Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Furda. Niech spróbują coś wyciąć. Ruski miesiąc popamiętają. Musicie na siebie bardzo uważać. Mistrz zawsze świetnie sobie radził. Jeśli zdołali go pojmać, muszą być naprawdę zręczni i niebezpieczni.

– Będziemy miały to na uwadze…

Zapakowały się do samochodu i po chwili mknęły już przez wioskę. Stanisława odprowadziła je spojrzeniem pełnym troski. I co tu dalej robić? Przeszła się na plac budowy, udzieliła wskazówek Ukraińcom, a potem zawróciła do dworu. Pora postudiować trochę historię swojego rodu… Rozłożyła na stole wyblakłe karty kroniki i wzięła do reki silne szkło powiększające. Zapisy poczynione ręką jeszcze jej pradziada:

Anno Domini 1519 September. Do wioski znowu meteor przyszedł i dwie dziewki zmarnował.

Dalszy ciąg tonął w plamach atramentu. Tylko w dwóch miejscach majaczyły poszczególne wyrazy: plaga, zaraza kainowa, kara za grzech nieczystości. Na samym końcu zachował się większy urywek: czego i z Bożą pomocą dokonalim.

–  Ciekawe – mruknęła.

A zatem sześćdziesiąt lat przed jej narodzeniem upadek meteorytu zabił we wsi dwie kobiety. Wyobraziła sobie ukraiński step drzemiący w dusznym upale. Chłopi machają sierpami, kobiety wiążą snopy. I nagle, jak grom z jasnego nieba, grad rozpalonych do czerwoności kosmicznych kamieni. Straszna śmierć. I niezwykła. Tak niecodzienna, że uznana za rodzaj szczególnej kary za grzechy, jakby sam Bóg się rozgniewał. Nieczystość? Kilka chwil obłapianek na sianie. Ciekawe, swoją drogą, że na mężczyzn, którzy tę nieczystość na dziewczyny sprowadzili, jakoś nic z nieba nie spadło. Westchnęła. Meteoryty… Mistrz Sędziwój wspominał, że obecnie kolekcjonerzy dają za nie niezły grosz.

Przyjrzała się śladom liter i plamom. Co to za słowo. Zakopali na… Tu znowu rozmyte.

– A jeśli? – powiedziała na głos. – Jeśli moi przesądni przodkowie pozbierali wszystkie kawałki innej planety i pogrzebali w jednym miejscu?

Zginęły dwie kobiety. Zatem spaść musiało co najmniej kilka sztuk, a kto wie, może i kilkadziesiąt albo kilkaset! Dla kolekcjonerów to skarb o niewyobrażalni wartości, a i naukowcy będą wniebowzięci. Można by obdarować kilka muzeów, resztę sprzedać, pieniądze wpompować w majątek… Trzeba odczytać te zapiski, wydedukować miejsce ukrycia, potem jechać na Ukrainę, wykopać, przemycić…

Nie. Zaraz. Zapiski wykonał jej pradziad. Tymczasem Kruszewice Nowe założył jego młodszy syn, a jej dziadek. Urodziła się tam jakieś trzydzieści lat po założeniu osady… A zatem meteoryty spoczywają gdzieś tutaj. Zerwała się na równe nogi i nie mogąc usiedzieć z podniecenia, zaczęła chodzić po pokoju. Zaklęła pod nosem. Jak je odnaleźć? Sędziwój lubił się bawić, dotykając kamieni z kosmosu magnesikiem na nitce. Jeśli magnes je bierze, to przecież… To znaczy, że i wykrywacz metali powinien sygnalizować ich obecność w ziemi!

W szafie jej kuzynka zgromadziła imponującą kolekcję dziwacznego sprzętu, widać potrzebnego w pracy agenta CBŚ lub zgromadzonego na wszelki wypadek. No i jest. Kartonowe pudło, na nim napisy metaldetector i coś tam jeszcze. Odłożyła sprzęt na miejsce i wróciła do studiowania zapisków. Minuta po minucie, kwadrans po kwadransie. Tak, na pewno zakopali. Tylko gdzie? I nagle wpadł jej do głowy pomysł. Podświetlana rysownica. Położyła na niej zetlały papier. Nic z tego, tekst napisany na odwrocie skutecznie zamazuje cały obraz. Pod kr…m…

Jasne! Meteoryty zakopali na wzgórzu pod krzyżem! Zakopali kamienie z nieba, żeby nie ściągnęły jakiegoś nieszczęścia, kto wie, może wbili w to miejsce osikowy kołek, a potem… A potem postawili krzyż. Żeby czasem nie uciekły. Dobrze chociaż, że nie spalili ich na stosie. Zatarła dłonie i wydobyła z pudełka wykrywacz.

Do diaska! Zacisnęła usta. Przez ostatnie dziesięciolecia poznała wiele nowinek technicznych, ale epoka elektryczności to zaledwie czwarta część jej życia. Trudno. Zdołała opanować posługiwanie się laptopem, to i z tym urządzeniem sobie poradzi. Po pierwsze, wyrzucamy instrukcję, w uszach alchemiczki zabrzmiał kpiący głos młodego stolarza, który montował jej drzwi antywłamaniowe. Nie mogła zastosować się do tej rady, bo w walizeczce instrukcji nie znalazła. Wyjęła rurki i obejrzała je uważnie. Tak się montuje, tak się łączy. To jest talerz, którym się suwa po ziemi, ten kabelek trzeba wetknąć w gniazdo, tu jest wejście na słuchawki. Pozostaje problem, jak uruchomić? Zapewne czerwonym guzikiem. Nie. A może pokrętłem od głośności? Bingo. No proszę, amerykański sprzęt, a uruchamia się jak ruskie radio… Nagły pisk w słuchawkach był tak donośny, że zobaczyła świeczki w oczach. No jasne, strojenie! Pokręciła i dźwięk ścichł. Dobra, zobaczmy, jak to działa. Machnęła cewką w stronę świecznika i zabrzmiało uroczyste buczenie. Świetnie.

Obejrzała wyświetlacz. Jakieś programy działania, rozpoznawanie metali, to jej chyba niepotrzebne. Podłoga. U, ależ wyje. Dlaczego? Ach, jasne, boczne bloczki fundamentu spojone są metalem. Przeszła pod wewnętrzną ścianę. Machnęła nad deskami. Gwoździe zaśpiewały cienko w słuchawkach. Czyli jest gotowa!

Zabrała saperkę i woreczek. Wspięła się na wzgórze. Na szczęście trawa, która je porastała, była niska. Rzejrzała się. Ukraińcy, zmęczeni robotą, pichcili sobie coś na grillu. Dawni mieszkańcy PGR-u najwidoczniej siedzieli w swoich barakach. Nikt nie zobaczy, co ona robi. I dobrze. Jeśli się nie uda od razu, lepiej, żeby nikt nie grzebał tu na własną rękę.

Zlokalizowała z grubsza miejsce, gdzie kiedyś stał krzyż. Zanotowała w pamięci, że trzeba będzie postawić nowy. Uruchomiła sprzęt i machnęła nad ziemią. Zapikało niemal natychmiast. Grzebnęła saperką i wyciągnęła na powierzchnię zardzewiały kapsel od piwa. Pół godziny później ze złością spoglądała na stosik przeżartych korozją gwoździ, kapsli, puszek, na kawałki brony i dwumetrowej długości kłąb łańcucha.

Otarła pot z czoła. Połowa wierzchołka przeszukana, pora na drugą. Machnęła cewką i nieoczekiwanie usłyszała ciche piski. Na meteoryty, zwłaszcza leżące w większej ilości, raczej to nie wyglądało, ale odłożyła detektor i zaczęła rozgarniać saperką ziemię. Resztki wieczka niedużej skrzynki, blachę i drewno rozdarło kilka silnych uderzeń czymś ostrym. Motyka? Obkopała znalezisko, wydobyła z ziemi. Drewno rozłaziło się w palcach, ale po resztkach kłódki poznała, że to stary, naprawdę stary wyrób.

O co chodzi? Wsadzili meteoryty do pudełka i zakopali tutaj, a potem ktoś rozbił wieko i je wyciągnął? Na to wygląda. Wysypała lessowy pył ze skrzynki i przeryła go palcami. Nic. Pokręciła głową z wahaniem. Nie, nie bardzo jej to pasuje. Meteoryty, leżąc w tak wilgotnym miejscu, zaczęłyby rdzewieć, ślady korozji powinny być widoczne w piasku. Chyba że to były te całkowicie kamienne… Poza tym skrzynka jest raczej za mała.

Z drugiej strony, niekoniecznie. Spadający z kosmosu kamień wielkości orzecha może zabić człowieka… Ruszyła w stronę dworu, dźwigając artefakt pod pachą.

Nagle przystanęła i tylko dlatego, że miała zajęte ręce, nie palnęła się z rozmachem w czoło. Wszystko jasne… Zapomniała własnego języka. Idiotka. W czasach jej młodości, a potem jeszcze przez dobre dwieście lat, meteorami nazywano włóczęgów, ludzi luźnych, czasem wędrownych rzemieślników, tych, którzy przychodzili i odchodzili bez śladu… A zatem przylazł taki, pozbawił cnoty dwie dziewczyny i zniknął. A one albo zabiły swoje dzieci, albo popełniły samobójstwo, nie mogąc znieść hańby. I widać pochowano je właśnie tutaj. No, ładnie się zachowuje, omal nie naruszyła spokoju zmarłych…

Wróciła do dworu.

– I jak tam skarby? – zagadnął cieśla, widząc wykrywacz i ubłoconą saperkę w jej dłoni.

– Jakie tam skarby… – Pokazała mu resztki skrzyneczki. – Tylko sobie apetytu narobiłam.

Nieoczekiwanie gdzieś daleko za lasem w powietrze wzbił się kłąb czarnego dymu. Stanisława widziała w życiu nieskończenie wiele pożarów, więc natychmiast odgadła, że to coś poważnego. Ihor czyszczący statuę spirytusem technicznym przerwał swoje zajęcie.

– Pięć do sześciu kilometrów – ocenił. – Raczej nieduży budynek.

– Ależ ten dym wali…

– Bardzo szybko wzbił się i zgęstniał – rozważał – Ogień musiał rozprzestrzeniać się błyskawicznie. Jak myślisz, celowe podpalenie?

– Na to wygląda. – Kiwnęła głową. – Cóż, lud po wsiach mamy może z punktu widzenia miastowych ciemny, ale poczucie sprawiedliwości ma dobrze rozwinięte… Zebrała się cała wieś i wykurzyła czarną owcę.

– Skąd wiesz, że to wyrok, a nie sąsiedzkie porachunki? – Popatrzył zaciekawiony.

– Bo przy sąsiedzkich porachunkach ogień podkłada się nocą, a nie w biały dzień.

– No tak. – Przyznał jej rację i wrócił do swojego zajęcia.

Wyłowiła z kieszeni telefon i rzuciła okiem na wyświetlacz. Katarzyna nie dała znaku życia. Widać na razie nic się nie udało ustalić…

* * *

Monika zapięła pasy i zapadła w wygodne siedzenie. Zmęczenie ogarniało ją coraz bardziej. Sama nie zauważyła, kiedy zasnęła. Rozbudziła się, gdy jechały już przez Kraków. Agentka zaparkowała opodal dworca. Siedziba Bractwa wyglądała niemal tak jak w chwili, gdy Katarzyna była tu po raz ostatni. Mur, nad nim gałęzie kilku drzew…

– Rzucimy sobie okiem – mruknęła, repetując pistolet.

– Jasne. – Monika uśmiechnęła się olśniewająco.

Weszły w uliczkę i tu spotkała je pierwsza niespodzianka. Metalowa furtka została starannie zamurowana.

– Choroba – wycedziła Katarzyna. – Coś mi się wydaje…

– Obejdziemy od drugiej strony? – zaproponowała księżniczka.

– Tu było jedyne wejście. Trzeba poszukać miejsca, gdzie najłatwiej będzie przeskoczyć.

– Mur ma ze trzy, najwyżej cztery metry wysokości. Jeśli mnie podsadzisz…

– Dawaj.

Stanęła pod ścianą i oparła się o nią rękami. Przyjaciółka bez problemu wspięła jej się na ramiona i podciągnąwszy, wyjrzała na drugą stronę. Z jej ust wyrwało się jakieś słowo w obcym języku. Katarzyna po intonacji domyśliła się, że to przekleństwo.

– Co widzisz?

26
{"b":"88078","o":1}