— Można to i tak nazwać — zgodził się Regis. - Choć uważam, że mutacja rozłożona na odpowiednio długi czas przestaje być mutacją, staje się ewolucją. Ale to, co mówiłeś o konstrukcji fizycznej, jest trafne. Zaadaptowanie do światła słonecznego było dla nas przykrą koniecznością. Aby przetrwać, musieliśmy upodobnić się pod tym względem do ludzi. Mimikra, rzekłbym. Mająca zresztą konsekwencje. Używając metafory: położyliśmy się do łóżka chorego.
— Słucham?
— Są podstawy, by mniemać, że światło słoneczne jest na długą metę zabójcze. Jest teoria, że za jakieś pięć tysięcy lat, skromnie licząc, ten świat będą zamieszkwač tylko stworzenia lunarne, aktywne nocą.
— Dobrze, że nie dożyję — westchnął Cahir, po czym ziewnął mocno. - Nie wiem, jak wam, ale mnie wzmożona aktywność dzienna właśnie przypomina o konieczności nocnego snu.
— Mnie też — przeciągnął się Wiedźmin. - A do wschodu morderczego słońca zostało już tylko kilka godzin. Zanim nas jednak sen zmorzy… Regis, w ramach nauki i poszerzania wiedzy, rozwiej jeszcze jakiś mit o wampiryzmie. Bo założę się, że jeszcze jakiś ci został.
— Owszem — kiwnął głową wampir. - Jeszcze jeden. Ostatni, ale zgoła nie najmniej ważny. Jest to mit, który podyktowały wam wasze fobie seksualne.
Cahir parsknął z cicha.
— Mit zostawiłem na koniec — Regis zmierzył go wzrokiem — i sam taktownie nie napomykałbym o nim, to Geralt wyzwał mnie, nie oszczędzę go wam zatem. Ludźmi najsilniej powodują lęki o podłożu seksualnym. Dziewica, omdlewająca w uścisku ssącego ją wampira, młodzieniaszek, wydany na pastwę wstrętnych praktyk wampirki, błądzącej ustami po jego ciele. Tak to sobie wyobrażacie. Gwałt oralny. Wampir paraliżuje ofiarę strachem i zmusza ją do seksu oralnego. Czy raczej obrzydliwej parodii seksu oralnego. A taki seks, wykluczający wszak prokreację, jest czymś wstrętnym.
— Mów za siebie — mruknął Wiedźmin.
— Akt, ukoronowany nie prokreacją, ale rozkoszą i śmiercią — kontynuował Regis. - Uczyniliście z tego złowrogi mit. Sami podświadomie marzycie o czymś takim, ale wzdragacie się, by coś takiego dać partnerowi lub partnerce. Robi to więc za was ów mitologiczny wampir, urastając przez to do fascynującego symbolu zła.
— A nie mówiłam? — wrzasnęła Milva, gdy tylko Jaskier skończył jej objaśniać, o co szło Regisowi. - Nic, jeno o tym! Mądrze zaczynają, a zawżdy na dupie kończą!
*****
Trąbienie żurawi powoli cichło w oddali.
Nazajutrz, przypomniał sobie Wiedźmin, w znacznie poprawionych nastrojach wyruszyliśmy na szlak. I wtedy, całkiem niespodzianie, znowu doścignęła nas wojna.
Podróżowali przez porośnięty dzikim borem, praktycznie bezludny i strategicznie mało ważny kraj, nie mogący nęcić najezdników. Chociaż do Nilfgaardu było blisko, a od ziem cesarskich oddzielała ich tylko płań Wielkiej Jarugi, była to rubież niełatwa do pokonania. Tym większe było ich zaskoczenie.
Wojna objawiła się w sposób mniej spektakularny, niż w Brugge i Sodden, gdzie nocami horyzont jaśniał od łun, a za dnia słupy czarnego dymu przekreślały błękit. Tu, w Angrenie, nie było tak widowiskowo. Było gorzej. Nagle zobaczyli stado wron, z dzikim krakaniem krążące nad lasem, a wkrótce potem natknęli się na trupy. Choć obdarte z odzieży i niemożliwe do zidentyfikowania, zwłoki nosiły nieomylne i wyraźne ślady bardzo gwałtownej śmierci. Ludzie ci zostali zabici w boju. I nie tylko. Większość trupów leżała w zaroślach, ale niektóre, makabrycznie okaleczone, wisiały za ręce lub za nogi na gałęziach drzew, wyciągały zwęglone kończyny z wygaśniętych stosów, sterczały na palach. I śmierdziały. Cały Angren zaczął nagle śmierdzieć potwornym, wstrętnym odorem barbarzyństwa.
Nie trwało długo, a musieli już taić się w jarach i chaszczach, bo z prawa i lewa, z przodu i z tyłu ziemia rozhuczala się od kopyt kawaleryjskich koni, a coraz to inne oddziały mijały ich kryjówkę, wzbijając kurz.
— Znowu — kręcił głową Jaskier. - Znowu nie wiemy kto bije kogo i dlaczego. Znowu nie wiemy, kto jest za nami, a kto przed nami, kto w jakim kierunku zmierza. Kto jest w natarciu, a kto w odwrocie. Zaraza niech to porwie. Nie pamiętam, czy mówiłem wam to już, ale stwierdzam: że wojna zawsze przypomina burdel ogarnięty pożarem….
— Mówiłeś — przerwał Geralt. - Dobrą setkę razy.
— O co tutaj się biją? - poeta splunął soczyście. - O jałowce i piachy? Niczym więcej wszakże nie dysponuje ta przepiękna kraina!
— Wśród tych, co leżeli w krzach — powiedziała Milva — były elfy. Komanda Scoia'tael chodzą tędy, zawsze chodziły. Tędy droga im wypada, gdy ochotniki z Dol Blathanna i Gór Sinych ciągną do Temerii. Ktoś im tę drogę zagrodzić chce. Tak sobie myślę.
— Nie jest wykluczone — przyznał Regis — że temerskie wojsko robi tu obławy na Wiewiórki. Ale za dużo coś tego wojska w okolicy. Podejrzewam, że Nilfgaardczycy przeszli jednak Jarugę.
— Też tak podejrzewam — skrzywił się lekko wiedźmin patrząc na zachowującego kamienne oblicze Cahira. Trupy, które widzieliśmy rano, nosiły ślady nilfgaardzkiego sposobu wojowania.
— Jedni od drugich nie lepsi — warknęła Milva, niespodzianie biorąc młodego Nilfgaardczyka w obronę. - A na Cahira oczu nie koś, boście teraz obaj jednaką a przedziwną dolą złączeni. Jemu śmierć, gdy Czarnym w łapy wpadnie, a tyś niedawno Temerczykom ze stryczka się urwał. Próżno tedy dociekać, jakie wojsko za nami, jakie przed nami, którzy swoi, którzy cudzy, którzy dobrzy, a którzy źli. Nynie wszyscy nasi to wspólni niedrugowie, zajedno, jakie barwy noszą.
— Masz rację.
— Ciekawe — rzeki Jaskier, gdy następnego dnia znowu utaili się w jarze, przeczekując kolejną kawalkadę. - Wojsko cwałuje po wzgórzach, aż ziemia dudni, a z dołu, od Jarugi, słychać siekiery. Drwale rąbią las, jak gdyby nigdy nic. Słyszycie?
— Może to nie drwale — zastanowił się Cahir. - Może to też wojsko? Jakieś saperskie roboty?
— Nie, to drwale — stwierdził Regis. - Najwyraźniej nic nie jest w stanie przerwać eksploatacji angreńskiego złota.
— Jakiego złota?
— Przyjrzyjcie się tym drzewom — wampir po raz kolejny przybrał pełen wyższości ton wszystkowiedzącego mędrca pouczającego maluczkich i nierozgarniętych. Ton taki zdarzało mu się przybierać dość często, co trochę Geralta złościło.
— Te drzewa — powtórzył Regis — to cedry, jawory i sosny angrenskie. Bardzo cenny materiał. Wszędzie są tu bindugi, z których spławia się pnie w dół rzeki. Wszędzie są wyręby, a topory stukają dzień i noc. Wojna, którą obserwujemy i słyszymy, nabiera sensu. Nilfgaard, jak wiecie, opanował ujście Jarugi, Cintrę i Verden, także Górne Sodden. W tej chwili również prawdopodobnie Brugge i część Dolnego Sodden. To oznacza, że spławiane z Angrenu drewno zaopatruje już cesarskie tartaki i stocznie. Północne królestwa próbują więc wstrzymać spław, Nilfgaardczycy przeciwnie, chcą, by rąbano i spławiano jak najwięcej.
— A my, jak zwykle, mamy pecha — pokiwał głową Jaskier. - Bo nam trzeba na Caed Dhu, akuratnie przez Sam środek Angrenu i tej drewnianej wojny. Nie ma, cholera, innej drogi?
*****
To samo pytanie, przypomniał sobie Wiedźmin, wpatrzony w zachodzące nad Jarugą słońce, zadałem Regisowi, gdy tylko łomot kopyt ścichł w oddali, uspokoiło się i mogliśmy wreszcie wyruszyć w dalszą drogę.
— Inna droga do Caed Dhu? — zamyślił się wampir — Żeby ominąć wzgórza, zejść z drogi wojskom? Owszem jest taka droga. Niezbyt wygodna i niezbyt bezpieczna. Dłuższa. Ale wojsk, gwarantuję, nie napotkamy tam.
— Mów.
— Możemy skręcić na południe i spróbować przedostać się przez depresję w meandrze Jarugi. Przez Ysgith Znasz Ysgith, wiedźminie?
— Znam.
— Przejeżdżałeś kiedyś przez grądy?
— Owszem.
— Spokój w twoim głosie — wampir — odchrząknął — zdaje się świadczyć, że akceptujesz pomysł. Cóż, jest nas piątka, w tym Wiedźmin, wojownik i łuczniczka. Doświadczenie, dwa miecze i łuk. Za mało, by stawić — czoła nilfgaardzkiemu zagonowi, ale na Ysgith powinno wystarczyć.
Ysgith, pomyślał Wiedźmin. Trzydzieści kilka mil kwadratowych bagien i błot, upstrzonych oczkami jeziorek. I rozdzielające trzęsawiska mroczne grądy, na których, rosną dziwaczne drzewa. Jedne mają pnie pokryte łuską u nasady bulwiaste jak cebule, smuklejące ku górze, ku płaskim i gęstym koronom. Inne są niskie i koślawe, siedzą na kupach pokręconych jak ośmiornice korzeni, a na ich gołych konarach wiszą brody mchów i wyschłych bagiennych porostów. Brody te stale poruszają się, ale to nie wiatr, lecz trujący błotny gaz. Ysgith, czyli Blotniaiti Nazwa "Śmierdziuch" byłaby trafniejsza.
A w błotach, trzęsawiskach, w zarośniętych rzęsą i moczarką stawkach i jeziorkach tętni życie. Bytują tam tam tylko bobry, żaby, żółwie i ptactwo wodne. Ysgith roi się od stworzeń znacznie niebezpieczniejszych, wyposażonych w kleszcze, macki i chwytne odnóża, za pomocą których zwykły łapać, kaleczyć, topić i rozszarpywać. Stworzeń tych jest tyle, że nikt nigdy nie zdołał wszystkich poznać i sklasyfikować. Nawet wiedźmini. On sam też rzadko polował w Ysgith i w ogóle w Dolnym Angrenie. Kraina była mało zaludniona, nieliczni mieszkający na obrzeżu bagien ludzie przyzwyczaili się traktować potwory jako element krajobrazu. Mieli przed nimi respekt, ale rzadko przychodziło im do głowy, by wynajmować wiedźmina, by je tępił. Rzadko, ale nie nigdy. Geralt znał więc Ysgith i jego grozę. Dwa miecze i łuk, pomyślał. I doświadczenie, moja wiedźmińska praktyka. W grupie powinno się udać. Zwłaszcza gdy ja pojadę w awangardzie i będę miał baczenie na wszystko. Na przegniłe pnie, kupy wodorostów, krzaki, kępy traw, rośliny, nawet orchidee. Bo na Ysgith nawet orchidea czasami tylko wygląda na kwiat, w rzeczywistości jest jadowitym krabopająkiem. Trzeba będzie trzymać Jaskra krótko, pilnować, by czegoś nie dotknął. Tym bardziej, że nie brakuje tam roślin, lubiących uzupełniać chlorofilową dietę kawałkiem mięsa. Takich, których pędy w kontakcie ze skórą działają równie skutecznie jak jad krabopająka. No i gaz, oczywiście. Trujący opar. Trzeba pomyśleć o zasłonach na usta i nos…
— Jakże więc? — Regis wyrwał go z zamyślenia. - Akceptujesz plan?