Z czego się śmiejesz, Ori?
— Z niczego, hem, hem.
— Pisz! Ja nie mam przed Tobą sekretów, Fil, i liczę na wzajemność. Pozostaję z głębokim uszanowaniem, et caetera, et caetera. Daj, podpiszę.
Ori Reuven posypał list piaskiem. Dijkstra usiadł wygodniej, zakręcił młynka kciukami splecionych na brzuchu dłoni.
— Ta Milva, którą Wiedźmin wysyła na przeszpiegi — zagadnął. - Co możesz mi o niej powiedzieć?
— Zajmuje się, hem, hem — chrząknął sekretarz — przerzucaniem do Brokilonu grup Scoia'tael rozbitych przez wojska temerskie. Wyprowadza elfy z obław i kotłów, umożliwiając im wypoczynek i ponowne sformowanie w bojowe komanda…
— Nie racz mnie wiedzą powszechnie dostępną — przerwał Dijkstra. - Działalność Milvy jest mi znana, zamierzam ją zresztą wykorzystać. Gdyby nie to, dawno rzuciłbym ją na żer Temerczykom. Co możesz mi powiedzieć o niej samej? O Milvie jako takiej?
— Pochodzi, jak mi się zdaje, z jakiejś zapadłej wsi w Górnym Sodden. Naprawdę nazywa się Maria Barring. Milva to przydomek, który nadały jej driady. W Starszej Mowie znaczy…
— Kania — przerwał Dijkstra. - Wiem.
— Jej ród to z dziada pradziada myśliwcy. Leśni ludzie, za pań brat z knieją. Gdy syna starego Barringa zatratował łoś, stary wyuczył leśnego rzemiosła córkę. Gdy zmarło mu się, matka ponownie wyszła za mąż. Hem, hem… Maria nie ładziła z ojczymem i uciekła z domu. Miała wtedy, jak mi się zdaje, szesnaście lat. Powędrowała na północ, żyła z polowania, ale leśnicy baronów nie umilali jej życia, samą tropili i szczuli niby zwierza. Zaczęła więc kłusować w Brokilonie i tam, hem, hem, dopadły ją driady.
— I zamiast ukatrupić, przygarnęły — mruknął Dijkstra. - Uznały za swoją… A ona odwdzięczyła się. Zawarła pakt z Wiedźmą Brokilonu, ze starą Srebrnooką Eithne. Maria Barring umarła, niech żyje Milva… Ile ekspedycji załatwiła, zanim ci w Verden i Kerack połapali się? Trzy?
— Hem, hem… Cztery, jak mi się zdaje… — Oriemu Reuvenowi ciągle coś się zdawało, choć pamięć miał niezawodną. - Było tego do kupy coś koło setki ludzi, tych najzajadlejszych do polowań na dziwożonie skalpy. A długo nie mogli się połapać, bo Milva czasem wynosiła jednego z rzezi na własnych plecach, a ocalony pod niebiosa wychwalał jej męstwo. Dopiero za czwartym razem, w Verden, jak mi się zdaje, ktoś się w czoło pacnął. Jakże to tak, zawrzaśli nagle, hem, hem, że przewodniczka, która ludzi na dziwożony skrzykuje, za każdym razem z życiem uchodzi? I wylazło szydło z miecha, że przewodniczka wiedzie, ale w potrzask, wprost pod strzały czekających w zasadzce driad…
Dijkstra odsunął na brzeg biurka protokół z przesłuchania, bo wydało mu się, że pergamin wciąż cuchnie izbą tortur.
— I wtedy — domyślił się — Milva zniknęła w Brokilonie jak sen jaki złoty. Ale do dziś w Verden trudno o ochotników do wypraw na driady. Stara Eithne i młoda Kania dokonały niezłej selekcji. I oni ośmielają się twierdzić, że prowokacja to nasz, ludzki wynalazek. A może…
— Hem, hem? — zachrząkał Ori Eeuven, zdziwiony urwanym zdaniem i przedłużającym się milczeniem szefa.
— Może w końcu zaczęli uczyć się od nas — dokończył zimno szpieg, patrząc na donosy, protokoły przesłuchań i wyroki śmierci.
*****
Gdy nigdzie nie dostrzegła farby, Milva zaniepokoiła się. Przypomniała sobie nagle, że koziołek zrobił krok w momencie strzału. Zrobił lub chciał zrobić — co na jedno wychodziło. Ruszył się, a strzała mogła trafić w brzuch. Milva zaklęła. Strzał w brzuch, przekleństwo i hańba dla łowcy! Pech! Tfu, tfu, złe licho!
Szybko podbiegła do zbocza kotlinki, rozglądając się bacznie wśród jeżyn, mchów i paproci. Szukała strzały. Zaopatrzona w grot o czterech brzeszczotach, wyostrzonych tak, że goliły włoski z przedramienia, wypuszczona z odległości pięćdziesięciu kroków strzała musiała przebić kozła na wylot.
Dostrzegła, znalazła i odetchnęła z ulgą, splunęła trzykrotnie, rada z fartu. Niepotrzebnie się obawiała, ba, było lepiej, niż przypuszczała. Strzała nie była oblepiona kleistą i śmierdzącą treścią żołądka. Nie nosiła też śladów jasnej, różowej i pienistej farby z płuc. Brzechwa była cała pokryta ciemną, bogatą czerwienią. Grot przeszył serce. Milva nie musiała się skradać ani podchodzić, nie czekał jej długi marsz po śladach. Kozioł bez wątpienia leżał martwy w gąszczu, nie dalej niż sto kroków od polanki, w miejscu, które wskaże jej farba. A postrzelony w serce kozioł musiał po paru skokach farbować, wiedziała więc, że znajdzie ślad z łatwością.
Po dziesięciu krokach odnalazła trop, podążyła nim, ponownie pogrążając się w myślach i wspomnieniach.
*****
Dotrzymała danej wiedźminowi obietnicy. Wróciła do Brokilonu nawet wcześniej, niż obiecywała, pięć dni po Święcie Żniw, pięć dni po nowiu, zaczynającym n ludzi miesiąc sierpień, a u elfów Lammas, siódmy, przedostatni sayaed roku.
Przeprawiła się przez Wstążkę o brzasku, ona i pięciu elfów. Komando, które wiodła, liczyło początkowo dziewięciu konnych, ale żołdacy z Brugge cały czas szli ich tropem, trzy stajania przed rzeką wsiedli im na kark, przycisnęli, poniechali dopiero nad Wstążką, gdy w oparach świtu zamajaczył im Brokilon na prawym brzegu. Żołdacy bali się Brokilonu. To ich uratowało. Przeprawili się. Wycieńczeni, poranieni. I nie wszyscy.
Miała dla wiedźmina wieści, ale była przekonana, że Gwynbleidd wciąż jest w Col Serrai. Zamierzała pójść do niego dopiero około południa, wyspawszy się jak należy. Zdumiała się, gdy nagle jak duch wyłonił się z mgły. Bez słowa usiadł obok, patrząc, jak mości sobie legowisko, układa derkę na kupie gałęzi.
— Ależ ci pilno — powiedziała z przekąsem. - Wiedźminie, ja z nóg lecę. Dzień i noc na kulbace, tyłka nie czuję, a przemoczona jestem do pępka, bośmy się świtem jako wilcy przez nadrzeczne łozy przedzierali…
— Proszę cię. Dowiedziałaś się czegoś?
— Dowiedziałam — parsknęła, rozsznurowując i zzuwając przemoczone, opierające się buty. - Z niewielkim trudem, bo o sprawie głośno. Że ta twoja panna taka persona, tegoś mi nie powiedział! Myślałam sobie, pasierbica twoja, chudziaczek jakiś, sierota przez los ukrzywdzona. A tu masz: cintryjska królewna! Ha! A możeś i ty przebrany książę?
— Mów, proszę.
— Nie dostaną jej już w ręce królowie, bo ta twoja Cirilla, jak się wyjawiło, z Thanedd prosto do Nilfgaardu uciekła, pewno wraz z tymi magikami, co zdradzili. A w Nilfgaardzie cesarz Emhyr z pompą ją przyjął. I wiesz co? Pono żenić się z nią zamyśla. A teraz daj mi odetchnąć. Chcesz, pogadamy, jak się wyśpię.
Wiedźmin milczał. Milva rozwiesiła mokre onuce na rosochatej gałęzi, tak by znalazło je wschodzące słońce, szarpnęła klamrę pasa.
— Rozdziać się chcę — burknęła. - Czego tu jeszcze stoisz? Fortunniejszych wieści chybaś się spodziewać nie mógł? Nic ci już nie grozi, nikt o ciebie nie pyta, przestali się tobą szpiedzy zajmować. A twoja dziewka wymknęła, się królom, cesarzową będzie…
— To pewna wiadomość?
— Nynie nic nie pewne — ziewnęła, usiadła na barłogi — chyba to, że słoneczko co dnia niebem od wschodu na zachód podróżuje. Ale o nilfgaardzkim cesarzu i o królewnie z Cintry musi prawdą być, co gadają. Głośno o niej.
— Skąd ten nagły rozgłos?
— Niby to nie wiesz! Ona wszak Emhyrowi w wianie szmat ziemi wniesie! Nie tylko Cintrę, po tej stronie Jarrugi też! Ha, toż i moja to będzie pani, bo ja z Górnego Sodden, a całe Sodden, pokazało się, jej lenno! Tedy, gdy w jej lasach jelonka zwalę a chycą mię, z jej rozkazu może powieszą… Ot, świat parszywy! Zaraza, oczy mi się same zamykają…
— Jeszcze tylko jedno pytanie. Z tych czarodziejek… To znaczy, z tych czarodziejów, którzy zdradzili, ujęto któregoś?
— Nie. Ale jedna magiczka, powiadają, życie sobie odebrała. Skoro po tym, gdy padł Vengerberg, a wojska kaedweńskie wkroczyły do Aedirn. Ani chybi ze zgryzoty albo ze strachu przed kaźnią…
— W komandzie, które przyprowadziłaś, były luźne konie. Elfy dadzą mi któregoś?
— Aha, pilno ci w drogę — mruknęła, owijając się derką. - Tak sobie myślę, że wiem, dokąd…
Zamilkła, zdziwiona wyrazem jego twarzy. Nagle zrozumiała, że przyniesiona przez nią wieść wcale nie była fortunna. Nagle pojęła, że nic, całkiem nic nie rozumie. Nagle, niespodziewanie, znienacka poczuła chęć, by usiąść przy nim, zasypać go pytaniami, wysłuchać, dowiedział się, może coś poradzić… Gwałtownie zawierciła knykciem w kąciku oka. Jestem wycieńczona, pomyślała, śmierć przez całą noc deptała mi po po piętach. Muszę odetchnąć. Co mnie wreszcie obchodzą jego frasunki i troski? Co on mnie obchodzi? I ta dziewka? Do diabła z nim i z nią! Zaraza, całkiem mnie przez to wszystko sen odbieżał…
Wiedźmin wstał.
— Elfy — Dadzą mi konia? — powtórzył.
— Bierz, którego chcesz — powiedziała po chwili. - Sam zaś lepiej w oczy nie leź. Przetrzepali nas na przeprawie, skrwawili… Jeno karego nie tykaj, bo kary mój… Czego tu jeszcze stoisz?
— Dziękuję ci za pomoc. Za wszystko.
Nie odpowiedziała.
— Mam dług wobec ciebie. Jak go spłacę?
— Jak? A tak, że precz pójdziesz sobie nareszcie! — krzyknęła, unosząc się na łokciu i szarpiąc gwałtownie derką. - Ja… Ja się wyspać muszę! Konia bierz… I jedź…Do Nilfgaardu, do piekła, do wszystkich biesów, mnie zajedno! Odejdź! Zostaw mnie w spokoju!
— Spłacę, com winien — powiedział cicho. - Nie zaponmę. Może stanie się kiedyś tak, że ty będziesz potrzebowała pomocy. Oparcia. Ramienia. Krzyknij wtedy, krzyknij w noc. A ja przyjdę.
*****
Kozioł leżał na skraju zbocza, gąbczastego od bijących źródeł, gęsto zarośniętego paprocią, wyciągnięty, ze szklistym okiem wpatrzonym w niebo. Milva widziała wielkie kleszcze, wpite w jego jasnopłowy brzuch.
— Będziecie musiały poszukać sobie innej krwi, robale mruknęła, zawijając rękawy i dobywając noża. - Bo ta już stygnie.
Wprawnym i szybkim ruchem przecięła skórę od mostka aż do odbytu, zręcznie prowadząc ostrze obok genitaliów. Ostrożnie rozdzieliła warstwę tłuszczu, brocząc ręce do łokci, odcięła przełyk, wywaliła wnętrzności na wierzch. Rozdęła żołądek i pęcherz żółciowy w poszukiwaniu bezoarów. W magiczne właściwości bezoarów nie wierzyła, ale nie brakowało durniów, którzy wierzyli i płacili.