Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No bo jestem na montażu. Dobrze, że dzwonisz, mamo…

– Czekaj! Widziałam Marysię w telewizji! Jak ci się udało już ją zaprotegować? To ty chyba jednak nie jesteś taka nieczuła i cyniczna, na jaką chcesz koniecznie wyglądać! Dzwoniłam do Helenki, jest bardzo zadowolona…

– Mamo, o czym ty mówisz?

– Jak to o czym? O tym, że Marysia zagra Pippi! Zaraz zadzwonię do wszystkich…

– Mamo, nie dzwoń nigdzie, bardzo cię proszę! Marysia nikogo nie zagra, zrobiła straszną rzecz i powinnam ją za to sprać na kwaśne jabłko, ale nie umiem, niestety, bić nawet najbardziej rozwydrzonych dzieciaków! Porządni ludzie mogą przez nią mieć wielkie przykrości, a ty mówisz, że wspaniale!

Marysia zastrzygła uszami.

– Lala, czyja cię jednak źle oceniłam? Czy ty nie chcesz, żeby córka twojego rodzonego brata zrobiła karierę?

– Nie chcę! Nie w telewizji i nie pod moim okiem! Natomiast chciałabym cię prosić, żebyś jednak zaopiekowała się nią przez najbliższe dwa dni, bo nie wiem, co ona jeszcze wymyśli…

Cnotliwie spuszczone oczka Marysi mówiły wyraźnie, że bardzo dużo.

– O nie, moja droga, Helenka wyraźnie prosiła ciebie!

– Mamo, ale to się może źle skończyć…

– A co ona teraz robi, moja słodka dziewczynka?

– Siedzi ze mną w montażu i czyta książkę. I będzie tak musiała jeszcze dwa dni siedzieć…

Balbina Leśnicka sapnęła ze zgrozy.

– Dwa dni po dwanaście godzin – judziła Eulalia. – Bez światła dziennego, bo musimy mieć zasłonięte żaluzje.

– Jak możesz, Eulalio! Dziecku potrzebne jest powietrze!

– Nie ma powietrza. I musi jeść w naszym bufecie…

Bufet przeważył.

– Eulalio! Ja wiele rozumiem, ale wszystko ma swoje granice! Nie dopuszczę do tego, żeby Marysia truła się trzydniowymi sałatkami! Trudno, niech Helenka mówi, co chce…

– Przywieźć ci ją teraz czy potem? – wyrwało się Eulalii radośnie. Marysia nadęła się, obrażona, ale Eulalia w nosie miała jej uczucia. Walczyła o wolność.

– Ani teraz, ani potem. Przenosimy się do was z twoim ojcem. Nie zostawię go samego na Jagiellońskiej, bo oka bym nie zmrużyła ze strachu o niego. To jest kryminalna ulica, tu mieszka już sam margines…

– Czekaj, mamo – przerwała jej Eulalia. – Bardzo dobrze wymyśliłaś, pewnie chcesz, żebym was zawiozła? Mogę się urwać na godzinkę. Kiedy mam przyjechać? Za godzinę, za pół?

– Za pół godziny będę spakowana – oświadczyła godnie Balbina Leśnicka i rozłączyła się.

Eulalia nieomal słyszała, jak wielki kamień, który spadł jej z serca, toczy się korytarzem… coraz dalej i dalej. Najważniejsze to nie mieć Marysi na karku podczas konkretnej pracy.

Zza pleców Pawła kiwał głową Mateusz, który słyszał cały ten dialog i pochwalał ideę jak najszybszego pozbycia się nadaktywnej dziesięciolatki.

– Jedź – powiedział stanowczo. – Jedź od razu, przez te pół godziny i tak nic nie zrobimy. Ja też skoczę sobie do domu, zadzwonisz do mnie, jak będziesz wracać, dobrze? Możemy posiedzieć trochę w nocy.

– A może wmówimy wszystkim, że jej w ogóle nie było – mruknął Paweł. – Już nigdy nie uwierzę żadnemu dziecku, choćby było nie wiem jak sugestywne. Ale mimo wszystko miło było cię poznać, mała. Trzymaj się. Jakbyś zagrała tę główną rolę, to mam u ciebie zaproszenie na premierę, pamiętaj.

– Mnie też było miło – szepnęła Marysia, która zdecydowała się teraz na image sierotki. – Na pewno się jeszcze spotkamy. Jesteś miły. Napiszę o tobie wiersz.

– O Jezu – mruknął pod nosem Paweł i wycofał się z montażowni. Mateusz chwycił w przelocie swoją torbę i też zniknął. Kobiety zostały same. Eulalia zdecydowanie odpędziła od siebie wyrzuty sumienia, które trochę ją jednak męczyły. Zresztą teraz, kiedy zyskała szansę spokojnego dokończenia pracy, bezsilna złość na Helenkę, Marysię i resztę rodziny przeszła jej prawie bez śladu.

– Chodź, kochanie – powiedziała już zupełnie pogodnie. – Zabieramy dziadków i jedziemy do Podjuch.

– Słyszałam. – Marysia zamknęła swojego Harry’ego Pottera. – Ciociu, czy Paweł… pan Paweł będzie miał przeze mnie kłopoty, naprawdę? Ja nie chciałam, żeby tak wyszło, ale jak oni zaczęli mówić o tym konkursie…

– To nie wytrzymałaś.

– No właśnie. Ja naprawdę mogłabym zagrać Pippi, wiesz tym, prawda?

– Nie wiem. Ale wiem, że nie potrafisz stać w cieniu. Może to dobrze… na przyszłość. Ale na razie trzeba cię pilnować, żebyś nie narobiła bałaganu.

– I już mnie nigdy nie zabierzesz do telewizji?

Eulalia popatrzyła na małą uważnie. Marysia wlepiała w nią na poły żałosne, na poły ufne spojrzenie ogromnych oczu w kolorze „błękit polski standardowy”. Cóż ona winna, że impulsywna? Musiała się nieźle nudzić, asystując przy montażu, z którego nic nie rozumiała, a który nawet dla dorosłych nieprzyzwyczajonych jest ciężkostrawny.

Mała rączka ujęła dłoń Eulalii.

Gdyby nie to, Eulalia może by się i nie połapała. Ale ta rączka to już było odrobinkę za dużo. Właśnie te zdolności sierotki Marysi doprowadziły Pawełka do jego obecnych kłopotów!

– Kiedyś cię może zabiorę – złożyła połowiczną obietnicę i dodała w duchu: o ile będę mogła cały czas mieć cię na oku. – No chodź już, jedziemy do dziadków.

Wprawdzie matka zrzędziła nieustannie, a ojciec prychał, niezadowolony („Dobrze się wysypiam tylko we własnym łóżku!”), ale Eulalia włączyła rezerwowe systemy odpornościowe i konsekwentnie zachowywała się tak, jakby wszyscy byli szczęśliwi z powodu zamieszkania w połówce bliźniaka w Podjuchach. Odstąpiła rodzicom swoją dawną małżeńską sypialnię na piętrze („Co to za sypialnia ze skośnym sufitem, ponabijamy sobie guzów wszędzie, ale z drugiej strony te łóżka są najwygodniejsze, więc niech już będzie, i dobrze, że obok Marysi, ale i tak się nie wyśpimy, bo nie ma to jak we własnym…”) i przeniosła się do gabinetu na dole („Będziesz tak spała razem z komputerem, światowa pani redaktor, a nie słyszała nigdy o promieniowaniu, dostaniesz raka mózgu albo i czego gorszego”).

Po czym prysnęła radośnie do telewizji, kontynuować przerwane dzieło.

O trzeciej nad ranem uznali wspólnie z Mateuszem, że dosyć na dziś. Oboje byli bardzo zadowoleni, ponieważ jak zwykle pod wieczór zaczęła im dopisywać wena twórcza, co świetnie zrobiło filmowi.

Idąc spać, Eulalia wywiesiła na swoich drzwiach arkusz papieru z inskrypcją: Skończyliśmy dopiero co, jest czwarta, zaczynam w południe, nie budźcie mnie przed dziesiątą trzydzieści.

Dwa następne dni były dla Eulalii samą przyjemnością. Kontakty z rodziną ograniczyła do minimum, a to, co do niej mówiła matka przy śniadaniu (jej śniadaniu, oczywiście, reszta rodziny zaczynała dzień o ósmej rano), beztrosko puszczała mimo uszu. Jak się okazało, niesłusznie.

Film wychodził przepięknie.

Planszę ze swoim nazwiskiem na tle kosówki, Śnieżki i Śląskiej Drogi Eulalia uczciła butelką doskonałego wolnocłowego koniaczku, który wykończyli we czwórkę z Mateuszem, Markiem i Rysiem w ostatnią noc montażową. Do domu wróciła taksówką.

Teraz należało poczekać, aż Darek zrobi muzykę; miał ją już w zasadzie skomponowaną, tylko musiał dopasować do czasów sekwencji zmontowanego filmu. Tymczasem Eulalia miała napisać komentarz i zastanawiała się głęboko, czy robić to w redakcji, czy w domu. Coś jej mówiło, że w redakcji będzie miała więcej swobody.

Matka okazała głębokie niezadowolenie („Mówiłaś, że jak zmontujesz, to już nie będziesz znikać na całe dnie i noce!”), ale Eulalia pozostała nieugięta.

Coraz bardziej podobała jej się wolność, jakiej zażywała od pewnego czasu.

O Bliźniaki przestała się martwić po spotkaniu w Lubomierzu, zresztą dzwoniły prawie codziennie, przysyłały SMS – y i wyglądało na to, że jeszcze w sierpniu będą się tak szwendać po Polsce. Eulalia uznała, że też polubiły swobodę. Nie mogła im mieć tego za złe.

Któregoś dnia zadzwonił Stryjek.

– Jak tam twój film, Lalu? Wszyscy tu jesteśmy ciekawi, skończyłaś już?

– Kończę. Musimy jeszcze tylko dograć komentarz i muzykę. Przyślę ci kasetę, to mi powiesz, czy ci się podoba.

– Na pewno! Widziałem, jak to robiliście, i jestem pewien, że film będzie piękny. A może byś go przywiozła na święto? Mówiłaś, że przyjedziesz. Można by go wszystkim znajomym pokazać, tym, którzy z wami współpracowali, wiesz, ratownikom, przewodnikom…

– Jakie święto, Stryjciu?

– Wawrzyńca, nie słyszałaś?

– Nie. Kiedy to jest i o co tu chodzi?

– To już nie pamiętasz, jaka jest kaplica na Śnieżce?

– Oczywiście, że pamiętam. Świętego Wawrzyńca. No i co z tego?

– To jest nasz patron. Przewodników i ratowników górskich. Dziesiątego sierpnia, w dniu świętego Wawrzyńca, na Śnieżce jest msza. Przywozimy księdza proboszcza, albo i biskupa, Czesi przywożą swojego, schodzą się wszyscy, mówię ci, czasami cały szczyt jest zapchany czerwonymi swetrami. Jak nie lubię tłoku w górach, tak ten jeden raz jest bardzo przyjemnie. Składamy kwiaty na cmentarzu w Łomniczce, wiesz gdzie?

– Oczywiście! Bardzo ładnie nam wyszły zdjęcia z cmentarzyka…

– No właśnie. A wieczorem jest zabawa. Przyjedź. Najlepiej na kilka dni.

– Kusisz, Stryjku… A Garnek zrobimy? Warszawiaki będą?

– Naturalnie!

– To jest poważny argument! A gdybym musiała zabrać dziecko… Nie moje, brata… dziewczynka, dziesięć lat… Mogę? Nie będzie tłoku w Bacówce?

– Na ciebie pokój zawsze czeka. Po prostu przyjedź.

– Och, Stryjku, jak to dobrze, że wywaliłeś mnie w ten śnieg!

– A propos, jak się czujesz?

– Doskonale. No to pewnie przyjadę.

– Czekamy.

Eulalia odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła do swoich myśli. Ta Bacówka! Stryjek. Garnek. Warszawiak z Warszawianką. Boczunio malyna. Przystojny Małomówny z pięknym głosem. Junior i kwiatki. Radio. Brzoza za oknem.

Brzoza! Gbur!

Do diabła z gburem. Swoją drogą ciekawe, czy przyjeżdża na to ich święto. Był ratownikiem.

Był, ale przestał. Oraz zgburzał. Nie będziemy nim sobie zaprzątać głowy.

Telefon zadzwonił ponownie.

16
{"b":"88053","o":1}