– Owszem – rzekł stary. – Czy za dużo? Ma pan wobec ludzkości dług, którego nie spłaci postawienie kilku budynków. Choćby były i piękne, i pożyteczne.
– I pewnie, jeśli odpowiem na wasze pytania, w zamian darujecie mi życie? – Wyglądało na to, że kpi sobie z nich w żywe oczy.
Dlaczego się nas nie boi? – zaniepokoił się Laszlo. Coś mu w tym strasznie śmierdziało.
– Niestety… – Przyrodnik wzruszył ramionami. – Kompromisy z istotami bionekrotycznymi nie wchodzą w grę. Myśliwy nie wchodzi w układy z wilkami.
– Nie ma w tym specjalnej tajemnicy. Trzeba sięgnąć do mądrości starożytnych religii.
– Wędrówka dusz? – Arminius zmrużył oczy tknięty nagłym domysłem. – Zachowuje pan świadomość kolejnych wcieleń?
– Niezupełnie o tę religię mi chodzi. Zresztą podejrzewałem zawsze, że reinkarnacja to totalna bzdura. – Architekt puścił do niego oko. – Po co szukać po świecie mądrości innych ludów, gdy odpowiedź jest tak blisko… Kiedyś, dawno, dawno temu, nazywałem się Hiram.
– Budowniczy Świątyni Salomona? – Chłopak wytrzeszczył oczy.
– Owszem. Jestem Żydem. A raczej byłem nim dawno temu. Nie praktykuję już mojej religii, przez te tysiąclecia za bardzo odbiegła od tego, w co wierzyłem. Ale ciągle darzę ją pewnym sentymentem. I sporo zapamiętałem.
– Judaizm jest przecież wolny od takich idei – zdziwił się stary przyrodnik. – Chyba że w czasach Salomona, przed ostatecznymi redakcjami i ujednoliceniem tekstu Starego Testamentu…
– Każda religia dzieli się na część ortodoksyjną i, nazwijmy to, tradycję przekazywaną ustnie, ignorowaną przez teologów. Obok pism kanonicznych istnieją apokryfy. Mędrcy badający naturę rzeczy często szyfrują swoje notatki, by uniknąć ryzyka dostania się wiedzy w ręce profanów. Słyszeli panowie opowieści o dybukach?
Laszlo pokręcił głową, a stary zagryzł wargi.
– Jeśli ktoś umiera paskudną, niedobrą, nagłą śmiercią, jego dusza zostaje wyrwana z ciała i zamiast zstąpić do szeolu, błąka się po ziemi, aż znajdzie kogoś, kto jest na tyle słaby, by mogła opanować jego ciało – wyjaśnił Riedel. – Za pierwszym razem przygniotła mnie waląca się ściana. Odzyskałem świadomość kilkadziesiąt lat po śmierci. Zrozumiałem, co się stało. Mieliśmy naprawdę dobrych magów, za trzecim razem wiedziałem już, że jestem w stanie częściowo to kontrolować.
– A jak z pamięcią? – zaciekawił się Arminius. – Nie ulega zatarciu?
– Z kolejnych wcieleń pamiętam bardzo dużo. Najmniej z tych pierwszych, potem, wraz z kolejnymi przeskokami, moja jaźń coraz lepiej sobie radziła.
– Jeśli teraz pana zabijemy, to po prostu wyjdzie pan z ciała i za jakiś czas pojawi się znowu – domyślił się młody. – Dlatego zupełnie się nas pan nie boi?
– Owszem. Wasza misja od początku była chybiona. – Architekt uśmiechnął się kpiąco. – I jak mniemam, teraz, gdy wyjaśniliśmy sobie wszystko, odstąpicie od swych uroczo krwiożerczych planów? Nie stanowię dla was zagrożenia i byłbym wdzięczny, gdyby okazali mi panowie tę samą grzeczność.
– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł – mruknął stary. – Ale faktycznie, chyba nic tu po nas…
– Czyli mam oczekiwać w każdej chwili strzału w plecy? Najdalej za kilka lat wrócę. Obejmuję ciała zazwyczaj już podrośnięte…
– Wymyślimy coś, aby odesłać pana definitywnie w niebyt – zagroził przyrodnik. – To nic osobistego, takie są po prostu nasze zasady.
– Oczywiście. Nie będę miał za złe, jeśli wam się uda. O ile wam się uda… – dodał z naciskiem.
– Jeszcze jedno pytanie – przypomniał sobie Laszlo. – Nad niektórymi z pańskich budowli wydaje się ciążyć jakieś fatum. Na przykład ta katedra. Czym jest to spowodowane? Błędami w zaklęciach?
– Czasem zdarza się wypadek i ginę podczas budowy. Wtedy to miejsce jest przeklęte. Wyrwanie mojej duszy z ciała poważnie zaburza strukturę czasoprzestrzeni.
– Można coś na to poradzić?
– Nie wiem. – Riedel pokręcił głową. – Obawiam się, że nic.
A zatem dwór Kruszewskich prawdopodobnie znowu spłonie… Może za trzydzieści lat, może dopiero za sto, ale jego los jest przesądzony.
Wstali z foteli i ukłoniwszy się, opuścili biuro. Arminius zaszedł do sklepu monopolowego i kupił wino. Przeszli most nad rzeką Nidelvą i wspięli się na szczyt góry. Nie mieli kieliszków, więc napili się prosto z butelki.
– Sądzisz, że mówił prawdę? – zapytał młody.
– Tak.
– I co dalej? Rezygnujemy z likwidacji? Odpuszczamy sobie problem i wracamy do domu?
– Po pierwsze, nie do domu, tylko sprawdzać kolejny ślad – mruknął jego towarzysz. – Po drugie… To pasożyt. Przejmuje ciała, wypiera dusze ich właścicieli, by podtrzymać swoją egzystencję. Kradnie ludziom życie, tak jakby ich mordował.
– Zabicie Architekta nic nie zmieni. Co najwyżej jakiś czas go nie będzie, a potem wróci. Albo i od razu przechwyci kolejne ciało.
– Właśnie. Ale gdyby umarł tak zwyczajnie, ze starości, to może już się nie odrodzi… – Przyrodnik pociągnął wina.
– To może jednak jakoś go wykończymy? Tak, żeby nie było ani nagle, ani paskudnie? – Laszlo przejął butelkę. – Ja wiem, może jakaś wolno działająca trucizna? Grzybki czy coś. – Trącił butem kępę muchomorów. – Podobno są toksyny, które niszczą człowiekowi wątrobę tak, że umiera przez pół roku lub dłużej…
– Owszem, znam takie. Tylko że to nic nam nie da. Zorientuje się przecież, że jest chory, a wtedy odkręci gaz i położy się z zapalniczką na łóżku…
– To jak go załatwić? Srebrną kulą jak ducha? Osikowym kołkiem czy co? Przecież musi być jakiś sposób, by odesłać go w niebyt!
– Pomyślimy wieczorem. Mam kilku przyjaciół dobrze zorientowanych w kabale. To chasydzi, więc powinni wiedzieć też coś na temat dybuków. Spróbuję złapać ich przez Internet i przeprowadzę konsultacje.
* * *
Księżniczka obudziła się, czując dziwne osłabienie. Łydki ciągle ją bolały po wczorajszych tańcach. Agentka siedziała przy komputerze.
– Wstawaj, już dziewiąta. – Uśmiechnęła się do przyjaciółki i znowu wbiła wzrok w ekran.
– Masz coś ciekawego?
– Nic a nic. Tyle tylko, że kilka dni temu policja znalazła w jednym z opuszczonych fortów spalonego czerwonego volkswagena.
– Nawet jeśli znaleźli właściwego, to niewiele z tego wynika. – Monika, choć nie czytała kryminałów, umiała wyciągać wnioski. – Z pewnością nie porzucili go w pobliżu swojej kryjówki.
– No właśnie… To chyba droga donikąd. Ale znajdę drani.
– Aha – zgodziła się Monika. – Jeśli nie jestem ci potrzebna, to może przejdę się trochę.
– Yhym… – mruknęła informatyczka i zagłębiła się bez reszty w wirtualną rzeczywistość.
Monika wyszła z domu. Nogi same poniosły ją na Stare Miasto. Może niepotrzebnie się martwią? Może gdzieś w danych była luka i Alchemik po prostu pojechał na Tajwan? A może znudziło mu się ich towarzystwo i postanowił dać nogę? Przecież to niewykluczone. Zajrzała do kilku antykwariatów, obejrzała piękną intarsjowaną komódkę za prawie siedem tysięcy złotych.
Spojrzała w niebo zaciągające się coraz ciemniejszymi chmurami. Będzie padać… Paweł siedział na placyku przy Kościele Mariackim. Rozłożył ołówki na obramowaniu fontanny i coś rysował.
– Znowu się spotykamy. – Na jej widok odłożył blok. – Uroczo wyglądasz w niebieskiej sukience.
– O? – zdziwiła się. – Skąd się tu wziąłeś?
– Mieszkam tuż obok. Wyszedłem sobie szkicować.
– A ja poszłam na spacer. Nudzi mi się.
– Może powinnaś coś poczytać – zasugerował. – Albo iść do kina? W mieście jest masa możliwości, by przyjemnie spędzić czas.
– Jakoś nic mi się nie chce – wyznała. – Wszystkie zainteresowania stały się szare i nijakie, jak popiół.
Pierwsze krople deszczu ciężko uderzyły o bruk.
– Chodźmy do ciebie – zaproponowała. – Zaraz lunie.
Pobiegli przez bramę, wypadli na Mały Rynek. Niebo przecięła błyskawica, zagrzmiało. Odnaleźli kolejną bramę, a potem po nieskończenie długich, trzeszczących schodach wspięli się na ostatnie piętro.
– Tu mam pracownię – wyjaśnił. – I mieszkanie przy okazji.
– Fajne miejsce. Wszędzie blisko…
– To chyba taka tradycja, że malarze i studenci mieszkają na strychach – zażartował i otworzył drzwi. – Powinni też być ubodzy i cierpieć na suchoty…
Zapalił światło, rozbłysła naga żarówka wisząca pod sufitem. Pracownia była nieduża. Jedno długie pomieszczenie z mansardowymi oknami. Pod połacią dachową na podłodze leżał materac zasłany kocem. Drzwi w głębi prowadziły do małej łazienki i kuchni.
– Ciasne, ale własne. – Uśmiechnął się. – I z roku na rok jego wartość rośnie. Masa snobów ma ochotę zamieszkać na Starym Mieście. A nie dla wszystkich wystarcza miejsca.
Kilkadziesiąt obrazów stało opartych o ściany. Był także ten jej – niedokończona martwa natura.
– Zabrałem go trochę z rozpędu. No i proszę, w sam raz może się przydać. Bo pewnie chcesz go dokończyć? Tylko kompozycja została na wsi.
– Ale są linie szkicu, czyli wystarczy dać kolor…
– Nie bardzo. – Potrząsnął głową z lekkim rozbawieniem.
– Spróbuję, nie musi to być przecież dzieło sztuki. – Zacisnęła wargi. – Mogę obejrzeć? – Wskazała prace.
Kiwnął głową. Zapalił trzy świece w lichtarzu. Wnętrze zrobiło się jakby bardziej przytulne. Odwracała je po kolei, oglądała. Dziesiątki widoczków, bukietów w wazonach, sielskich pejzażyków, starych młynów i wiatraków…
– To na handel. Partanina, malowałem ot tak, żeby kilka groszy zarobić. Te ciekawsze są dalej – powiedział.
Cykl grafik mogących być ilustracjami do książek fantasy i horrorów. Niektóre już widziała. Nagie lub skąpo odziane kobiety z zakrwawionymi mieczami, smoki i rycerze, mumie, szkielety, cmentarze… I wreszcie kilka aktów, ładnie namalowane, naturalistycznie. Spojrzała na Pawła spod oka. Dociskał klamkę okna smaganego deszczem. Widać bał się, żeby przez jakąś nieszczelność nie nalało mu się do pracowni. Na sztaludze stał zagruntowany podkład, ołówki leżały, jakby czekały tylko na odpowiednią okazję.