Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Cukier – wyjaśnił. – Śmietanki nie mam, niestety. Teraz proszę, niech pani mówi. Będę nagrywał. Nie przeszkadza to pani, nam nadzieję?

– W najmniejszym stopniu. Dwie łyżeczki poproszę. Zdenerwowałam się. Słodkie dobrze robi na nerwy.

– Spokojnie, tu nic złego się pani przecież nie stanie. – Wielkolud nadzwyczaj uprzejmie posłodził mi kawę; nie mam pojęcia, dlaczego sama tego nie zrobiłam. Tacy duzi faceci budzą we mnie potrzebę bycia pod opieką. Tychże dużych facetów. – Proszę zacząć od początku. Jak się pani nazywa, skąd pani zna Brzezickiego i tak dalej.

Opowiedziałam podkomisarzowi Misiowi pół swojego życiorysu, aż doszłam do dzisiejszego dnia i do telefonu Lesława. Rafał i Tadzio słuchali zupełnie tak samo uważnie, jak podkomisarz. Wszyscy trzej zachowywali kamienne oblicza. Czułam się, jakbym była na planie filmu sensacyjnego. Mało brakowało, a zaczęłabym szeptać. Pohamowałam się, na szczęście.

Moi dwaj przyjaciele potwierdzili prawdziwość tego wszystkiego, co mówiłam o telefonie – od razu zełgałam, że włączyłam głośnik komórki na początku rozmowy i że obaj słyszeli wszystko. Nawet nie mrugnęli okiem.

A w błękitnych oczach podkomisarza Misia pojawiły się dodatkowe błyski. Wyłączył swoje urządzenie nagrywające, wypił jednym haustem pół kubka fusianki, o której zapomniał, słuchając moich rewelacji i wziął głęboki oddech.

– Nie będę ukrywał – rzekł głosem doskonale obojętnym – że powiedziała nam pani sporo interesujących rzeczy. Nie wszystko jednak, co dotyczy pani byłego… męża?

– Prawie męża – sprostowałam z godnością.

– Byłego-prawie-męża – zgodził się bez oporu podkomisarz. – Nie wszystko, co go dotyczy, jest w moich kompetencjach. Sprawa może okazać się szersza niż telefon z groźbami. Chciałbym panią prosić, żeby zechciała pani jutro porozmawiać z jednym moim kolegą, a właściwie przełożonym z powiatowej.

– Czy on jest równie piękny, jak pan? – zapytałam, zanim zdążyłam pomyśleć i zobaczyłam z uciechą, jak kamienne oblicze podkomisarza zmienia wyraz na dużo głupszy.

Szybko się opanował.

– Jest piękniejszy – powiedział niedbale. – Wszystkie koleżanki policjantki za nim szaleją. To typ intelektualisty. Spodoba się pani. Czy mogę państwa umówić?

– A pan przy tym spotkaniu będzie?

– Nic by mnie nie powstrzymało. Dziewiąta rano odpowiada pani?

– Wolałabym dziesiątą, to pomogę przy śniadaniu.

– Dobrze. Dziesiąta rano w powiatowej. Trafi pani? A może podjechać po panią do Rotmistrzówki?

– Mógłby pan?

Dałabym sobie głowę uciąć, że zarówno Tadzinek, jak i Rafał spojrzeli na podkomisarza nieprzyjaźnie. Trudno. Zazdrośni? A co w tym złego, że mnie uprzejmy człowiek odeskortuje na policję?

– Oczywiście. Będę jechał z Karpacza, bo muszę tu być rano, chętnie zboczę. Kiedyś uczyłem się jeździć konno u pana rotmistrza.

Pół świata uczyło się jeździć konno u pana rotmistrza.

Pożegnaliśmy się mile (Tadzio i Rafał nieco chłodniej) i pojechaliśmy do domu na kolację.

Ledwie weszliśmy za próg, otoczyli nas rozżarci domownicy, żądający wyjaśnień. Dostaliśmy jeść i pić, ale nie mogliśmy ani jeść, ani pić, dopóki wszystko nie zostało powiedziane. Niestety, jak się okazało, Jankowi nie udało się odwołać Misiaków, bo telefon w ich domu konsekwentnie milczał, a komórek, łobuzy, nie mają. Może im zresztą Leszek zafundował, tylko dranie nie podali numerów…

– I co teraz zrobimy? – Babcia była zatroskana. – Jeżeli oni, nie daj Bóg, zrobią coś koniom…

– Będziemy pilnować stajni całą noc – powiedziałam stanowczo. – Nie możemy ryzykować. Słuchajcie, a gdzie są nasze dzieci?

Dotarło do mnie w tej chwili, że nie widzę Kajtka ani Jagódki i omal nie umarłam ze zdenerwowania. Cholerny Kałach mówił o koniach, ale przecież dzieci…

– Dzieci są właśnie w stajni – zawiadomiła mnie szybko Lula.

– Nie martw się, jeszcze jest wcześnie, jeżeli Misiaki mają zamiar jakoś zadziałać, to poczekają, aż dom pójdzie spać. Są razem i są z nimi psy, nic złego się nie stanie.

– A ja tu widzę pewien problem – oświadczył znienacka Tadzinek, ocierając usta po szlacheckim bigosiku przyrządzanym u nas według receptury babcinej, do którego zdołał się wreszcie dobrać.

– Bo mianowicie, jeżeli my z Rafałem teraz wyjedziemy, to zostanie wam tylko jeden chłop do tego stróżowania… kobiet chyba nie bierzecie pod uwagę?

– Jest jeszcze Kirysek – bąknęła Lula.

– Ja sobie poradzę – mruknął Janek. – Kiryska bym nie ruszał, on jest gościem. Wezmę psy do stajni, nikt obcy nie wejdzie, bo narobią wrzasku. A ja mam lekki sen. Oraz czarny pas.

W tym momencie zobaczyłam z przyjemnością, jak oczy mojej kochanej Luli otwierają się szerzej. Może nareszcie zobaczyła w Jasiu mężczyznę! Swoją drogą nieźle się tajniaczył. Czarny pas! Słowa na ten temat nie pisnął do tej pory.

W tym momencie do rozmowy wtrącił się Rafał, również odsuwając od siebie pusty talerz po bigosie i spoglądając za nim jakby z tęsknotą.

– Myślę, że racjonalniej będzie podzielić noc na trzy części. Zadzwonimy do naszej szefowej, zawiadomimy ją, że będziemy dopiero jutro. I pomożemy ci, Jasiu, z tym pilnowaniem. Wiesz, w razie czego.

– A nie macie obowiązków we własnej stajni? – chciała wiedzieć babcia.

– Mamy – odparł Tadzio. – Dlatego musimy zadzwonić do szefowej, żeby złapała jeszcze takiego jednego Andrusiaka, on nam czasem pomaga. Dzwoń, Rafał.

– Dobre chłopcy – odezwała się Omcia, która do tej pory tylko słuchała z wypiekami na twarzy. – Ale ne wierzcze im, to ne chodży o żadne konie, ony chcą dostacz rano tego twojego bigosa, Stanyslawa!

Ryknęliśmy wszyscy zgodnym śmiechem. Atmosfera przestała być taka strasznie napięta. Tylko babcia nie chciała poddać się ogólnemu odprężeniu.

– Jedna noc nie rozwiązuje nam problemu – powiedziała nerwowo. – A co będzie jutro? Pojutrze? Tadzio i Rafał nie mogą u nas zamieszkać. Wiktora nie ma. Boże, Boże, ja nie wiem, co będzie…

– Jutro idę na policję – przypomniałam. – Może policja coś wymyśli. Mają tam takiego fajnego podkomisarza, co wygląda jak wcielenie walki z gangsterami. Babciu, on mówił, że tu się uczył jeździć konno. Michalski. Chyba. Mirosław. Mówią na niego Misio.

– Nie Misio, tylko Misiu. – Babcia rozjaśniła się niespodziewanym uśmiechem. – Mianownik kto, co? Misiu. Misiu Michalski. Pamiętam, dobry był chłopak, tylko temperament go roznosił. No i zresztą przejechał się na tym temperamencie.

– Babcia opowie – zażądałam. Rafał i Tadeusz udawali, że interesuje ich wyłącznie herbata.

– Misia wychowywała matka, sama, w Karpaczu, bo ojciec ich zostawił i poszedł sobie do innej pani; od maleńkiego do nas przybiegał po szkole i pracował w stajni, żeby tylko zarobić na jazdy. Opowiadał mi, że matka chciałaby go widzieć na medycynie, ale jemu co innego było w głowie. Skończył jakieś studia, chyba inżynierskie, ale poszedł do policji. Wiem, że był komandosem, takim, co chodzi w kominiarce, antyterrorystą…

Aha. I zostało mu upodobanie do fryzury na lotniskowiec i ogólnego sznytu! A w babci zapewne wtedy właśnie zrodziła się sympatia do antyterrorystów w kominiarkach.

– Pracował w Jeleniej Górze, awansował, podobno bardzo zdolny policjant z niego był, ale go wylali z tej Jeleniej Góry i przenieśli do komisariatu w Karpaczu…

– A co – zaciekawiła się Omcia – szczelił kogosz w dżób?

– Gorzej. Połamał kości jakiemuś bandziorowi, który postrzelił jego kolegę. Podobno chciał go zabić na miejscu, ale skończyło się na ciężkich obrażeniach. No i pożegnał się z awansami na jakiś czas. Dziennikarze zrobili z tego całą aferę, że policjant gorszy od bandyty…

– A ja szę bardzo czeszę, że mu połamał te koszczy – zawiadomiła nas Omcia. – Tak szę należy. P…czysluguje. Ja go chcę poznacz, tego waszego Mysza.

– Będzie tu jutro rano – powiedział Tadzio z pewnym przekąsem. – Po Emilkę. Zawiezie ją do komendy.

– Na policji zawsze przyjemniej z eskortą – oświadczyłam stanowczo i niewinnie. A ponieważ poczułam się nagle kobietą po świeżych przejściach, zmęczoną po prostu straszliwie, zawiadomiłam wszystkich obecnych, że oddalam się do własnego pokoju celem zażycia zasłużonego odpoczynku.

Zrobiłam to i padłam u siebie jak lilia ścięta nieubłaganym ostrzem ogrodniczego sekatora.

Ten sekator nie pasuje do romantycznego stylu.

Moje lilie egzotyczne załatwił Pędzel. W pełni rozkwitu. Też mało romantyczne.

Jak lilia złamana wichurą. Ot co.

Zauważyłam, że kiedy wychodziłam z salonu, neurolog odprowadził mnie wzrokiem.

NO I DOBRZE.

Lula

Ta Emilka jest niemożliwa. Pojawił się tu dzisiaj rano policjant Misiu, na którego czekaliśmy wszyscy, ciekawi faceta, który połamał żebra złoczyńcy gołymi rękami – owszem, owszem, wygląda na to, posturę ma jak najbardziej odpowiednią, wyraz twarzy pokerowy, czyli żaden.

No, może nie do końca taki znowu pokerowy. Kiedy patrzył na Emilkę, tracił sporo ze swej niewzruszoności… Może nawet zaczął wyglądać na faceta, który dostał karetę z ręki.

Nie jestem zazdrosna, ale policzyłam: Wiktor na nią tak patrzył (tłumaczył się głupio, że traktuje ją jako dzieło sztuki wykonane przez matkę naturę – oczywista brednia: albo sztuka, albo natura i on po ASP powinien to wiedzieć!!!), leśniczy Krzyś patrzył, wszyscy studenci z obozu Olgi, ten jej Tadzio od dojenia krów, Rafał świeżo poznany, nawet ten szubrawy Łopuch. Wszyscy faceci po prostu, po co ja wyliczam?

Jak ona to robi?

Zaraz. Nie wszyscy. Nie patrzył tak na nią Rupert, ale on w ogóle nie odrywał oczu od Malwiny.

Janek też nie…

Ciekawe, dlaczego.

Nie działa na niego??? Jak to jest możliwe, skoro działa na wszystkich??????

Ludwiko Kiszczyńska. Stawianie tylu idiotycznych wykrzykników jest manierą pensjonarską, a ty, moja droga, pensjonarką nie jesteś już od…

A kogo obchodzi, od kiedy.

Poza tym nie wykrzykników, tylko pytajników.

I w ogóle MNIEJSZA Z TYM.

Duże litery też są pensjonarskie. Ciekawe, czy Emilka stosuje duże litery i mnóstwo wykrzykników, znaków zapytania i wielokropków w swoim dzienniku laptopowym, czy może notebookowym, w każdym razie elektronicznym? A może to się nazywa blog, czy jakoś tak? Nieważne. Tam ma łatwiej, naciska raz i już jej leci. Może dobrze byłoby mieć komputer osobisty i przenośny?

48
{"b":"88075","o":1}