i należało jednak uważać, żeby któryś odważniejszy nie zahaczył człowieka ząbkiem.
Jeden pojawił się właśnie przede mną. Szłam na skróty, bo drogę znałam doskonale i nie chciało mi się przedłużać jej alejką. Znajdowałam się w dole, przede mną ścieżka wznosiła się ostro ku górze i na tej ścieżce stał dzik. Dorosły i nieźle wyrośnięty. Za jego ogonem, jeśli tak można powiedzieć, ścieżka znów opadała, a zaraz za nią przechodziła już normalna droga i stały budynki.
– Idź stąd, kotek – mruknęłam do niego pod nosem. – Tu wąsko, nie pomieścimy się razem. Może i śmierdzę rybami, ale nie jestem jadalna.
Dzik poruszył się i uczynił dwa drobne kroczki do przodu. W tym momencie od pnia drzewa tuż przed nim oderwało się coś dużego i ze zdławionym krzykiem runęło w dół, wprost na mnie. Dzik, niczym gromem rażony, kwiknął cienko, zawrócił w miejscu i dosłownie strzelił w las, ja zaś w ostatniej chwili zdążyłam się usunąć. Niecałkowicie, coś złapało mnie za ramię, oderwało mi kaptur fufajki i przewróciło się na moje gumiaki.
Podniosło się, nim odzyskałam zdolność ruchu, i okazało dziewczyną, czy może młodą kobietą, niewyraźnie widoczną w leśnym mroku.
– Och, bardzo panią przepraszam – powiedziała nieco zdyszanym głosem, z wielką skruchą. – Zachowałam się jak idiotka. Przestraszyłam się tego dzika…
– Nic nie szkodzi – odparłam grzecznie. – On się przestraszył bardziej. Wyjdźmy z tego lasu, póki się nie ściemni całkiem.
Ruszyłam ścieżką ku górze, a ona ruszyła za mną. Wciąż usiłowała się usprawiedliwiać.
– Pierwszy raz w życiu natknęłam się tak na prawdziwego dzika na swobodzie… Tyle się gada, że one są niebezpieczne… Tak stał i patrzył na mnie… Głupio, oczywiście… Przecież by chyba na mnie nie zaszarżował…? Pani się ich nie boi…?
– Niespecjalnie. Tutaj raczej nie. Są oswojone.
– Jak to…?
Zdziwiłam się i zatrzymałam na górze ścieżki. Przede mną widniały już blisko oświetlone domy.
– Co, jak to? Przecież je tu wszyscy karmią. Nie wie pani o tym?
Też się zdziwiła i zakłopotała.
– Nie, nie miałam pojęcia. Ja nie stąd. Dopiero dzisiaj przyjechałam. Pierwszy raz.
– A… Rozumiem. Teraz już wszystko rozmarzło i mają co jeść, ale jeszcze ciągle przychodzą na kolację. Maciora bywała awanturnicza, te młodsze rzadko. Ma pani gdzie mieszkać?
– Tak, oczywiście. Tu zaraz, niedaleko…
Zaczęłam schodzić ścieżką w dół. Dziewczyna mi nadal towarzyszyła. Las się skończył, zrobiło się widniej, wyszłam na drogę prawie przed domem Waldemara i obejrzałam się na nią. Zobaczyłam jej twarz i jakieś mgliste wspomnienie drgnęło mi w pamięci. Chyba kiedyś widziałam te oczy, pełne popłochu i paniki, ciekawe, kiedy i gdzie…? Nie chciało mi się teraz tego dociekać, na dziś miałam dosyć wszelkich wysiłków.
– Tu mieszkam – powiedziałam. – Lepiej niech pani chodzi po lesie w dzień. O tej porze może pani spotkać dziki nawet na drodze.
– Tak, rozumiem. Jeszcze raz panią bardzo przepraszam…
Zamykając za sobą furtkę, obejrzałam się na nią. Przeszła już parę kroków i zatrzymała się przy wejściu na tę parcelę naprzeciwko. Rozglądała się dookoła, jakby sprawdzała, czy nie grozi jej już żadne niebezpieczeństwo. Ruszyłam dalej, do drzwi, i straciłam ją z oczu.
Zainteresowała mnie, nie wiadomo dlaczego, i gdybym nie była tak imponująco uchetana, z pewnością wdałabym się z nią w dłuższą pogawędkę…
Bursztynowe eldorado trwało trzy dni.
Czwartego sytuacja wróciła jakby do punktu wyjścia, wiatr się wykręcił, przeszedł na kierunek północno-zachodni i powiał mocniej. Spokojnie leżące, przez te trzy dni napędzane śmieci znów zaczęły podnosić się i wirować. Na wielki sztorm się nie zanosiło, pogoda utrzymywała się piękna, ale widać było nadchodzącą zmianę, usiłowałam zatem wygrzebać sobie możliwie dużo, zanim wszystko odpłynie do Szwecji albo do Kłajpedy.
Nie ja jedna czyniłam starania, plaża usiana była takimi łowcami, z tym że zamieszanie w morzu rozproszyło naród po całym brzegu i ciasnota nie dokuczała. Gdzieś tam na prawo ktoś się miotał, gdzieś tam na lewo… Uparłam się złapać grubsze śmieci, jeszcze skupione, podrywające się gęstszą chmurą, i pchałam się do wody zgoła bezrozumnie. Zrzuciłam kurtkę, podwinęłam rękawy swetra, zostawiłam sobie natomiast spódnicę, bo już była taka mokra, że nic nie robiło jej różnicy, a przy tym w pewnym stopniu chroniła wierzch gumiaków. Chlupiąca fala spływała po niej, nie wdzierając się do wnętrza obuwia, co nie zmieniało faktu, że i tak w butach miałam pełno wody. Strój był to z pewnością nietypowy, wszyscy normalni ludzie do tej roboty zakładali spodnie.