– A teraz mam taki pomysł – odezwał się po chwili. – Nie musi pani jechać do firmy się przebierać, może pani zrobić to u mnie, będzie bliżej, szybciej i pewnie wygodniej.
– Muszę zmyć ten okropny lakier z paznokci, a pan raczej nie ma zmywacza…
– Mogę go kupić natychmiast. Proszę zauważyć, że stoimy koło sklepu.
– Ale jak się dostaniemy do pana niepostrzeżenie? Moja rodzina nie powinna mnie zobaczyć, to znaczy nie powinna zobaczyć babci Lubeckiej wysiadającej z mojego samochodu i wchodzącej do pańskiego domu.
– Racja. Proponuję następujący modus vivendi: pani tu jeszcze zostaje przez chwilę, ja odchodzę, wracam za pięć minut moim samochodem i wjeżdżamy prosto do mojego garażu. W samochodzie raczej pani nie zauważą, siądzie pani z tyłu i zaszyje się w kąciku. Potem pani się rozcharakteryzuje, a ja ściągnę Paulinę i porozmawiacie sobie spokojnie.
Patrzył na nią uważnie, czekając, co odpowie. Uśmiechnęła się mimo woli, zanim uśmiechnęła się świadomie.
– To chyba dobry plan…
Odniosła wrażenie, że miał zamiar jeszcze raz pocałować ją w rękę, ale tylko skinął głową i wysiadł z samochodu, zostawiając na fotelu reklamówkę z zakupami. Odprowadziła go wzrokiem.
Czyżby naprawdę przestali być wrogami?
Pociągnęła nosem. Poprzez duszącą woń olejku różanego made in Bulgary przebijała się leciuteńka nuta gorzkawej męskiej wody toaletowej. Zamknęła oczy, koncentrując się na tym cieniu zapachu. Nagle, nie wiedzieć czemu, przypomniało jej się lekarskie zalecenie Grzegorza. Romans z gburem? Raz już o tym pomyślała, ale wtedy z miejsca odrzuciła ten pomysł, byli bowiem ostro skłóceni. Teraz nie byli. W dodatku jemu przeszły te dawne emocje…
Zaraz, zaraz. To, że przeszła mu niechęć do bab z telewizji, nie oznacza, że zechce z nią natychmiast romansować! Poza tym – czy on jej się naprawdę podoba?
Owszem, dosyć, uczciwie mówiąc. Już w Bacówce jej się podobał. Wtedy wieczorem, kiedy siedział przy radiu i czekał na Stację Centralną. A potem tak ją ściął strasznie!
Oblała się rumieńcem jak panienka, przypomniało jej się to, co wtedy czuła. Spokojnie, droga Eulalio. Nie jesteś w wieku do takich gwałtownych uczuć. Jeszcze żyłka ci pęknie, jak mawiała nieboszczka babcia do nieboszczyka dziadka. Oczywiście zanim oboje zostali nieboszczykami. Teraz należy dopilnować szczęśliwego zakończenia sprawy Pauliny i niecnego uwodziciela.
Obok jej samochodu zatrzymał się zielony peugeot. Gbur… nie, już chyba raczej nie gbur… sąsiad wysiadł i zajrzał do niej przez uchylone okno.
– Wszystko w porządku, nikogo nie widać na zewnątrz. Wezmę moje zakupy… Niech pani nie zapomni o zamknięciu wozu.
A byłaby zapomniała.
– Lepiej go też zaalarmować. Bardzo dobrze. Zapraszam.
Otworzył jej drzwi. Proszę, jaki uprzejmy. Tak, tak, musi teraz odpracować te wszystkie afronty. Poczuła tę samą gorzkawą nutę – tu była, oczywiście, silniejsza.
– Zapowietrzę panu samochód tymi moimi potwornymi perfumami.
– Dopracowana do ostatniego szczegółu. – Zaśmiał się. – Nie szkodzi, wywietrzeje.
Wystartował spod sklepiku jak do rajdu Safari i po półtorej minucie już stał przed własną bramką. Eulalia dostrzegła zbliżającego się z drugiej strony Roberta. Szedł długimi krokami, zamyślony; w ogóle ich nie zauważył.
Zaraz wejdzie do ogródka!
– Panie Januszu – szarpnęła gbura za rękaw. – Tam idzie Robert, niech pan coś zrobi!
Nie powiedziała mu wprawdzie, co ma zrobić, ale sam się domyślił. Wyskoczył z samochodu i w ostatniej chwili dopadł Beżowego Łysego. Coś mu tam nagadał, kiwnął głową i otworzył bramę do swojego garażu.
– Za pół godziny oboje nas odwiedzą, a za pięć minut pani Paulina do mnie zadzwoni, bo, zdaje się, miała pani do niej jakąś pilną sprawę.
Kiedy wchodzili wewnętrznymi schodami z garażu na parter, telefon w holu właśnie zaczynał dzwonić. Gbur (kiedy wreszcie przestanie o nim tak myśleć!) podniósł słuchawkę, powiedział – tak, proszę – i oddał ją Eulalii.
– Pola? Słuchaj. Włącz komórkę, ale gdyby dzwonił do ciebie twój były amant, udawaj, że źle słyszysz albo że ci bateria padła. I niech on zadzwoni za godzinę. Przyjdziecie tutaj, mówił… pan Janusz. Przynieś mi, proszę, jakąś moją bluzkę, bo ta, którą mam w torbie, strasznie się wygniotła. I zmywacz do paznokci! I żeby was nikt nie widział! Jeśli się boisz albo coś takiego, powiedz Robertowi, niech cię chroni męskim ramieniem. Na razie.
Odłożyła słuchawkę i stanęła, niepewna, co powinna dalej robić. Rozejrzała się. Gbur (pan Janusz!!!) nie zmienił przesadnie dawnego mieszkania Berybojków. W salonie, na który otwierał się hol, stały po prostu inne meble. Ściany były świeżo wymalowane na biało. Nic się specjalnie nie rzucało w oczy, zwyczajny salon do przyjmowania gości. Dwa spore regały wypełnione książkami. Eulalia ciekawa była tej jego biblioteki, o której mówiła Sławka, ale drzwi do dawnego pokoju gościnnego Berybojków były zamknięte.
Kuchnia też zwyczajna. Widać, że faceta, bo prawie żadnych kuchennych duperelków na wierzchu nie ma. Żadnych talerzy z Włocławka, dzbanków z Bolesławca, wianków cebuli i czosnku, bukietów ziół. Nie jest ci on sybarytą. Ciekawe, czy z natury, czy tylko mu się nie chce. Eulalia uważała, że ludzie, którzy doceniają uroki dobrego jedzenia, są milsi i bardziej otwarci od tych, którzy jedzenie uważają li tylko za środek niezbędny do przeżycia. A już zaczynała woleć, żeby gbur (NIE GBUR!!!) okazał się do końca wart przyjaźni.
Właśnie pojawił się, schodząc z góry, z kupą szmat w objęciach.
– To dla pani. Trzy ręczniki wystarczą, mam nadzieję? Dwa mniejsze i kąpielowy. Damskiego szlafroczka nie posiadam, niestety, ale ten jest świeżo wyprany, tyle że niewyprasowany. Nie chce mi się prasować szlafroków. Wybaczy mi pani?
Roześmiała się i przyjęła z jego rąk trzy ręczniki oraz nieuprasowany frotowy szlafrok męski w kolorze jodłowej zieleni. Jeździ w nim samochodem czy co? Pewnie po prostu lubi zielony kolor, obrus i zasłony w salonie również ma zielone, zasłonki w kuchni seledynowe, ach, i kafelki w kuchni też…
– Czy mogę zaproponować toast z dwojakiej okazji? Za naszą przyjaźń, ale przede wszystkim za pani zwycięstwo? Strasznie chciałbym spełnić ten toast w towarzystwie księżnej pani, która za chwilę przecież odejdzie do historii.
Roześmiała się ponownie. W ogóle tak się jakoś dobrze poczuła – mogłaby się śmiać cały czas. Czy on jeszcze ma tego dwudziestoletniego stocka? Spytała go o to. Miał. Nie wypili jednak z ojcem całej butelki.
– Za panią. To znaczy, za księżnę panią, jej odwagę, szlachetność i bezinteresowność – powiedział uroczyście były gbur. – Chylę przed panią czoła i ręce całuję z najwyższym szacunkiem.
Co też uczynił, zanim jeszcze wypili doskonałą brandy. Spełniwszy toast, poprosił ją o jeszcze chwilkę cierpliwości i przyniósł z tej swojej biblioteki aparat fotograficzny.
– Uwiecznimy księżnę?
– Nie wiem, czy to nie jest niebezpieczne. Będzie dowód rzeczowy.
– Dlaczego? Kto będzie wiedział, że to pani? Myślę, że szkoda byłoby się pożegnać z księżną Lubecką de domo Korwin coś tam na zawsze i bez śladu. Poza tym, czy nie chciałaby pani pokazać tego zdjęcia swoim dzieciom?
– Ma pan słuszność. Mam się upozować czy będzie to fotka reporterska?
– Księżna pani pewnie by pogoniła wścibskiego reportera.
Nie, zrobimy portret klasyczny. Usiądzie pani w tym fotelu? Albo nie, lepszy fotel mam w tamtym pokoju.
No, rzeczywiście! Zabójcza biblioteka. Parę tysięcy książek na pewno. Biurko jak staropolski dworek, brakuje tylko ganku z kolumienkami. Dziewiętnastowieczne fotele na cienkich nóżkach, wyściełane haftowanym rypsem, w sam raz dla księżnej pani.
Zaśmiewali się jak dzieci, tworząc coraz to nowe podobizny Eulalii w kapeluszu i bez, z kieliszkiem w ręku, z książką w dłoniach (wybrali jubileuszowe wydanie Mickiewicza, bo był to wolumin pokaźny i czerwony), na tle regałów, za kolosalnym biurkiem oraz na tle okna i widocznego za nim pejzażu.
Beztroską zabawę przerwał im dźwięk dzwonka u drzwi. Były gbur opuścił aparat i z niedowierzaniem spojrzał na piękny szafkowy zegar, stojący między regałem z encyklopediami i słownikami a wysoką szafą biblioteczną pełną wartościowej beletrystyki.
– Zdaje się, że już minęło pół godziny – mruknął. – Nie dowiary. Proszę tu zaczekać, ja otworzę, mam nadzieję, że to nasi młodzi przyjaciele.
Eulalia została sama w bibliotece i teraz dopiero przyjrzała się jej okiem fachowca (ostatecznie ma przecież skończone studia bibliotekoznawcze!). Imponujący księgozbiór! Facet musi pochłaniać książki jak szalony. Wszystko tu jest, mnóstwo literatury fachowej, klasyka, setki kryminałów…
To ostatnie odkrycie ucieszyło ją. Czyta kryminały, nie jest snobem. Poezja. No proszę. Dramaty. Cały Szekspir, cały Molier. Słowacki i Mickiewicz, też komplety. Stare wydania, pewnie odziedziczył domowe zasoby. Literatura dwudziestego wieku; PIW – owskie wydania z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mnóstwo książek o sztuce, muzyce; biografie twórców, całe serie. A może on to kupował pod kolor?
Trochę się zawstydziła takich myśli, ale wyjęła „Kontrapunkt” Huxleya. Był czytany, z całą pewnością. „Niewidomy w Ghazie” – to samo. Zajrzyjmy do serii Nike… Niech będzie dalej Huxley, sporo go tutaj, on go chyba lubi, zresztą wygląda na to, że w ogóle lubi książki… „W cudacznym korowodzie”, jej ukochana książka. Zaczytana wyraźnie. Szekspir – też sam się otwiera w niektórych miejscach.
Do pokoju wszedł gospodarz, prowadząc zalęknioną Paulinę i zaciekawionego Roberta. Oboje znieruchomieli na widok przeistoczonej Eulalii.
– O niech ja skonam. – Twarz Roberta rozjaśnił uśmiech pełen zachwytu. – Nie poznałbym pani, choćbym panią minął o metr na ulicy! Ależ z pani megiera!
– Robert – szepnęła z wyrzutem Paulina. – Jak możesz…
– Ja wyrażam uznanie – powiedział stanowczo Robert. – Najwyższe. Pani to rozumie, prawda?
– Prawda. Dziękuję ci, chłopcze. A teraz siadajcie i słuchajcie.
Usiedli posłusznie we dwoje na jednym z ogromnych foteli. Eulalia zajęła drugi, a gospodarz przysiadł półgębkiem na biurku.