– Widzę, że mnie już umówiłeś – mruknęła Eulalia z uznaniem. – A któż to jest pan Szumiałojć?
– To mój nauczyciel matematyki w podstawówce. Umówiona pani jest na dwudziestego pierwszego, na jedenastą przed południem. Pańcia powiedziała, że szef będzie na pewno do wieczora w pracowni, bo w pierwszy dzień po urlopie zawsze porządkuje, co tam się zebrało.
– Wygląda na to, że musimy jeszcze poczekać z akcją odwetową.
Łysy Robert spojrzał na nią tymi swoimi nowymi oczami.
– Wie pani… nam jest strasznie głupio… Z jednej strony jesteśmy pani bardzo wdzięczni oboje, a z drugiej…
– Z drugiej jest moja matka – powiedziała ponuro Eulalia. – Umówmy się, że nie zwracacie uwagi na jej nietaktowne występy. Ja wiem, że możecie czuć się źle, ale nic na to nie poradzę. Bardzo mi przykro.
– Ale…
– Przestań, Robercie. Jeżeli nie możecie znieść afrontów mojej mamy, to oczywiście możecie w każdej chwili się wyprowadzić. Jeżeli macie dokąd.
– Nie, nie, mnie nie o to chodziło. Tylko czujemy się winni konfliktów rodzinnych.
– Konflikty w naszej rodzinie są nieuniknione. Jeżeli nawet wy stąd znikniecie, to niewiele się zmieni pod tym względem. Ja nawet was lubię tu mieć.
W ostatniej chwili powstrzymała się przed wyznaniem, że o wiele chętniej poprosiłaby własną rodzinę o wyniesienie się jak najszybsze, ale to już byłaby zbytnia szczerość w stosunku do młodego człowieka.
Helenka, zmuszona do posługiwania się samochodem, początkowo protestowała rozgłośnie, ale potem jakoś przycichła. Po spowodowaniu kilku dramatycznych, ale na szczęście zakończonych bezkrwawo, sytuacji na ulicach i rondach Szczecina (uwielbiała znienacka zjeżdżać z wewnętrznego pasa na rondzie, nie używając przy tym kierunkowskazu), poczuła się nagle demonem kierownicy. No, demonkiem. Pewność siebie wzrosła jej znacznie, kiedy zauważyła, że nawet jeśli ona popełni jakiś idiotyzm, to inni kierowcy niekoniecznie pragną uczestniczyć w kolizjach – nawet jako niewinne ofiary. Wyrobiła sobie efektowny i nonszalancki odruch wdzięcznego machania łapką, prawą lub lewą, zależnie od tego, z której strony właśnie napływały przekleństwa. Uważała, że jako pięknej kobiecie należy się jej tolerancja brzydszej części ludzkości. Marysię woziła już bez protestów, widząc, że na nic by się nie zdały.
Eulalia odetchnęła z ulgą, przypuszczała bowiem, że będzie obiektem nalegań, miała też wątpliwości co do swojej siły woli w odmawianiu. Jakoś jej się jednak upiekło.
Nie upiekła się za to w pracy sprawa obrzydliwej rodzinki wykłócającej się o dziecko, a raczej reportażu, który o niej zrobiła.
– Spodziewałam się po tobie jakiej takiej lojalności – rzuciła wzburzona Klaudia. Siedziały w gabinecie kierownika redakcji, nachmurzonego i obgryzającego koniuszek pióra marki Waterman. – I to ty, taka święta! Powiedz jej, Gieniu. Obowiązuje jakaś elementarna przyzwoitość wobec koleżanek!
– O jakiej przyzwoitości mówimy? – zapytała niewinnie Eulalia, która doskonale wiedziała, o co chodzi.
– Jeżeli ja robię materiał i ten materiał jest emitowany, to dlaczego ty później robisz coś, co zaprzecza wymowie mojego programu?
– Chodzi ci o to byłe małżeństwo z dzieckiem?
– Oczywiście! A w ogóle to uważam, że popełniłaś plagiat. To był mój temat. To do mnie przyszedł pan Goś!
– A do mnie pani Gosiowa. Niestety, nie wiedziałam wtedy, że robiłaś już coś w tej sprawie…
– Ale się dowiedziałaś!
– Dopiero na zdjęciach. Natomiast tu obecny Eugeniusz chyba oglądał wcześniej twój program?
– A skąd ja, do diabła, miałem wiedzieć, że to ten sam tatuś?
– Mogłeś nie wiedzieć, ale powinieneś się domyślać – syknęła Klaudia. – Albo nie dopuścić materiału Eulalii do emisji, kiedy się okazało, że to ten sam człowiek!
– A to dlaczego? – zdziwiła się fałszywie Eulalia. – Materiał był w porządku. Obiektywny… Pamiętasz, Eugeniuszku, przypominałeś mi o podstawowym obowiązku dziennikarskim, jakim jest rzetelność i pokazywanie sprawy z obydwu stron. No to pokazałam obie strony. Obie mniej więcej jednakowo niesympatyczne. Przecież nie mogłam pokazać racji tylko jednego z rodziców…
Eugeniusz spojrzał na nią złym wzrokiem.
– Proponuję, żebyśmy zapomnieli o tej sprawie. Tu nie ma o czym mówić.
– Jest o czym mówić – pisnęła Klaudia. – Ukradła mi temat! Zrobiła ze mnie idiotkę! Jak ja teraz wyglądam?
Jak głupia – pomyślała Eulalia, ale nie wyrwała się z tym stwierdzeniem.
Eugeniusz, na którego patrzyła wybranka serca, poczuł się w obowiązku stanięcia w jej obronie.
– Może jednak nie jesteś całkiem w porządku, droga koleżanko – powiedział, cały czas obgryzając koniec kosztownego pióra, którego nie używał nigdy do innych celów, pisało bowiem zbyt grubo. – Przedstawiłaś tego tatusia rzeczywiście zupełnie inaczej niż Klaudia, a ona przecież pierwsza zaczęła drążyć ten temat…
– Za głęboko nie drążyła – mruknęła Eulalia. – Poza tym to nie ja go przedstawiłam, on sam się przedstawił.
– Ale pokazałaś go jako drania – wtrąciła z pretensją Klaudia.
– Powtarzam ci, on sam się pokazał. Myśmy mu tylko podstawili mikrofon i kamerę. Może zadawałam mu inne pytania niż ty, to wszystko.
– Jesteś stronnicza!
– Nie wydaje mi się. Wszyscy bohaterowie tej sprawy są dla mnie jednakowo nieprzyjemni. Eugeniuszu, masz coś do mnie jeszcze? Bo ta dyskusja wydaje mi się jałowa.
– Nie, nie mam już nic. Niemniej chciałbym cię prosić o większą uwagę, gdybyś jeszcze kiedyś była w podobnej sytuacji.
– W sprawie obiektywizmu? – parsknęła. – Czy może w sprawie lojalności?
– W jednej i drugiej – odrzekł i powrócił do obgryzania pióra, czekając najwyraźniej, aż ona wyjdzie i zamknie drzwi za sobą.
Zrobiła to, a oddalając się w stronę swojego pokoju, słyszała jeszcze wzburzony głos Klaudii, usiłującej wytłumaczyć coś kierownikowi redakcji.
Eulalia była przygnębiona. Dwoje niechętnych. Nie lubiła przysparzać sobie wrogów; co ją podkusiło, żeby brać się za tę sprawę? Ach, prawda. Tak zwane dobro dziecka. O dziecku nikt specjalnie nie myślał – ani mamusia, ani tatuś, ani sędzia, ani pani redaktor Klaudia, która stworzyła sugestywny portret ojca walczącego o prawo widywania potomka. No więc ona, nieuleczalna harcerka (wyłącznie duchowa, bowiem nie znosiła nigdy drużynowego drylu), uznała, że musi wkroczyć. I wkroczyła. I teraz ma nieprzyjemności. Boże, Boże. A chłopcu i tak nie pomoże. W pokoju dzwonił telefon. Podbiegła i zdążyła odebrać w ostatniej chwili.
– Pani redaktor Manowska? Tu sędzia Bekielska, pamięta mnie pani? To ze mną rozmawiała pani w sprawie tych państwa… Gosiów bodajże.
– Witam panią, pamiętam, oczywiście – powiedziała Eulalia ze sztucznym ożywieniem.
– Dzwonię, bo proszę sobie wyobrazić, na drugi dzień po emisji pani reportażu oni się pogodzili! Przyszli do sądu oboje, pani Goś i pan Goś, i oświadczyli, że ona będzie mu teraz wydawała dziecko, jak jest w postanowieniu, a on wycofał wszystkie pretensje wobec niej i już nie ma mowy o żadnym wsadzaniu jej do więzienia.
– Coś takiego – powiedziała Eulalia, a w jej głowie natychmiast zalęgła się myśl, że może jednak warto było robić ten materiał, skoro dał takie rezultaty.
Okazało się, że pani sędzia ma inne wyobrażenie co do przyczyn cudownego pogodzenia się byłych małżonków.
– Widzi pani, pani redaktor, jak to dobrze postraszyć więzieniem? Ona się autentycznie zlękła, że pójdzie siedzieć, i poszła na ugodę. Ja zawsze mówię, że my za mało wydajemy wyroków skazujących na więzienie.
– Jasne – powiedziała Eulalia bezbarwnie. – Sadzać, jak leci.
– Niekoniecznie zaraz sadzać. – Pani sędzia zaśmiała się radośnie. – Ale skazywać, skazywać! Duże grzywny! Areszt! To działa jak straszak! No to ja dziękuję pani jeszcze raz za współpracę. Do zobaczenia!
Eulalia odłożyła słuchawkę i dopiero wtedy dostała ataku śmiechu.
Bliźniaki miały do niej interes. To było widać. Przede wszystkim czyhały przed domem, żeby otworzyć jej bramę wjazdową. Odebrały jej torbę z zakupami i Kuba zaniósł ją do domu z pieśnią na ustach. Sławka zaofiarowała się, że ją rozpakuje (nienawidziła rozpakowywania od najwcześniejszego dzieciństwa). Kuba zrobił mamuni kawę i prawie całą doniósł na stolik, rozchlapując na spodek tylko odrobinę, którą zresztą natychmiast wytarł chusteczką higieniczną. Sławka dołożyła do kawy świeżo upieczone kruche ciasteczka. Zrobiwszy to wszystko, usiedli naprzeciwko matki na kanapie i wywołali na twarze miłe uśmiechy.
– Kto upiekł ciasteczka? – Eulalia ostrożnie nadgryzła jedno. Nie powinna ich jeść. Ciasteczka tuczą, zwłaszcza takie kruche. To było wyśmienite. – Babcia się załamała?
Balbina zgodnie ze swoją deklaracją przyrządzała posiłki w ilościach wystarczających na cztery porcje. Nikt się tym specjalnie nie przejął, ponieważ Paulina i Robert i tak jadali na własną rękę, w zależności od Poli ciążowych zachcianek, Eulalia przerzuciła się na doskonały bufet telewizyjny, a Bliźniaki postanowiły się odchudzać. W istocie, na kuchni babci Balbiny przybyło im po jakieś pięć deko. Balbina złym okiem patrzała, jak żywią się jajkami i sałatką pomidorową. Teoretycznie mogły więc ciasteczka być pierwszą gałązką oliwną. Ale nie były.
– To ja upiekłam te ciasteczka, dla ciebie, mamuniu, specjalnie. Prawda, że mi wyszły?
Rewelacja. To z „Kuchni polskiej”?
– Nie, z przepisu Berybojkowej.
– Nie żartuj! Przecież ten przepis zgubiłam już dawno!
– Był w „Kuchni polskiej”, założyłaś nim golonkę po bawarsku. Ale cukrem kryształem posypałam z własnej inicjatywy, bo nie było w domu maku ani sezamu. Kupię jutro i znowu upiekę, chcesz?
– A moja kawka ci smakuje, matka? Prawda, że świetna?
Eulalia zaczęła się śmiać.
– Zgadzam się na wszystko, cokolwiek by to było. Macie to u mnie. A teraz powiedzcie, co to ma być.
Bliźniaki przewróciły zgodnie oczyma.
– Matka, jaka ty jesteś inteligentna! To po nas, genetyczne.
– Zastanawiamy się, mamuniu, czyby nie można już zostawić Poli i Roberta bez naszego nadzoru. Oni się chyba przyjęli, a my byśmy chcieli wykorzystać jeszcze trochę wakacji.