Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nad motorem Waldemara pochylał się jakiś obcy facet z nożem w ręku. Skojarzył mi się błyskawicznie z przecinaniem opon, co mogło nie mieć żadnego sensu, ale w pierwszej chwili było nie do opanowania.

– Hej – powiedziałam podejrzliwie. – Co pan tu robi?

Takiego wrażenia własnych, niezbyt chyba krwiożerczych słów w życiu jeszcze nie widziałam. Poderwał się, jak rażony piorunem. Na twarzy miał wyraz wściekłości, w oczach śmiertelną panikę, zdążyłam się zainteresować, rzuci się na mnie z tym nożem czy nie…? Nie rzucił się, bez słowa odskoczył i popędził drogą w dół, do portu. Zbaraniała nieco, weszłam do domu.

Waldemar wychodził właśnie z piwnicy.

– Panie Waldku, jakiś pacan z nożem w ręku obmacywał pański motor – powiadomiłam go. – Wie pan coś o tym?

– Z nożem…? – żachnął się Waldemar. – To łobuz głupi!

Zawrócił na dół i przez sieciarnię wypadł na drogę. Popędziłam za nim. Waldemar już sprawdzał motor.

– Jedną oponę mi przeciął, baran skończony, rybie padło. Drugiej chyba nie zdążył. Pani go spłoszyła, nie?

– Chyba tak, bo się wystraszył, jakby upiora zobaczył. Co to za jakiś?

– A jak wyglądał?

– Starszy od pana, dosyć chudy, z takim kościstym nosem…

– To ten. Dobrze, że tę przednią. I tak ją miałem wymieniać, cała pokancerowana i łysa. A tylna nowa. Osioł uparty i półgłówek, mówić do niego, to jak do ściany. Myśli, że ja mu łańcuch podłożyłem, a nieprawda. Wcale nie ja. On z Kątów.

Trochę tę informację zrozumiałam. Trwała widocznie akcja stawiania przeszkód tym z Kątów Rybackich i ze Stegny. Wdzięczny mi za tylną oponę Waldemar kontynuował zwierzenia już w domu.

– Na jesieni jeszcze złoże ruszyło i bursztyn podszedł, ale tylko u nas, od Krynicy w naszą stronę, a z tamtej nic, takie prądy akurat były. Wszyscy tu się pchali, aż od Stegny, motorami i dżipami lecieli tą drogą pod wydmami, przejściami wyskakiwali, żeby sprawdzić. Naszych to zgniewało i łańcuchy porozciągali w poprzek, takie z kolcami, opony im poszły i nie dojechali. A temu jednemu nawet dwa razy i on myśli, że to ja. No i teraz się mści. Sto razy mówiłem, że palcem tego nie tknąłem, już właśnie nie mam co robić, tylko na niego w lesie czatować, nawet ludzie zaświadczali, to nie, jakby ogłuchł, mnie sobie na sprawcę upatrzył. Już trzeci raz próbuje mi tu majstrować.

– Z zawiści – powiedziała Jadwiga, siedząca przy stole i wpatrzona w kuchenne okno. – Trzeba się było nie chwalić.

– A czy ja się chwaliłem? Ludzie byli dookoła i sami widzieli. To jest fakt, że najwięcej wtedy udało mi się złapać, ale czy to moja wina? Czasem człowiek ma trochę szczęścia, czy to ja robię wiatr i prądy na morzu?

– Na bursztyn wszyscy zachłanni, w tym ja – wyznałam uczciwie.

– Fakt – przyświadczył Waldemar. – Jak dzikie zwierzęta. Pozabijaliby się wzajemnie. A już w morzu to jeden drugiemu z siatki wyrwać potrafi, wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że tego Floriana ktoś utopił, bo coś dużego mu w ręce wpadło…

– Ty nie mów takich rzeczy, bo znów się ktoś do ciebie przyczepi.

– Kto się ma znowu przyczepić i dlaczego do mnie, tu wszyscy tak mówią. Tam śmieci były blisko, a on już z połowę wyciągnął. I w czym się miał przewracać, fala nie taka duża, ledwo do pasa. Kto go tam wie, co w tej pierwszej połowie złapał…

– Ale jednak przy tej fali musiał się dobrze namachać – przypomniałam delikatnie.

– No owszem. Ale co do przewracania, to bodaj wyczołgać się mógł…

– Do tej pory tu się jeszcze o bursztyn nie zabijali – zauważyła sceptycznie Jadwiga. – Gdzie widzisz tego mordercę?

– Jakbym go widział, tobym na niego doniósł, bo takich rzeczy nie lubię. Ale… A czy to musi być miejscowy? Przyjeżdżają różni, pazurami by z gardła wydarli. Jeden to już mi się całkiem nie podoba, nachalny się robi coraz więcej.

– Tylko przypadkiem nie rzucaj podejrzeń, bo jakieś nieprzyjemności mogą z tego wyniknąć.

– No widzi pani? – zwrócił się nagle do mnie Waldemar z rozgoryczeniem. – A mojej żonie on się też nie podoba. I tak mamy cicho siedzieć, słowa nie mówić…

– A, to ten? To już się możesz nie martwić, wszystkim powiedziałam i nie musiałam krzyczeć na całą Mierzeję. Na wszelki wypadek ostrzegłam. Bywa tu taki jeden – zwróciła się do mnie tym razem Jadwiga. – Wie pani, jak tu jest, nikt domu nie zamyka, raz wróciłam ze sklepu, dziadek akurat wędził na podwórzu, dom pusty, a tu widzę obcy człowiek u nas w pokoju i po kątach węszy. Kupiec na bursztyn, znałam go nawet, ale to nie powód, żeby mi w sypialni grzebał! Brednie różne gadał, że Waldek się z nim umówił, że chciał zobaczyć, co ma, i tak dalej. Mógł zaczekać! Nachalny jest i natrętny, ale zaraz koniecznie morderca…?

– Ja się wcale nie upieram – wycofał się Waldemar. – W morze to on na pewno nie wszedł. W ogóle Florian mógł się sam utopić, ale jeśli nie…?

– A on tam był, ten podejrzany? – spytałam. – Na brzegu, przy nieboszczyku?

– A skąd, nie było go. Jakby co, dosyć ma chyba rozumu, żeby uciec? W ogóle to on sam nie zbiera i sam nie łowi, tylko skupuje. Tyle że sprawdza, kto łowi, i podgląda, co znalazł, i tak już od paru lat, pięciu czy sześciu. Pierwszy jest zawsze do kupna, tym pijaczkom tutejszym tanio wszystko wyrwie za byle co. A potem się okazuje, że mogli dwa razy drożej sprzedać, pyskują, ale na drugi raz znów mu sprzedają, bo go mają pod ręką. Tu plastyk jeden kupuje, sam biżuterię robi, lepiej płaci, za to nie nadąża. No i Niemcy, jeden taki kupuje dla Niemców…

– A podejrzany dla kogo? – zainteresowałam się. – Przecież chyba nie dla siebie?

Jadwiga podniosła się od stołu, nalała wody do czajnika i zapaliła gaz pod garnkiem.

– Podgrzeję ci zupę – zawiadomiła męża. – Napije się pani herbaty? Mnie się wydaje, że on kupuje dla różnych, kto da więcej. Chciałby trzymać w garści cały bursztyn i dyktować ceny. Dlatego tak się pcha.

– Florian był chciwy – wytknął Waldemar. – Tanio nie sprzedawał. Jeśli mu się przytrafiło coś dużego… Topić, nie topić, może spróbował mu ukraść na poczekaniu, takie rzeczy się zdarzają. Tak mi się jakoś o uszy obiło, że dopiero co poszła duża bryła, prawie pół kilo, a jakoś nie słyszałem, żeby ktoś coś takiego złapał. Skąd się wzięła? Z nieba spadła?

Nie znałam podejrzanego kupca, ale doskonale mogłam sobie wyobrazić sytuację, w której rybak wynosi z morza śmieci z wielkim bursztynem, wywala na piasek, a przypadkowy świadek dostaje na ten widok małpiego rozumu. Wpatrzony w zdobycz, wylicza sobie jej wartość, chciwość zarzuca mu bielmo na oczy, w amoku wykorzystuje okoliczności, topi właściciela skarbu, chwyta go, skarb rzecz jasna, a nie topielca… Odbiega. No a potem już rozgrywa się na plaży scena, którą oglądałam na własne oczy.

Pewnie że mogło tak być, chociaż wydało mi się to mało prawdopodobne. Łamią sobie ręce, walą się siatkami po głowach, jeden drugiemu śmieci podkrada, w ostateczności nawet nogę podstawi, ale z życiem jednak uchodzą. Nikt nikogo nie morduje. Więc ten Florian utopił się sam z siebie…

A placówka WOP-u w Leśniczówce…? Z pewnością na wieżyczce siedział żołnierz i oglądał sobie teren przez lornetkę. Plączące się po plaży osoby były dla niego nieźle widoczne, mógł ich nie rozpoznać, ale mniej więcej widział, co robią. Gdyby ich tam było dwóch, tych rybaków na brzegu, po czym jeden przeistoczyłby się w zwłoki, szukaliby tego drugiego. Chyba że żołnierz z lornetką akurat patrzył w kierunku Krynicy albo długo i wnikliwie badał horyzont, albo może zmieniali się i przez kilka minut nie patrzyli wcale, albo ten nowy, obejmujący wartę, miał kłopot z wyregulowaniem ostrości… Potem sam nie był pewien, co zobaczył. A wybiec z wydm, przelecieć przez plażę i od razu wrócić to jest kwestia sekund. No, może całej jednej minuty, jeśli stracił chwilę na przewracanie tamtego w wodzie… Żołnierzowi mogło ledwo mignąć w oczach.

Korciło mnie to wydarzenie średnio, bardziej interesowałam się bursztynem, bo pierwszy raz w życiu oddawałam się tej rozrywce poważnie i skutecznie, szczęśliwie natknąwszy się na zupełnie przyzwoity wysyp. W innych okolicznościach zapewne uczepiłabym się trupa, niczym pijawka. Jednakże powiedziałam, co myślę.

– Panie Waldku, gdyby w ogóle istniały jakieś podejrzenia, prowadziliby śledztwo. Chociażby pytali, kto był wtedy na plaży i od kiedy. WOP patrzy.

Waldemar już zaczął jeść gorącą zupę, a Jadwiga postawiła na stole herbatę dla mnie i dla siebie.

– Oni to głównie patrzą, czy kto do łodzi nie wsiada – mruknął niewyraźnie. – Osobom obcym nie wolno wypływać na morze…

– I czy jaki wróg od Szwecji nie płynie – wtrąciła drwiąco Jadwiga.

– Prędzej od ruskich. Ale kto pani powiedział, że nie pytają? Pytają, jeszcze jak, tylko tak po cichu, bez krzyku. Mnie też pytali.

Poczułam się wręcz urażona.

– A mnie nie. Dlaczego? Ja też tam wtedy byłam.

– Pani była później i ja to sam zaświadczyłem. Przecież ja wiem, kiedy państwo wyszli. Tam nadlecieli ci z Leśniczówki, dwóch z Krynicy… Od nas też, na motorach zdążyli.

– Ten z ręką w gipsie na motorze nie jechał!

– Ten Lulek? Nie, on pierwszym autobusem do Leśniczówki podjechał i stamtąd przyszedł. Ale tego topielca już wcześniej znaleźli. Gdyby to kto inny tam leżał w wodzie, sam bym myślał, że to właśnie Florian go utopił, bo gorszego chciwca tu nie było i nie ma. On jeden do takiej rzeczy był zdolny…

Więcej się wtedy nie dowiedziałam. Z plaży wrócił ten mój, przyniósł trochę bursztynu, skarcił mnie, że jeszcze nie wypłukałam termosu, i zapowiedział, że jutro chce skoczyć do Krynicy, do sklepu i apteki. Proszę bardzo, mogliśmy skoczyć, jedenaście kilometrów dla samochodu nie majątek, a morze gładkie już, bez fali, powiewek ze wschodu ustabilizowany i nic nowego nie podejdzie.

Tak zawyrokował, a ja mu uwierzyłam, najgłupiej w świecie.

* * *

Przez ten skok do Krynicy omal mnie nie trafiła apopleksja.

Zostawiłam go między apteką a sklepem i podjechałam do stacji benzynowej, żeby przy okazji zatankować. Kiedy wróciłam, nie było go nigdzie. Rozglądałam się przez chwilę, objechałam dworzec autobusowy i przyległe ulice, zajrzałam do apteki i do sklepu, bez rezultatu. Gdzie, do diabła, mógł się podziać…?

12
{"b":"88128","o":1}