Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Za rogiem jest brama! – Zeskoczyła na ziemię.

– Jak to? Niemożliwe!

Poszły wzdłuż muru. Agentce wyrwało się ciche gwizdnięcie. Przez ostatnie miesiące odwalono tu masę pracy. Wybito szeroki wjazd od strony ruchliwej ulicy. Miejsce, gdzie dawniej rósł trawnik, wybrukowano, parkowało tu kilka półciężarówek. Dawny budynek Bractwa zburzono i na jego miejscu postawiono halę. Obok robotnicy montowali z płyt jeszcze jakieś baraki.

– Jakaś hurtownia czy magazyn – mruknęła Katarzyna. – W każdym razie coś, co działa zupełnie legalnie… Jakby prysł zły czar. Ciekawe tylko, czy przypadkiem nie prowadzą jej członkowie tej bandy.

– Wrócimy tu w nocy i rozejrzymy się? A może naślemy na nich kogoś?

– Tylko pod jakim pretekstem?

– Rozpracowałaś kolesia, który hodował wirusy czarnej ospy. Rzuć informację, że to jego wspólnicy.

Przecież wywiad wojskowy rozbierze tę budę cegła po cegle…

– Tylko co będzie, jak nic nie znajdą?

– Powiesz, że się pomyliłaś?

– To nie takie proste. – Katarzyna pokręciła głową. – Tych służb nie należy używać do własnych celów bo mogą stać się bardzo niemili… Poza tym, nawet jeśli ci hurtownicy mają coś wspólnego z Bractwem, to wątpię, żeby trzymali Alchemika tutaj.

Pojechały do domu.

Katarzyna uchyliła okno, by do rozgrzanego upałem wnętrza dostało się trochę świeżego powietrza. Następnie wolno i metodycznie zlustrowała wszystkie kąty.

– Po co to robisz? – zainteresowała się Monika.

– Szukam jakiegoś śladu. Mało prawdopodobne, żeby porwali go z mieszkania, ale gdyby na przykład w ostatniej chwili zmienił plany… Nic z tego. Spakował walizkę, koszule, krawat i pojechał…

– Bilety i paszport też zabrał. – Księżniczka wskazała puste miejsce na półce. – Gdyby chciał zniknąć bez śladu, zostawiłby pewnie jakiś list.

– Zniknąć?

– Alchemik, gdy czuje zbliżającą się śmierć, ulatnia się i umiera gdzieś, gdzie nikt go nie zna. Chodzi o stworzenie nowych legend, podsumowujących jakby jego życie. To taki obyczaj, i dzięki temu nie znamy grobów większości z nich.

– Ciekawe.

– Ale na ile go znam, to przyszedłby i powiedział, że pora mu ruszać w drogę i że spotkamy się ponownie za pięćdziesiąt lat… Sama nie wiem. No i pewnie tego by nie zostawił…

Wskazała szablę i krócicę leżące na stoliku pod lustrem. Milczały jakiś czas.

– No cóż – powiedziała wreszcie Katarzyna. – Jeśli założymy, że dorwali go ludzie z Bractwa Drugiej Drogi, pozostaje odnaleźć ich i zrobić porządek.

– Tylko jak?

– Najpierw musimy się zastanowić, co o nich wiemy… Potem wyśledzić, dokąd przenieśli swoją kwaterę. Następnie opracować plan ataku. Mieli swoją zakamuflowaną siedzibę, nieujętą w żadnych dokumentach służb miejskich. Trudno jednak przypuścić, by mieszkali tam jak w klasztorze.

– A ja sądziłam…

– Taki budynek był im potrzebny jako miejsce zbrodniczych eksperymentów. Moja teoria jest taka: żyją wśród nas. Mają normalne dokumenty, dla lepszego kamuflażu gdzieś pracują. Tylko raz w tygodniu spotykają się, zakładają płaszcze z kapturami i spuszczają z kogoś krew, żeby robić złoto.

– Myślę, że możesz mieć rację – odparła księżniczka. – Zaraz, mistrz wspominał, że jeden z tych dupków pracował w kuratorium.

– Tylko że on nam dużo nie powie. Zastrzeliłam go – Ale cóż, sprawdźmy, co uda się wygrzebać. – Uruchomiła komputer.

Monika w zadumie wyciągnęła szablę z pochwy. Podziwiała prążki jasnej i ciemnej stali. Nawet jeśli nie zdołają odnaleźć mistrza, pozostanie po nim ta zdumiewająca broń…

Aby rozwikłać dowolną sprawę, niezbędny jest dobry punkt zaczepienia. A więc po kolei. Starcie w zaułku miało miejsce jeszcze przed świętami. Pytanie, czy ranni trafili do któregoś z krakowskich szpitali? Czy ktoś zmarł w wyniku odniesionych ran?

Logowanie do sieci CBŚ okazało się niemożliwe. Uszczelnili dziury. Ba, znaleźli nawet zostawione przez nią furtki w zabezpieczeniach. Trzeba zatem jakoś to obejść… Informacja o przyjęciach do szpitali? Weszła do sieci NFZ. Pudło. Zabezpieczone hasłem. Uruchomiła dwa programy łamiące kody i udało się. Długie listy nazwisk pacjentów. A obok kolumny z cyframi oznaczającymi poszczególne przypadłości. Wykazu skrótów nie znalazła. A więc ustalenie, kto z pacjentów miał rany cięte zadane bronią białą, odpada.

Dane policyjne? Nie, tu nie zdoła się włamać… A kuratorium? Zabezpieczenia mieli marne… Znalazła nazwiska wizytatorów, tych obecnych i ekipy sprzed roku. Zestawienie dwu kolumn pozwoliło jej ustalić personalia zastrzelonego przez nią człowieka. Raz jeszcze sieć policyjna… No proszę, figuruje w niej jako poszukiwany, zaginiony bez wieści. Czyli bracia sprzątnęli ciało… Danych niewiele. Lat trzydzieści osiem, kawaler. Żadnych informacji o rodzinie. Żadnego adresu.

Książka telefoniczna? Znalazła bazę danych telekomunikacji, włamała się bez większego trudu. Jest adres. Teraz hipoteka. Zaklęła. Właścicielem mieszkania okazało się kuratorium. Ten trop się urwał. A hurtownia? Własność portugalskiej grupy kapitałowej Herberto. Tu chyba też nic nie zdziała. Wszystkie dokumenty wydają się być w porządku. A od kogo to kupili? Agencja Mienia Wojskowego. Znowu trop wiedzie donikąd. Spojrzała na zegarek. Trzecia w nocy. Pora iść spać…

Spojrzała w ciemne okno. Niechciane łzy zapiekły pod powiekami. Gdzie jesteś, mistrzu? Poczuła lęk i bezsilność. Oparła ręce na parapecie. Jej dłoń zacisnęła się odruchowo na czymś dziwnym. Spojrzała, to księżniczka odłożyła tu sztylet. I naraz poczuła, jak odzywa się w niej krew Kruszewskich. Rozpacz w jednej chwili przerodziła się w straszliwą, zimną determinację. Odnajdzie Alchemika. A jeśli już nie żyje, pomści go.

* * *

Agentka obudziła się po niecałych czterech godzinach zupełnie przytomna. Monika też już wstała. Zdążyła pójść do sklepu, a teraz krzątała się po kuchni, robiąc śniadanie. Katarzyna umyła się i stanęła przed lustrem, by rozczesać włosy. Ujęła w dłoń krócicę Alchemika. Potworna broń. Z czegoś takiego ludzie się zabijali? Kaliber lufy budzi respekt.

– Cholera – mruknęła.

– Chcesz się nauczyć, jak z tego strzelać? – Księżniczka odwróciła się na dźwięk odciąganego kurka.

– Pewnie – ucieszyła się agentka. – Dawno już chciałam poprosić Sędziwoja. Zastanawiałam się, kto mógłby, a przecież ty…

– Jasne, że potrafię – uśmiechnęła się Monika. -To zresztą proste. Trzeba tylko znaleźć jakieś zaciszne miejsce.

– W drogę.

– Nie będziesz…? – Gestem wskazała komputer.

– Na razie nie znalazłam nic i kolejne godziny gapienia się w monitor tego nie zmienią – wyjaśniła agentka. – Muszę się oderwać, potem jeszcze raz wszystko przemyśleć, może wpadnie mi do głowy jakiś dobry pomysł.

Godzinkę później, po śniadaniu, wskoczyły w samochód i pojechały. Za łąkami stadniny był spory kawał nieużytków.

– Zaczniemy może bez kuli – zaproponowała Monika. – Żebyś się trochę oswoiła.

– Trenowałam sporo na strzelnicy – uspokoiła ją Katarzyna. – Dubeltówkę też miałam w ręce.

– To trochę co innego. – Kolorowe oczy jej przyjaciółki zalśniły figlarnie. – Kaliber siedemnaście milimetrów. Zresztą, zobaczysz.

Wyjęła z kieszeni prochownicę i miarkę. Wsypała do lufy pierwszą porcję.

– Teraz przybitka. – Wrzuciła kulkę papieru i ubiła starannie.

Sprawdziła, czy kawałek krzemienia dobrze siedzi.

– Gotowe. – Podała broń agentce. Katarzyna odciągnęła kurek, wycelowała…

– Nie tak! – Księżniczka ostrzegawczo podniosła rękę. – Odrzut jest spory, poderwie broń i rozbijesz sobie czoło.

– Co?

Pokazała, w jakiej pozycji stanąć i jak złapać krócicę.

– Teraz możesz walić. – Uśmiechnęła się. Kruszewska spokojnym ruchem pociągnęła za spust.

Proch syknął na panewce i… Odrzut faktycznie był straszliwy. Huk wstrząsnął powietrzem, konie na odległej łące poderwały się spłoszone. Chmura prochowego dymu otuliła je jak mgła.

– O, ja cię kręcę – westchnęła. – Ale gruchnęło.

– To była połowa miarki – poinformowała ją wampirzyca. – Próbujemy z kulą?

Katarzyna zawahała się tylko przez moment.

– Tak.

Tym razem wszystko zrobiła sama. Proch, przybitka, kula wielka jak przepiórcze jajo, druga przybitka… No i jeszcze trzeba znaleźć odpowiedni cel. Na przykład kawał starego podkładu kolejowego.

Tym razem rąbnęło naprawdę potwornie. Dłoń agentki poderwało w górę, ale zdołała utrzymać kolbę. Ba, nawet trafiła! Podeszła i dłuższą chwilę kontemplowała dziurę w drewnie.

– Wygląda niemal jak dziupla sowy – powiedziała z uznaniem.

– Niczego sobie pukawka – przyznała Monika, grzebiąc palcem w uchu. – Ale jeśli chcesz jeszcze potrenować, to skoczmy do sklepu budowlanego po takie słuchawki, jakie noszą operatorzy młota pneumatycznego.

Jej przyjaciółka popatrzyła na zegarek i pokręciła głową.

– Wracamy do domu. Już i tak zmarnowałyśmy za dużo czasu…

Dziewiąta rano, pora brać się do roboty. Monika siedziała w fotelu, spoglądając spod oka na agentkę grzebiącą w sieci. Westchnęła cichutko. Internet to ciekawa zabawka, ale jeszcze mocno niedopracowana… Katarzyna jest jak mała dziewczynka zafascynowana nową lalką. Gdy lalce naciśnie się na brzuch, mówi „mama" a agentka naciska i coraz bardziej złości się, że nie jest w stanie wydusić z zabawki słowa „tata"…

Księżniczka przypomniała sobie pierwsze żarówki, szklane bańki Josepha Wilsona Swana, zaopatrzone w rozpięte między elektrodami włókno bambusowe. I te lepsze, Jabłoczkowa, w których trzeba było podgrzać zapałką drucik żarowy, i dopiero gdy się odpowiednio rozpalił, puścić prąd… Wydawało się, że to ogromny przełom, ale już kilka lat później w USA uruchomiono masową produkcję tych najlepszych, ukradzionych Szczepanikowi. A Internet? Od jego powstania do dzisiaj upłynęło tyle czasu, co od Swana do Jabłoczkowa. Edison globalnej sieci dopiero nadejdzie… Ale póki go nie ma, trudno oczekiwać, że komputer odpowie na pytania, bo odpowiedzi jeszcze nie zna. A zatem trzeba brać się do roboty. Po swojemu.

27
{"b":"88078","o":1}