Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przed nami, bliżej Leśniczówki, pojawili się ludzie, a obok przeleciał Waldemar na motorze. Ze trzysta metrów dalej też wszedł do wody. Ślamazarność tym razem nie popłacała, wieżyczkę w Leśniczówce ledwo było widać, a teren ku niej kusił urodzajnością, rozsądek, ściśle połączony z zachłannością, kazał pędzić przed siebie. Jałowy teren między śmieciami przemierzałam marszowym krokiem, przyśpiewując sobie pod drodze pieśni masowe Wojska Polskiego, nie wiadomo dlaczego ograniczone do utworu: „Wczoraj łach, mundur dziś”. Waldemar pojechał dalej, zanim się do niego zbliżyłam, wiedziałam jednak, że poluje tylko na okazowe sztuki, zatem to, co zostawia, mnie może uszczęśliwić.

Nie zwracałam na niego zbytniej uwagi, ale dostrzegłam, że wmieszał się w rosnącą kupę ludzi jeszcze z kilometr dalej. Z irytacją naliczyłam tam co najmniej siedem osób, konkurencja potworna. Zajęłam się znów kolejnym bogactwem wokół kupy Waldemara, zatrzymałam się przy niej i ten mój mnie dogonił.

– Straszny tłok – powiedziałam z niesmakiem, wskazując dalszy ciąg brzegu machnięciem ręki. – Wygarną wszystko.

– Nie szkodzi, dam sobie radę – odparł spokojnie i poszedł do przodu.

Po drodze, ze dwadzieścia metrów przede mną, schylił się i podniósł coś ze śmieci. Nie rybi szkielet przecież, bursztyn, oczywiście. Mnie sprzed nosa…!

I ja go miałam kochać…?

Dopiero na końcu czarnego wału, ruszając ku następnemu, popatrzyłam, co się tam dzieje w przodzie. Pokonywałam akurat jałowy kawałek plaży i co najmniej jednym okiem mogłam oglądać tłum, wyraźnie rosnący. Zdziwiło mnie, że wszyscy kłębią się na brzegu i nikt nie wchodzi do wody, zjawisko nietypowe. Nikt się przy tym zbieraniu nie trzyma stada, chyba że obfitość śmieci w jednym miejscu w morzu zaspokoi tuzin łowców, ale wtedy przecież łowią. Cóż oni tam znaleźli takiego, co ich trzyma na uwięzi?

Ruszyłam nieco szybszym krokiem.

Od tłumu oderwała się jedna sylwetka, do której nie nabrałam natychmiastowej żywej niechęci tylko dzięki temu, że trafiłam na kolejny nie tyle wał, ile wałek, a ten tam jakiś, idący w moim kierunku, nie mógł do niego zdążyć przede mną. Wałek był dość krótki, zetknęliśmy się na jego końcu.

– Chciwiec cholerny – usłyszałam nad głową. – Musi jeszcze komuś się naraził…

Spojrzałam na faceta. Rybak, tutejszy, ale bez kombinezonu, w długich gumiakach, z małą siatką w prawej ręce, z lewą ręką w gipsie i na temblaku. Oglądał się do tyłu.

– Jezus Mario, z tym pan łowi? – spytałam z niedowierzaniem i zgorszeniem, wskazując temblak. – Przy tej fali?

– W południe całkiem siądzie, zawsze coś tam się złapie. A co mam robić, jak mi ten skur… – łypnął na mnie okiem -…czysyn – dokończył po namyśle – rękę złamał?

– Jak to…? – wyrwało mi się dosyć głupio, ale szczerze.

– A tak to. Miesiąc będzie, więcej, pięć tygodni łapiduchy liczą, jak był pierwszy dobry wyrzut po zimie i wszyscy na brzegu. To się leciało, kto pierwszy. Już sięgałem po taki, sześć i pół deka, potem zważyłem… Jak ten z tyłu nadleciał, gonił mnie i tak siatką walnął, o…! Jak raz mnie tu w rękę trafił, ale bursztyn już miałem w garści i nie puściłem. Swoim kaczorkiem tylko zawinąłem, w mordę dostał samą smołą, więc się odpier… niczył. Ale mnie rękę złamał.

Gestami wskazywał, jak to było, i mogłam sobie doskonale wyobrazić scenę. Ten pewnie klęczał, bo w urodzajnej kupie człowiek zbiera na czworakach, względnie w kucki, wyciągnął rękę po dużą bryłę, a tamten z tyłu, nie mając już szans na pierwszeństwo, spróbował sięgnąć siatką na drugim drągu i chwycić ją pierwszy. Rąbnął go w przedramię ciężkim żelastwem…

– Powiedziałem sobie, że nie daruję gnidzie, niech mi się tylko ręka zrośnie, ale teraz już nie ma co. Kto inny mu nie darował.

– Bo co? – spytałam, równie inteligentnie, jak poprzednio.

– Sama pani zobaczy – odparł, zarazem z satysfakcją i wzgardliwie, czyniąc gest brodą w kierunku zbiorowiska. – Od Leśniczówki pewno przyjadą, bo bliżej. Ja tam się nie przyłożę, tyle mojego.

Porzucił mnie i poszedł w stronę Piasków. Otumaniona nieco i zaciekawiona, znów popatrzyłam ku zachodowi. Dostrzegłam sylwetki żołnierzy WOP-u. Ruszyłam w tamtym kierunku, znów szybciej, bo śmieci nie było, a miałam już do nich nie więcej niż trzysta metrów. Jeszcze raz zwolniłam przy czarnej smudze, po czym, kiedy do tłoku brakowało mi ledwo trochę, z grupy ludzi wyszedł ku mnie mój wymarzeniec.

– Nie musisz tam iść – powiedział. – Widok nie jest zbyt atrakcyjny.

– A co tam się stało? – spytałam, wreszcie jako tako treściwie.

– Rybak się utopił. Bursztyniarz. Prawdopodobnie sam wszedł w morze o świcie i przewróciło go.

Zrozumiałam od razu. Wiedziałam już, bo było o tym gadanie, jakie niebezpieczeństwo przedstawia sobą gumowy kombinezon, tak zwane buto-spodnie. Jeśli człowiek w tym stroju przewróci się w morzu, najwięcej powietrza gromadzi się w butach i nogi mu idą do góry, a głowa w dół. Nie ma sposobu się obrócić. Dlatego zasadą jest nie łowić nigdy samemu, tylko w towarzystwie co najmniej jednej osoby. Niekoniecznie muszą to być przyjaciele, czy spółka, wystarczy, że jeden drugiego widzi i, jak normalny człowiek, w razie czego udzieli pomocy. Zwyczajnie złapie go za wystające nogi i dowlecze do brzegu. Ten topielec tutaj najwidoczniej zlekceważył zasadę.

– Kto to taki? Znamy go?

– Pośrednio. Parę dni temu była o nim mowa. To ten skąpiec z domu pod czerwonym dachem, ten co miał sypiać na pieniądzach.

– A…! Ten z żoną jak drapak?

– Drapak…? A tak, ten. Przyjechał na motorze chyba jeszcze przed wschodem słońca. Bez sensu, nic nie widać.

– Z chciwości chciał być pierwszy i poczekać na wschód już na plaży?

– Na to wygląda. Zdaje się, że już jadą po niego.

Sprawę niewątpliwie załatwił WOP, w owym czasie jedyna placówka dysponująca łącznością, bo od strony Leśniczówki nadjeżdżał plażą dżip. Najmniejszy z pojazdów, jaki mógł przepchnąć się przez te wszystkie piaski i pokonać wydmy, poza nim zdolne to były jeszcze uczynić ciężarówka i czołg. No owszem, motory, popychane niekiedy dodatkowo ludzką siłą, ale na motorze raczej trudno przewieźć zwłoki.

– Nie wracam – oznajmiłam stanowczo. – Do Leśniczówki jest bliżej. Tam wyjdziemy i możemy wrócić autobusem.

– Też bez sensu, bo morze cichnie, ale jak chcesz.

Nie marzyłam tak znowu strasznie o autobusie, ale sama siebie przekonywałam, że wszyscy ci ludzie nadlecieli zwabieni sensacją i nikt nie miał czasu penetrować morskiej toni, mogły na tamtym odcinku zostać jakieś interesujące śmieci. W kwestii autobusu w każdej chwili mogłam zmienić zdanie.

Nie oglądałam trupa, bo nie był to mój ulubiony widok, przeszłam obok akurat w chwili, kiedy zaczynano ładować go na pojazd. Aż do Leśniczówki chwilowo nie było nikogo, oddaliliśmy się, po dwustu metrach dżip nas wyprzedził, a zaraz za nim z rykiem silników przeleciały trzy motory, wśród nich Waldemar. Śmieci pojawiały się rzadko, porządna kupa leżała dopiero kawał za Leśniczówką.

Rzecz jasna, wróciliśmy plażą, a nie żadnym autobusem. W owych czasach późnej młodości przejście piętnastu kilometrów, nawet w skłonach i z przysiadami, stanowiło dla mnie drobnostkę. Morze istotnie usiadło, ale plon z niego okazał się znacznie uboższy niż się wszyscy spodziewali.

Ogólnie jednak rok znów był wtedy bursztynowy.

Sensacja grzmiała w powietrzu przez kilka dni. Pojawiły się plotki. Żona-drapak, czy może już teraz wdowa-drapak, milczała strasznie z zaciśniętymi ustami, raz jej się jednakże na samym początku do kogoś wyrwało, że zostali okradzeni. Tak jest, wtedy właśnie, kiedy jej mąż nieboszczyk topił się w morzu. Z oficjalnych zeznań wynikało, że razem wyszli, on pojechał na bursztyn, a ona poszła do portu nad Zalewem pomóc przy sieciach na śledzia, poszarpanych sztormem, oraz przy śledziu, bo nad ranem śledź też podszedł. I tam była, kiedy donieśli jej o nieszczęściu, a dom przez ten czas stał pusty i złodziej skorzystał.

Co ukradziono, nie było wiadome, wszyscy uważali, że pieniądze, na których nieboszczyk sypiał, ale wdowa na ten temat nabrała wody w usta. Następne plotki doniosły, że on te pieniądze miał pochowane i ona teraz nie może ich znaleźć, wobec czego sama nie wie, co ukradziono, a czego nie, jeśli nawet, to nie wszystkie, a może nawet niczego wcale. Poza tym kto by kradł, prawdziwych złodziei tu nie ma, domów się nawet nie zamyka i nigdy nikomu nic nie zginęło, chociaż powszechnie wiadomo, że wszyscy bursztyn mają…

Połowę tych wszystkich informacji uzyskałam od wymarzeńca, który lubił dużo wiedzieć, a drugą połowę od mnóstwa jednostek postronnych. Każdy coś tam wiedział albo słyszał, jakiś strzępek, i każdemu się trochę wyrwało, a wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, w tym ze mną. Osobliwe rzeczy z tego się kluły.

Waldemar zorientowany był nieźle.

Już wtedy zaczynał zyskiwać sobie opinię najlepszego rybaka i najlepszego bursztyniarza w Piaskach. Jeszcze nie było pewne, czy wyjdzie na prowadzenie absolutne, ale wyraźnie się na to zanosiło. Kupcy bursztynowi nagabywali go coraz natrętniej.

Kupcy rybni nagabywać nie musieli. Nawet najpiękniejszy śledź bursztynowi urodą do pięt nie sięga i w najmniejszym stopniu nie nadaje się na tulenie do łona, nawet łosoś w objęciach ma żywot krótkotrwały, cały połów zatem sprzedawał bez oporów.

Porozmawiał ze mną mniej więcej szczerze dzięki zbiegowi okoliczności.

Jeszcze ta topielcza sensacja ostro brzęczała, kiedy wróciłam z plaży do domu samotnie. Umówiliśmy się z tym moim, że znów idziemy w dwie różne strony, a jeśli nawet w jedną, to w różnym tempie. Nie będziemy się potem spotykać na brzegu, czekając na siebie wzajemnie, tylko wrócimy jak popadnie. Zgodnie z tą umową wróciłam prawie o zmierzchu.

Wyszłam z lasu i podeszłam do domu, gdzie przed wrotami sieciami stał motor Waldemara. Gumiaki na nogach nie sprzyjają głośnemu tupaniu, a nie byłam zmęczona do tego stopnia, żeby szurać, powłócząc nogami. Zbliżyłam się bardzo cicho, prawie bezszelestnie, w zapadającej szarówce, w szarozielonej fufajce i na tle lasu, być może, prawie niewidoczna. Ukrywać się nie zamierzałam, nawet mi to do głowy nie przyszło.

11
{"b":"88128","o":1}