– Dobrze, jaz tobą pojadę – zgodził się natychmiast Rafał, zapewne wiedziony odruchem lekarza, opiekuna słabszych. – A jak się czujesz, powiedz?
– No, tak byle jak – miauknęłam, spoglądając na niego rzewnie. – To trudno określić. Właściwie nic mi nie jest, mogę jechać sama…
– Lepiej nie – pokręcił głową Rafał. – Nie ma sensu ryzykować, teraz niby nic, a jeśli zasłabniesz w drodze?
Lekko uniesiona brew Tadzinka powiedziała mi, że on chyba domyśla się, co jest na rzeczy. Zawsze byłam okazem zdrowia.
Dobra, dobra. Byłam, ale może już nie jestem! Teraz jestem kobietą po przejściach i mam prawo do słabości!
Tadzio prychnął śmiechem i poszedł szykować swojego stalowego rumaka marki Kawasaki. My zaś wsiedliśmy do astry – on, ma się rozumieć, po lewej stronie, a ja na fotelu pasażera – Rafał wrzucił jedynkę…
Nawet nie chciało nam się rozmawiać po drodze. Jeśli się w czyimś towarzystwie dobrze milczy, to chyba coś znaczy?
Tuż za Wałbrzychem wyprzedził nas jadący z prędkością nadświetlną szalony motocyklista.
– Dawca nerek – powiedziałam z lekką pogardą, myśląc jednocześnie o regularnym profilu Rafała i o tym, czy regularny profil oznacza uporządkowaną osobowość. Sądząc po Rafale, owszem, oznacza.
– Wypluj to słowo – zaśmiał się właściciel regularnego profilu. – To przecież Tadek.
– O Matko Boska! Tfu, tfu, na psa urok, na koci ogonek! Nie poznałam go w tym baniaku na głowie! Wygląda jak kosmita!
– Panienki to kochają – zakomunikował profil. – A Tadzio ma kompleksy, więc lubi sobie czasem dodać blasku…
– Tadzio zawsze miał kompleksy. – Jak miło jest plotkować o przyjaciołach! – I za nic na świecie nie chciał uwierzyć, że żadnej normalnej dziewczynie nie będzie przeszkadzał jego wzrost, bo nie we wzroście jest Tadzinka siła! Siła Tadzinka mieści się w jego osobowości oraz uroku osobistym.
– Powiedziałabyś mu to? – Zerknął na mnie znad kierownicy.
– Ja mu to sto razy mówiłam. Ja i wszystkie koleżanki z naszego roku. Groch o ścianę, mówię ci.
– Może on chciał nie sto razy i nie od wszystkich, tylko raz i od jednej?
– Masz kogoś konkretnego na myśli?
– A za kogo Tadzio krowy doił?…
Och ty, neurologu, ty nie bądź taki cwany. Bo się nie uchowasz. Swoją drogą, Tadzio opowiadał mu życiorys czy co?
– Krowy to była koleżeńska przysługa – oświadczyłam stanowczo. – A mówił ci, jak mu zrobiłam pół zielnika na pierwszym roku? Może nawet dwie trzecie zielnika.
– Mówił, mówił. Wiesz, że on do tej pory ma ten zielnik? Bardzo przeżył, kiedy sobie znalazłaś kogoś…
– Coś takiego! On ci wszystko opowiadał? To po co udawałeś, że nie słyszałeś o moim gangsterze?
– Tadek mi nie mówił o gangsterze, tylko kiedyś przy piwie usłyszałem historię o pięknej dziewczynie, za którą doił krowy na praktyce, w której się śmiertelnie kochał, a z powodu zielnika nawet trochę myślał, że z wzajemnością… i która to dziewczyna spotkała mężczyznę swojego życia, i to nie on był tym mężczyzną…
– Ten tamten też nie był – powiedziałam gniewnie. – Jak się okazało. Był łobuzem. Łagodnie mówiąc.
– Bardzo łagodnie – zgodził się ze mną Rafał. – Dobrze się stało, że pozbyłaś się go w porę.
– To nie ja się go pozbyłam, to władza mi go sprzątnęła znienacka sprzed nosa. Ja bym za niego wyszła, a teraz nosiłabym mu paczki do mamra. Albo by mnie przez pomyłkę zastrzelił któryś z jego koleżków. Albo bym mu się znudziła i on kazałby mnie zastrzelić któremuś ze swoich koleżków…
– Nie wyobrażam sobie, żebyś naprawdę nosiła paczki do mamra facetowi, który by cię oszukał – zaśmiał się Rafał. – Ale może byście właśnie siedzieli w jakimś ciepłym kraju, na ciepłej plaży, popijali zimne drinki prosto z ananasa…
– W ananasie podaje się to kokosowe świństwo. Ja tego nie znoszę. Ale wiesz, chyba dobrze się stało, jak się stało, chrzanić ciepłe kraje, ja tam lubię polską złotą jesień i nie cierpię, kiedy jest mi za gorąco. I uważam, że miałam wielkie szczęście z tą Rotmistrzówką…
– Pasujesz tam, rzeczywiście.
Zgrabnie wyprzedził ciągnące się niemrawo pod górę dwa TIR-y. Ja bym się tak bała.
– Ty się nie boisz wyprzedzać pod górkę?
– To mała górka, widoczność jest bardzo dobra, popatrz, nie ma ciągłej linii, tylko przerywana…
Miałam straszną ochotę zagadnąć go o jego tajemnicze życie osobiste, o ten zawód, którego się nauczył, ale go nie wykonuje, o żonę… miał ją, czy nie? Ale przypomniałam sobie w porę, jak mnie ściął, kiedy go spytałam o te rzeczy i zamknęłam gębę, zanim zdążyłam ją w tej sprawie otworzyć. Zagadnęłam go natomiast o jakieś szczegóły dotyczące terapii małej Izuni i ten fascynujący temat (to naprawdę ciekawe, choć może nie aż tak, jak ta Rafała hipotetyczna żona i kwestia, komu zrobił krzywdę na stole operacyjnym…) wystarczył nam aż do Kamiennej Góry. Od Kamiennej Góry do rozdroża pod Jelenią Górą omawialiśmy Marcinka Grabowskiego i Zuzię, córkę Primuli M. Wreszcie temat nam się wyczerpał.
– Na co myśmy się w końcu zdecydowali? – zapytał Rafał. – Karpacz czy Jelenia?
– Na nic chyba. Jedźmy do Karpacza. A gdzie pojechał Tadzio?
– Nie mam pojęcia. Zadzwonisz do niego?
Zadzwoniłam, przygotowana na to, że nie odbierze, bo przecież łeb ma w tej wielkiej czarnej bani i nie ma prawa słyszeć sygnału. Odebrał.
– O, Emilka – ucieszył się. – Gdzie myśmy w końcu mieli jechać?
– A gdzie jesteś?
– A rybkę sobie jem w tej smażalni obok Chaty za Wsią. Zamówić wam po pstrągu?
– Rafał, chcesz zjeść pstrąga?
– Pewnie, a co już nie jedziemy na policję?
– Policja nie ucieknie – powiedziałam beztrosko. Obecność neurologa u mojego boku sprawiała mi dużą przyjemność i nie miałam zamiaru rezygnować z niej zbyt wcześnie. Ostatecznie komisariat policji powinien być czynny dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery, a jeśli nie, to tym lepiej, pojedziemy sobie jeszcze i do Jeleniej Góry…
Pstrągi były pyszne, z widokiem na Karkonosze w zachodzącym słońcu. Pewnie za te widoki doliczają człowiekowi datę urodzin do rachunku, ale niech im tam.
Prawie zapomnieliśmy, że mamy coś do załatwienia.
Rafał ocknął się pierwszy. Zarządził płacenie i odwrót. Odwróciliśmy się więc od stawów rybnych i pomknęliśmy jak dwie strzały, mniejsza czarna i większa czerwona, prościutko na policję w Karpaczu.
Przyjął nas sympatyczny blondyn w mundurze i kazał sobie powiedzieć, w czym rzecz.
– Jeden facet groził mi przez telefon – powiedziałam. – To znaczy niezupełnie mnie, ale koniom.
Blondyn spojrzał na mnie jak na wariatkę.
– Koniom groził?
– Mówił, że zrobi krzywdę naszym koniom. Ja jestem z Rotmistrzówki w Marysinie.
– Aha, od pani Suchowolskiej – mruknął blondyn. – To tam się coś dzieje? Bo po śmierci rotmistrza wszystko bardzo podupadło. Ja tam się uczyłem konno jeździć jako szczeniak.
– Już się podniosło z upadku – zawiadomiłam go z satysfakcją. – Mamy ośrodek jeździecki i agroturystykę. Pracujemy tam w kilka osób. Między innymi ja. No. I niedawno do Marysina przyjechał za mną mój były chłop…
– Mąż?
– Nie, ale prawie. Nie został moim mężem, bo się okazał cholernym gangsterem i poszedł siedzieć.
– Skoro poszedł siedzieć, to jak przyjechał?
– Bo wyszedł. Na jakąś lewą przepustkę czy coś.
– Skąd pani wie, że na lewą?
– Bo jest zdrowy jak koń, a podobno wyszedł ze względu na słabe zdrowie. Jak on ma słabe zdrowie, to ja jestem sierotka Marysia. I krasnoludki.
– I mówi pani, że pani groził? Dlaczego? A w ogóle jaki gangster?
– Kałach niejaki. Słyszał pan może?
Blondyn zbystrzał.
– Kałach? Brzezicki?
– Brzezicki Lesław.
– Jest tutaj? Na naszym terenie?
– Jest. Mieszka u pana Łopucha w Marysinie. Chciał u nas. Babcia Suchowolska go wywaliła na pysk.
Blondyn sięgnął po słuchawkę.
– Misiu? Jesteś jeszcze? To zejdź tu do mnie, szybko. Jest u mnie pani, która opowiada ciekawe rzeczy. O Kałachu niejakim. Znasz człowieka.
Odłożył słuchawkę.
– Na Kałacha to ja jestem za mały – wyjaśnił. – Zaraz przyjdzie mój kolega, on się państwem zajmie.
Dał się słyszeć rumor na schodach, po których najwyraźniej zbiegał ktoś w podkutych butach.
Facet, który ukazał się w drzwiach, natychmiast wzbudził mój szczery zachwyt. Tak powinien wyglądać gość od unieszkodliwiania gangsterów! Dwa metry wzrostu, bary niedźwiedzia, łeb ostrzyżony na lotniskowiec, błękitne oczy w ogorzałej twarzy. Przy takim supermanie Wilem Dafoe w swoich najlepszych kreacjach to pikuś.
– Dzień dobry – powiedział od progu głębokim barytonem. – Podkomisarz Mirosław Michalski. To pani?
Podałam mu rękę, którą uścisnął ostrożnie. Niewykluczone, że gdyby uścisnął mniej ostrożnie, to by mi ją zgruchotał. Łapy też miał jak niedźwiedź. Bardzo stosowna ksywa. Tadzio i Rafał również dokonali prezentacji, zaznaczając od razu, że są świadkami, słyszeli wszystko i zamierzają czuwać, żeby mi się krzywda nijaka nie stałą.
No, rycerze moi kochani!
Podkomisarz Misio nieco ich zlekceważył, wpijając we mnie błękitne źrenice i przewiercając mnie wzrokiem na wylot. Jakby łakomie. Nie wiedziałam tylko, czy to apetyt na moje wdzięki, czy raczej na Kałacha.
Wyglądało na to, że jednak na Kałacha.
– Pani w sprawie Lesława Brzezickiego?
– Tak, panie komisarzu – zaszemrałam. W towarzystwie tego wielkiego faceta czułam się jak biedroneczka, mróweczka, ewentualnie coś jeszcze mniejszego. Bakteria. Ale nie było to zupełnie nieprzyjemne.
– To ja poproszę państwa do siebie. Siądziemy spokojnie i porozmawiamy jak ludzie. Tu stale ktoś przychodzi.
Zaprowadził nas, waląc podkutymi butami w kolejne schodki, do pokoju piętro wyżej. Władczym ruchem ręki zmiótł z biurka do szuflady jakieś papierzyska, sięgnął do elektrycznego imbryka i prztyknął włącznikiem.
– W sprawie Kałacha to ja nawet kawę zrobię. Mają państwo ochotę?
Państwo mieli. Po tych pstrągach pić nam się chciało wszystkim. Podkomisarz sypnął hojnie fusianki do trzech kubków – jeden miał już przygotowany, pewnie właśnie zasiadał do spokojnej pracy umysłowej – zalał ją wrzątkiem i podsunął nam słoiczek po nutelli.