Zrezygnowałam z działań aktywnych i zastosowałam się do zasady generalnej: tam czekać, gdzie się rozstaliśmy. Czekałam tak równo czterdzieści pięć minut. Przestałam się nawet rozglądać, coraz bardziej rozdrażniona, bo korciło mnie morze. Chciałam wyjrzeć na brzeg, popatrzeć, jak tam wygląda, przekonać się, co też może sprawić ten maleńki powiewek z południowego wschodu, taki łagodny, letni zefirek. Ssało mnie ku plaży coraz bardziej. Zamyśliłam się w końcu tak, że aż podskoczyłam, kiedy znienacka pojawił się przy mnie mój wymarzeniec. Bardzo zadowolony, wsiadł do samochodu, niczego nie wyjaśniając.
– Gdzieś ty się podział?! – jęknęłam, usiłując ukryć wściekłość. – Objechałam całą okolicę, w aptece cię nie było!
– Może wstąpiłem na pocztę…
– Było powiedzieć, że chcesz, samochodem szybciej!
– Może wcześniej nie miałem zamiaru…
Rozzłościłam się, uparłam i oznajmiłam, że zjeżdżamy do plaży. Dałam mu tylko wybór, Leśniczówka czy tam dalej, koło zatopionej barki?
– Nie mamy siatek – zauważył na to.
– A mówiłam, żeby zawsze wozić ze sobą!
– Były brudne i zasmołowane.
– No to co? Ja też jestem zasmołowana. A samochód i tak wygląda jak świńskie koryto, trochę smoły i piasku więcej już mu nie zaszkodzi!
Milczał tak potępiająco, że się nieco opamiętałam. Jego siatkę trzeba było wozić na zewnątrz, bo się nie mieściła w samochodzie, miała za długi drąg, musiał ją trzymać w ręku za otwartym oknem i pilnować zespolenia z bokiem samochodu, żebym nie zaczepiała wszystkiego po drodze. Nie było to zbyt wygodne i zdaje się, że wymagało dużej siły, a już z pewnością musiała od tego ręka drętwieć, poza tym wymagało wolniejszej jazdy. Z tym balastem do Krynicy i z powrotem…
– No dobrze, można wozić przynajmniej moją, ona jest krótsza!
– Kombinezonu też nie mam.
– Można wozić i kombinezon! Samochód nie protestuje!
– Był mokry…
Racjonalne argumenty rozzłościły mnie jeszcze bardziej. Nie pokłóciłam się z nim ostatecznie tylko dzięki temu, że już skręciłam na zjazd ku wydmom. Musiałam poświecić trochę uwagi jeździe terenowej.
Pokonując Mierzeję w poprzek, za każdym razem marzyłam o samochodzie pustynnym, z napędem na cztery koła, z podwoziem na wysokości metra, z biegiem terenowym, który żre trzydzieści litrów benzyny na sto kilometrów. Niechby żarł i sześćdziesiąt…! Cóż by to był za cudowny pojazd na te tereny… Niestety, spotykałam takie tylko na filmach.
Na widok plaży trafił mnie przeraźliwy szlag i pociemniało mi w oczach. Słusznie miałam jakieś przeczucia, morze odwaliło wielką robotę, linii brzegu nie zmieniło wcale, ale podsunęło całe kupy śmieci. Na piasek nie wyrzuciło nic, zbieranie można było sobie całkowicie darować, za to w wodzie, i to blisko, telepały się czarne placki, zwały i smugi. Na prawo i na lewo roiło się ludźmi, siatkarze wylegli z rodzinami, tłumy przegrzebywały wydobyte z morza góry. Należało tu przyjść od rana, teraz mogliśmy się wypchać morską trawą!
– Można wiedzieć, po jaką cholerę marnowaliśmy czas w Krynicy? – spytałam głosem jadowitej żmii, dławiącej się świeżo połkniętym jeżem.
Przypomniał mi na to uprzejmie, że musiał kupić lekarstwo w aptece. Lekarstwo, cholera… Twierdził, że cierpi na wątrobę, nie chciał jadać kotletów schabowych, smażonych na przypalonym tłuszczu, które mnie w najmniejszym stopniu nie szkodziły, jak ja mogę wzbraniać człowiekowi lekarstwa na wątrobę…? Można było wprawdzie pojechać później, przed czwartą, ranek zaś spędzić na plaży, wykorzystując urodzaj, ale nie ośmieliłam się już tego powiedzieć, bo i tak moje rozdrażnienie zniósł niezwykle cierpliwie. Zaproponowałam natomiast, żeby odpracować błąd, skoczyć do domu, zajmie to ledwo parę minut, zabrać oprzyrządowanie i ponownie wylecieć na plażę, bliżej portu, albo nawet iść do ruskich…
– Należało to zrobić od razu – odparł karcąco i znów trochę przestałam go wielbić. Nic jednakże nie mówiąc, ograniczyłam się do zgrzytania zębami.
I dopiero zdobycz Waldemara uświadomiła nam, ile zdołaliśmy stracić. Śledzia w dniu dzisiejszym zaniedbał dokładnie, za to bursztyn miał imponujący. Lśniąca góra zapełniała z czubem całą wielką miednicę, a oprócz tego miał kilka oddzielnych kawałków, które w upojeniu kładł na wagę. Największy ważył dwadzieścia dwa deka, pozostałe od czternastu do dwudziestu. Razem miał takich dziewięć.
– I zobaczą państwo, on tego nie sprzeda wcale – powiedziała potępiająco Jadwiga, zarazem zła i bardzo zadowolona. – Śledź by poszedł, a to…?
– A to nie więcej? – wytknął Waldemar.
– No i co z tego, że więcej? Bursztynem dachu nie pokryjemy!
– No dobrze już, dobrze, sprzedam. Ale nie teraz, bo wszyscy mają i spadnie w cenie. Trochę później, jak go nie będzie.
– Skąd wiesz, że nie będzie?
– Trzy lata nie było. W zeszłym roku się pokazał i w tym, bo jakieś złoże ruszyło. Drugie pewno tak zaraz nie ruszy.
– W skupie ceny są stałe – zauważył delikatnie ten mój.
– A kto by takie rzeczy sprzedawał w skupie? Oni tam mają głupie ceny, pierwszy gatunek to musi być czysty, a tu, niech pan popatrzy… O, pod światło. Tu jest gałązka czy patyk, czy coś, a koło tego komar! Widzi pan? A tu, z boku, dwie muchy! A w tym są bańki powietrza, proszę, to rzadka rzecz, prywatni za to płacą więcej…
Wydarłam im to z ręki i obejrzałam, niemal przytykając do żarówki. Wyglądały cudownie, muchy muchami i komar komarem, w doskonałym stanie zresztą, widać mu było skrzydełka i nogi, ale miały w sobie te bryły jakieś płaszczyzny i zygzaki, lśniące dodatkowym blaskiem, załamujące światło, kontrastujące kolorem, ciemnopomarańczowym i jaśniutko złotym. Ciężko było oko od tego oderwać. Zastanowiłam się, co by tu zrobić, żeby tej urody nie zniweczyć, przeciwnie, wyeksponować ją, ale nic nie wymyśliłam.
– Tego nachała widziałam – zawiadomiła z lekkim oporem Jadwiga. – Tego, jak mu tam, Baltazar…? To imię czy nazwisko?
– Nikt nie wie. Jest w Piaskach? On może zapłacić przyzwoicie nawet i teraz. No nie wiem, jakby się pokazał, może mu sprzedam… To ten właśnie, co wszędzie węszy i tak po cichu chciałby rządzić bursztynem…
We wczesnych godzinach wieczornych zeszłam na dół zrobić herbatę, bo od czasu do czasu bywałam dopuszczana do zajęć gospodarskich, i z sypialni gospodarzy usłyszałam głosy. Waldemar z kimś. Drzwi były półotwarte, zorientowałam się, że odbywa się tam targ bursztynowy, więc był to chyba ten Baltazar. Poczekałam na zagotowanie się wody i akurat kiedy opuszczałam kuchnię, tamci z sypialni też wyszli. Zatrzymałam się w drzwiach, żeby nie robić tłoku, i popatrzyłam na obcego faceta. Nic mnie nie obchodził, ale znalazł się przede mną, można powiedzieć, twarzą w twarz.
Znałam tę twarz.
Obaj wyszli z domu, Waldemar za gościem, a ja jeszcze stałam w tych kuchennych drzwiach, usiłując przypomnieć sobie, gdzie i kiedy mogłam ją widzieć. Bo że widziałam, było pewne. I nie ostatnio, w czasie tego obecnego pobytu, tylko jakoś dawniej, kiedyś tam, widziałam go może nawet kilka razy. Kiedy to było? I gdzie? Czy nie tu właśnie…?
Wchodząc powoli po schodach, dręczyłam pamięć, albo może raczej pamięć dręczyła mnie. Twarz faceta stała mi w oczach. Kupiec bursztynowy… Nie miałam dotychczas do czynienia z kupcami bursztynowymi, jakoś mnie omijali, chociaż z pewnością bywali tu często. Nie błąkałam się po sklepach, nie znałam szlifierzy bursztynu ani producentów biżuterii, szał bursztynowy opętał mnie na dobre dopiero w ubiegłym roku. Jeśli zatem twarz słusznie kojarzy mi się z miejscem, jeśli istotnie pochodzi z dawniejszych czasów, musiałam ją widzieć w czasie pierwszego pobytu, kiedy jeszcze zaprzątał mnie świętej pamięci słodki piesek. Ale siedzieliśmy przecież w Krynicy, do Piasków przygnało nas ledwie parę razy… Może już wtedy facet kupował bursztyn, kręcił się między ludźmi i przypadkiem wpadł mi w oko…?
Nie mogłam go ściśle umiejscowić. Poza tym, wcale nie musiałam. Ale męczyła mnie ta twarz, tak jak słowo na końcu języka, i nie mogłam się od niej odczepić. Tylu ludzi przelotnie widziałam, dlaczego akurat tego jednego miałabym zapamiętać?
Dopadłam Waldemara wieczorem, kiedy jadł kolację. Mój wymarzeniec w łazience na górze robił sobie przepierkę. Uwielbiał zajęcia gospodarskie, szczególnie związane z wodą.
– Panie Waldku, to był ten Baltazar? Tu, dzisiaj, u pana? Handlował pan z nim.
– No i przehandlowałem trochę – wyznał bez oporu. – On rzeczywiście nieźle płaci. Prawdę mówiąc, nawet lepiej niż się spodziewałem. Podobno robi się jakaś moda na bursztyn, amerykańska polonia przyjeżdża i kupuje.
Amerykańską polonię chwilowo miałam w nosie.
– Wie pan, że ja go chyba znam. Mam na myśli, z widzenia. Gdzie ja go mogłam spotykać? I nie teraz, tylko dawniej. Cały czas mnie to męczy, nie mogę sobie przypomnieć. On już długo tak skupuje ten bursztyn?
– No, już ładne parę lat. Od czasu, jak gdzieś przepadł poprzedni kupiec. A pani tu nie była przypadkiem wcześniej? Oj, chyba pani była, bo od pierwszej chwili tak mi się wydawało, że panią już gdzieś widziałem.
– Tylko niech pan się teraz nie zacznie męczyć, ja panu zaraz powiem, kiedy pan mógł mnie widzieć i gdzie, proszę bardzo. Pan tu przecież mieszka od urodzenia?
– Zgadza się, od urodzenia. Ojciec zaraz po wojnie tu się osiedlił.
– No to sześć lat temu pan też tu był. Nawet mi wychodzi sześć i pół. I powinien pan pamiętać historię tej facetki, która goła wlazła w morze i ciągnęła bursztyn.
– No pewnie! Kto by nie pamiętał! Ja jeszcze trochę szczeniak byłem i nawet mojej żonie oświadczyć się nie zdążyłem, mój brat się dopiero zaczynał budować i tych domów tutaj wcale jeszcze nie było, u ojca mieszkałem…
– No więc właśnie! I oni zniknęli, ta facetka i jej mąż, razem z bursztynem, podejrzenia różne istniały, pamięta pan?
– Jeszcze jak…
– Nic się w końcu nie wykryło?
– Nic. Ustalono, że wyjechali i do widzenia. A nawet jeśli ich kto zamordował, to sprawca nieznany. Osiemnaście lat miałem i kręciłem się przy tym, bo to przecież naprzeciwko, po drugiej stronie drogi…