– Przepraszam, pan coś mówił, a ja się zamyśliłam.
– Pytałem, czy chce pani jakiś historyczny rys oszczędzania.
W materiale, który od nich dostała, było, owszem, coś w rodzaju takiego rysu. Pies zakopuje kość. Prehistoria: neandertalczyk odkłada część upolowanego mamuta. Dziewiętnasty wiek: chowanie pieniędzy w materacu.
– Nie, dziękuję – rzekła pospiesznie. – Skoncentrujmy się na teraźniejszości, bez odwoływania się do odległych doświadczeń.
– A doświadczenia minionego pokolenia? – Sądząc po jego wieku, miał chyba na myśli JEJ pokolenie. Minione! Młody osioł! – Bo, jak pani zapewne przyzna, w poprzednim okresie konsumpcja była zbyt wielka. Osobiście uważam, że pokolenie naszych rodziców powinno było się poświęcić dla dobra swoich dzieci.
Nie wierzyła własnym uszom.
– Poświęcić? To znaczy co?
– Nie konsumować – wyjaśnił uprzejmie. – Oszczędzać. Odkładać. Pani nie zgadza się ze mną?
– Oczywiście, że nie. Po pierwsze uważam samo pojęcie poświęcania się za obrzydliwe…
– Obrzydliwe?
– Tak, obrzydliwe. Czynienie dobra, owszem. W porządku. Ale nie poświęcenia czyjegoś dobra dla dobra kogoś innego. Chyba że dobro tego kogoś jest dla nas droższe niż nasze własne, ale wtedy to już nie będzie poświęcenie. Wtedy nasz czyn przyniesie nam radość, cokolwiek by to było. A pan chce mi powiedzieć, że skoro należę do pokolenia pańskich rodziców, to też powinnam brać udział w tym zbiorowym poświęceniu? I po cóż to?
– Dla dobra własnych dzieci – oświadczył z wbudowanym wdziękiem cyborg.
– Moje dzieci nie czułyby się dobrze ze świadomością, że ich matka zrezygnowała z przyjemności życiowych po to, żeby one miały więcej do zeżarcia. Zapewniam pana. Poza tym uważam, że każdy ma prawo przeżyć swoje własne życie. Ma je tylko jedno.
Wyraz twarzy młodego tygrysa finansów świadczył, że on nie podziela jej poglądów. Czym prędzej zatem dała mu do zrozumienia, że teraz powinien natychmiast udać się do zespołu i wygenerować w jego łonie naukowe uzasadnienie potrzeby oszczędzania. Skoro taki z niego kreator potrzeb, to niech wmówi ludziom, że potrzebują oszczędzać. Ciekawe tylko, z czego.
– Pani redaktor… – Zaśmiał się perliście, gdy wypsnęła się jej ta wątpliwość. – Zawsze można oszczędzić. Zawsze. Weźmy na przykład naszych stoczniowców. Załóżmy, że taki stoczniowiec pracuje za tysiąc pięćset złotych. Nie wiem, za ile on naprawdę pracuje, ale załóżmy, że właśnie za tyle. I teraz coś się złego dzieje, nasz stoczniowiec traci pracę. Na przeżycie, dopóki nie będzie miał nowej, będzie miał tyle, ile zaoszczędzi. A potem dostanie zasiłek sześćset złotych. I też za niego przeżyje. Co to oznacza? Że mógł cały czas żyć za sześćset i oszczędzać dziewięćset miesięcznie.
Eulalii nie chciało się już dyskutować. Miała tylko nadzieję, że facecik kiedyś straci pracę i będzie musiał żyć za sześćset złotych miesięcznie. Życzyła mu tego szczerze. Bez względu na to, czy ma żonę i drobne dzieci, czy nie. Mogła baba patrzeć, za kogo wychodzi, a już dzieci trzeba mieć z kimś rozsądnym.
Współpraca z naukowcami (nie uważała ich bowiem za uczonych, ale właśnie za typowych naukowców) wyczerpywała ją niezmiernie. Czuła klekotanie serca i uderzenia gorąca. Co za kretyn. Bezwzględny kretyn! Bezwzględny nie w sensie stopnia kretyństwa, tylko w tym znaczeniu, że bez uczuć. A może on jest monetarysta. Albo liberał.
Do domu! Do Bliźniaków! Na leżak, pod krzaczek!
– Dzieci moje, Sławko i Kubusiu – zaczęła uroczyście, zjadłszy doskonały obiad ugotowany przez Balbinę – czy dobrze byście się czuli, wiedząc, że poświęciłam dla was swoje życie?
– Jak mamy to rozumieć, mamuniu? – spytał ostrożnie Starszy Bliźniak.
– Ano tak, że sama nic z życia nie miałam, nie korzystałam z żadnych udogodnień ani przyjemności, wszystkie pieniądze odkładałam dla was, żebyście teraz mogli je przeżreć…
– Bylibyśmy zachwyceni – rozpromienił się Kuba. – Dlaczego tego nie robiłaś?
– Ty draniu – jęknęła Eulalia. – po co ja cię karmiłam własną piersią?
– Nie oszukuj, mama – skarciła ją Młodsza Bliźniaczka. – Nie karmiłaś nas piersią, bo miałaś jakieś zakażenie, a potem my, idioci, woleliśmy flaszkę.
– Bo podobno flaszka miała większy otworek niż twoja… propozycja – dołożył Kuba. – Mleko lepiej leciało. Uważam, że mogłaś sobie wywiercić większy. Ale ty nigdy nie miałaś skłonności do poświęceń.
– A w ogóle co to za idiotyzmy przychodzą ci do głowy? – zakończyła sprawę Sława. – To dlatego, że ostatnio mniej pracujesz. Szybciej wracasz do domu. Masz głupie myśli. A może to klimakterium?
– Zamknij się, dziecko. – Eulalia nie miała zamiaru pozwalać dzieciom na takie aroganckie supozycje. – To nie to, co myślisz, tylko osobiste kontakty z ludźmi nauk ekonomicznych.
Opowiedziała im swoje przeżycia.
– No więc jeżeli tacy ludzie rządzą naszą gospodarką, to ja się już niczemu nie dziwię – zakończyła dramatycznie. – Dlaczego nie zdawaliście na ekonomię? Miałabym przynajmniej jakąś nadzieję na starość.
– Złudzenia, mamo – zgasiła ją córka. – Kto wchodzi między wrony… Sama wiesz. Moglibyśmy bardzo szybko się dostosować.
– Nie słuchaj jej, mama. A w ogóle to mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. Rozrywkową. Popatrz, ta peżówka znowu stoi, nie wiem, kiedy przyjechali. Idź do nich z tą swoją misją dobrej woli. No, z wizytą kurtuazyjną. Nasza grupa pozdrawia waszą grupę. Witajcie, sąsiedzi. Mogę ci przygotować tackę z chlebem i solą. Chcesz?
– Nie, dziękuję. A czy to nie przybysze powinni się pierwsi do nas pofatygować? Przedstawić? My jesteśmy wasi nowi sąsiedzi. Witajcie. Przyrzekamy, że będziemy się dobrze zachowywać. Nie hałasować. Nasze dzieci trzymamy w piwnicy. Naszego psa zostawiliśmy w dawnym domu. Poczęstujcie się kiełbaską z naszego kota. Czym chata bogata…
– Są dwie szkoły – powiedział uczenie Robert (z trzydniowym zarostem na przystojnym obliczu), który niepostrzeżenie dołączył do towarzystwa wraz z Pauliną i filiżanką herbaty. – Według jednej jest tak, a według drugiej wręcz przeciwnie. Wybór należy do pani.
– To ja wolę poczekać, aż oni do nas przyjdą – dokonała wyboru Eulalia.
Ale jej własne dzieci nie dały za wygraną. Przytaczały mnóstwo coraz bardziej bałamutnych argumentów, aż wreszcie osłabiona śmiechem Eulalia zgodziła się. Ostatecznie może pójść i przywitać życzliwie nowych sąsiadów, zapytać, czy nie potrzebują jakiejś pomocy.
Przed tą pierwszą, kurtuazyjną wizytą udała się do łazienki, poprawiła lekko naruszony śmiechem (i płaczem ze śmiechu) makijaż, przeczesała włosy, z aprobatą obejrzała rezultat renowacji, po czym ubrała się w swoją ulubioną suknię z cieniutkiego i mięciutkiego jasnozielonego dżerseju.
Bardzo dobrze. Góra czterdziestka. Góra!!!
Odmówiła zabierania chleba i soli, jak również bukietu świeżo zerwanych róż i piwonii, bukietu czegokolwiek i w ogóle czegokolwiek.
Poszła saute. Jak to określił Robert.
Nie skorzystała z furtki w płocie dzielącym ogródki, uważała, że wytworniej będzie nadejść od frontu.
Nadeszła więc od frontu, stwierdzając przy okazji, że jodłowy peugeot ma wgnieciony błotnik z prawej strony (spostrzegawczość filmowca – pomyślała z zadowoleniem; jej niedawny ponury nastrój zmienił się biegunowo pod wpływem rodzinnych figielków i tryskała teraz radością życia).
Zadzwoniła do drzwi.
Postała przy nich chwilę, ale nie powtarzała dzwonka, słysząc, że ktoś schodzi z góry.
Drzwi się otworzyły i powitalne przemówienie zamarło Eulalii na ustach.
– Och, przepraszam, nie wiedziałam… – wyjąkała, ale po chwili, odzyskawszy kontenans (choć jej radość życia szlag z nagła trafił), dokończyła – nie wiedziałam, kto tu się sprowadza, chciałam się przywitać i przedstawić jako sąsiadka, ale w tej sytuacji widzę, że nie jest to potrzebne. Do widzenia panu. – To ostatnie wyrzekła już całkiem lodowatym tonem.
– Ależ… Bardzo proszę, niech pani nie odchodzi – powiedział gbur, on to był bowiem we własnej postaci, dla odmiany tonem, który przechodził szybko metamorfozę z ucieszonego na proszący. – Naprawdę…
Ale Eulalia już odchodziła, godnie wyprostowana.
Godne wyprostowanie przeszło jej, gdy miała pewność, że gbur już jej nie widzi. Pędem wbiegła do domu i runęła do telefonu.
Przy telefonie siedziała Marysia i opowiadała jakiejś naiwnej kumpelasi, jak to ona będzie w teatrze u pana Bonera grała Pippi Langstrumpf i jak to dziennikarze będą ją rozrywać, ale ona nie wszystkim udzieli wywiadu, o nie, a w telewizji wyłączność na nią będzie miała jej ciocia, pani Eulalia Manowska, ta słynna redaktorka…
Eulalia już chciała ją brutalnie wyrzucić od aparatu, ale wzmianka o wyłączności powstrzymała ją od aktów przemocy. Jakoś nie wypada… słynnej redaktorce.
– Marysiu – powiedziała półgłosem – chciałabym zadzwonić, długo będziesz rozmawiała?
– Czekaj, Patrycja – powiedziało dziecko. – To właśnie moja ciocia. Już kończę, ciociu, pewnie musisz zadzwonić do telewizji, to pozdrów ode mnie Pawła, no wiesz, tego sympatycznego operatora. Tego, co mnie wprowadził do programu. Cześć, Patrycja, dokończymy innym razem.
Marysia, inteligentne dziecko, zobaczyła w oczach cioci coś, co kazało jej jak najszybciej udostępnić aparat.
– Proszę, ciociu, dzwoń – pisnęła i prysnęła.
Eulalia wybrała numer Rocha. Lepiej, żeby był!
Był.
– Halo… słucham – powiedział swoim dźwięcznym i miękkim głosem, którego brzmienie wywoływało sensacje kardiologiczne u większości normalnych kobiet w wieku poborowym.
– Rochu! To ja! Komuś ty zaprotegował to mieszkanie, to znaczy ten dom, to znaczy połówkę mojego bliźniaka?!
– To przecież nie była twoja połówka – zdziwił się Roch – tylko tych twoich przyjaciół ze Śląska. Podobno bardzo mili ludzie.
– Ten facet to twój szef?
– Niejaki Wiązowski? Mój. Lala, czy ty się mnie nie czepiasz przypadkiem? Kazałaś mi zebrać świadectwa moralności, zanim dam kontakt na tych twoich Ślązaków, to zebrałem. Wszyscy znajomi mówili zgodnym chórem, że gość bardzo przyzwoity, bez hałaśliwych nałogów, bez rodziny, cichy, spokojny, kulturalny, dobrze wychowany i sympatyczny. Widzisz, ile się dowiedziałem?