Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Teraz widzisz, do czegom zdatna — powiedziała drżącym z wściekłości głosem łuczniczka, rozcierając pięść. - Kto z nas chwat, a komu przy garnkach miejsce. Wierę, nie ma to jak kułaczny bój, po nim wszystko zawżdy wiadome. Kto junak i chwat, ten na nogach stoi, kto kiep i churłęga, ten na ziemi leży. Prawam, kmiotkowie?

Wieśniacy nie spieszyli się z potwierdzeniem, patrzyli na Milvę z otwartymi gębami. Ten w filcowej czapce ukląkł przy powalonym i delikatnie poklepał go po policzku. Bez efektu.

— Ubity — jęknął, podnosząc głowę. - Na śmierć. Jakże to tak, dziewko? Jakże to tak, wziąć i człeka ubić?

— Nie chciałam — szepnęła Milva, opuszczając ręce i blednąc do przeraźliwości. A potem zrobiła coś, czego absolutnie nikt się nie spodziewał.

Odwróciła się, zachwiała, oparła czołem o menhir i zwymiotowała gwałtownie.

— Co z nim?

— Lekkie wstrząśnienie mózgu — odrzekł Regis, wstając i zapinając torbę. - Czaszka jest cała. Już odzyskał przytomność. Pamięta, co się stało, pamięta, jak się nazywa. To dobrze rokuje. Żywe emocje pani Milvy były, na szczęście, bezpodstawne.

Wiedźmin spojrzał na łuczniczkę, siedzącą opodal pod głazem z oczami zapatrzonymi w dal.

— To nie jest delikatna panienka, podatna na tego typu emocje — mruknął. - Winę przypisywałbym raczej wczorajszemu bimbrowi z belladonną.

— Ona rzygała już wcześniej — wtrącił z cicha Zoltan. - Przedwczoraj, świtem bladym. Wszyscy jeszcze spali. Ja myślę, że to przez te grzyby, które żarliśmy na Turlough. Mnie też żywot dwa dni bolał.

Regis spojrzał na wiedźmina dziwnym spojrzeniem spod siwiejących brwi, uśmiechnął się zagadkowo, owijając w czarny, wełniany płaszcz. Geralt podszedł do Milvy, chrząknął.

— Jak się czujesz?

— Podle. Co z kmiotkiem?

— Nic mu nie będzie. Oprzytomniał. Regis zabronił mu jednak wstawać. Chłopi montują kołyskę, do obozu zawieziemy go między dwoma końmi.

— Weźcie mojego karego.

— Wzięliśmy Pegaza i ciska. Łagodniejsze. Wstań, czas w drogę.

*****

Zwiększona liczebnie kompania przypominała teraz orszak pogrzebowy i wlokła się w pogrzebowym tempie.

— Co powiesz o tym ich wampirze? — zagadnął wiedźmina Zoltan Chiyay. - Wierzysz w tę historię?

— Nie widziałem zabitych. Nic nie mogę powiedzieć.

— To jawna lipa — oświadczył z przekonaniem Jaskier. - Kmiotkowie mówili, że zabici byli rozszarpani. Wampir nie rozszarpuje. Wgryza się w arterię i wypija krew, zostawiając dwa wyraźne ślady kłów. Ofiara wcale często przeżywa. Czytałem o tym w specjalistycznej księdze. Były tam też grawiury przedstawiające ślady ukąszeń wampira na łabędzich szyjach dziewic. Potwierdź, Geralt.

— Co mam potwierdzić? Nie widziałem tych grawiur. Na dziewicach też mało się wyznaję.

— Nie kpij. Ślady ukąszeń wampirzych musiałeś widywać nie raz i nie dwa. Zetknąłeś się kiedyś z przypadkiem, by wampir rozszarpał ofiarę na strzępy?

— Nie. To się nie zdarza.

— W przypadku wampirów wyższych nigdy — odezwał się łagodnie Emiel Regis. - Z tego, co mi wiadomo, nie kaleczą też w tak straszny sposób alp, katakan, mulą, brusa ani nosferat. Dość brutalnie ze zwłokami ofiar obchodzą się natomiast fleder i ekimma.

— Brawo — Geralt spojrzał na niego z niekłamanym podziwem. - Nie pominąłeś ani jednego rodzaju wampira. I nie wymieniłeś żadnego z mitycznych, istniejących tylko w bajkach. Zaiste, imponująca wiedza. Nie możesz więc też nie wiedzieć, że ekimm i flederów nigdy nie spotyka się w naszym klimacie.

— Jakże więc? — parsknął Zoltan, wywijając swą jesionową lagą. - Kto tedy w naszym klimacie rozdarł ową babę i chłopaka? Sami się rozszarpali w przystępie desperacji?

— Lista stworów, którym można by przypisać ten wyczyn, jest dość długa. Otwiera ją stado zdziczałych psów, plagi dość zwykłej w wojennych czasach. Nie wyobrażacie sobie, do czego są zdolne takie psy. Połowa ofiar przypisywanych chaotycznym potworom idzie w rzeczywistości na konto stad zdziczałych podwórzowych burków.

— Wykluczasz więc potwory?

— Bynajmniej. Mogła to być strzyga, harpia, graveir, ghul…

— Nie wampir?

— Raczej nie.

— Kmiotkowie powoływali się na jakiegoś kapłana — przypomniał Percival Schuttenbach. - Czy kapłani znają się na wampirach?

— Niektórzy znają się na wielu rzeczach i to dość dobrze, ich opinie z reguły warte są wysłuchania. Niestety, nie wszystkich to dotyczy.

— Zwłaszcza nie takich, którzy włóczą się po lasach z uciekinierami — parsknął krasnolud. - To najpewniej jakiś pustelnik, ciemny eremita z głuszy. Skierował chłopską ekspedycję na twój cmentarz, Regis. Zbierając mandragorę przy pełni księżyca, nigdy nie zauważyłeś tam żadnego wampira? Nawet malutkiego? Tyciego?

— Nie, nigdy — uśmiechnął się półgębkiem cyrulik. - Ale i nie dziwota. Wampir, jak dopiero co słyszeliście, fruwa w ciemnościach na nietoperzych skrzydłach, bez szmeru ni szustu. Łatwo go przegapić.

— I łatwo dostrzec tam, gdzie go nie ma i nigdy nie było — potwierdził Geralt. - Gdy byłem młodszy, ładnych kilka razy zmarnowałem czas i energię na uganianie się za przywidzeniem i zabobonem, który widziała i malowniczo opisała cała wieś, z sołtysem na czele. Kiedyś przez dwa miesiące mieszkałem na zamku nawiedzanym jakoby przez wampira. Wampira nie było. Ale nieźle dawali jeść.

— Bez wątpienia zdarzały ci się jednak przypadki, gdy pogłoska o wampirze była uzasadniona — powiedział Regis, nie patrząc na wiedźmina. - Wtedy, jak mniemam, czas i energia nie szły na marne. Potwór ginął od twego miecza?

— Zdarzało się.

— Tak czy inak — rzekł Zoltan — chłopkowie mają szczęście. Myślę poczekać w tym ich obozie na Munro Bruysa i chłopaków, wam też nie zaszkodzi odpoczynek. Cokolwiek ubiło babę i chłopca, marny jego los, gdy w obozie będzie Wiedźmin.

— Jeśli już przy tym jesteśmy — zacisnął wargi Geralt — to bardzo proszę, byście nie rozpowiadali, kim jestem i jak się nazywam. W pierwszej kolejności prośba dotyczy ciebie. Jaskier.

— Twoja wola — kiwnął głową krasnolud. - Musisz mieć powody. Dobrze, że w porę nas uprzedziłeś, bo obóz już widać.

— I słychać — potwierdziła Milva, przerywając długie milczenie. - Jazgot czynią, że strach.

— To, co nas dobiega — zrobił mądrą minę Jaskier — to zwyczajna symfonia obozu uciekinierów. Jak zwykle, rozpisana na kilka setek ludzkich gardzieli, tudzież nie mniej krów, owiec i gęsi. Partie solowe w wykonaniu kłócących się bab, drących się dzieci, piejącego koguta oraz, jeśli się nie mylę, osła, któremu wetkano oset pod ogon. Tytuł symfonii: "Ludzkie zbiorowisko walczy o przetrwanie".

— Symfonia — zauważył Regis, poruszając skrzydełkami swego szlachetnego nosa — jest, jak zwykle, akustyczno — olfaktoryczna. Od walczącego o przetrwanie zbiorowiska bije rozkoszna woń gotowanej kapusty, warzywa, bez którego przetrwać widać nie sposób. Charakterystyczny akcent zapachowy tworzą również efekty potrzeb fizjologicznych, załatwianych gdzie popadło, najczęściej na obrzeżach obozowiska. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego walka o przetrwanie objawia się niechęcią do kopania latryn.

— Niech was bies porwie z tym waszym mądrym gadaniem — zdenerwowała się Milva. - Z pół setki wymyślnych słów, gdy starczą trzy: śmierdzi gównem i kapustą!

— Gówno i kapusta zawsze w parze idą — rzekł sentencjonalnie Percival Schuttenbach. - Jedno popędza drugie. Perpetuum mobile.

Gdy tylko wkroczyli do gwarnego i smrodliwego obozu, między ogniska, wozy i szałasy, natychmiast stali się ośrodkiem zainteresowania wszystkich zgromadzonych tu zbiegów, których było dobre dwie setki, a może nawet i więcej. Zainteresowanie zaprocentowało szybko i w sposób trudny do uwierzenia — nagle ktoś krzyknął, nagle ktoś zawył, nagle ktoś rzucił się komuś na szyję, ktoś zaczął się dziko śmiać, a ktoś równie dziko szlochać. Powstało potężne zamieszanie. Z kakofonii męskich, damskich i dziecięcych wrzasków trudno było początkowo wywnioskować, o co idzie, ale wreszcie rzecz się wyjaśniła.

Dwie z wędrujących wspólnie z nimi kobiet z Kernów odnalazły oto w obozie męża i brata, o których mniemały, że nie żyją lub zaginęli bez wieści w wojennej zawierusze. Radości i łzom nie było końca.

— Coś podobnie banalnego i melodramatycznego — rzekł z przekonaniem Jaskier, wskazując palcem wzruszającą scenę — może zdarzyć się tylko w prawdziwym życiu. Gdybym spróbował w ten sposób zakończyć którąś z moich ballad, wykpiono by mnie bez litości.

— Niechybnie — potwierdził Zoltan. - Wszelakoż cieszy jakoś taki banał. Lżej sercu, gdy komuś dola podarzy, miast wciąż ujmować. No, baby mamy tedy z głowy. Wiedlim, wiedlim, aż dowiedlim. Chodźcie, nie ma co tu stać.

Wiedźmin miał przez chwilę ochotę zaproponować wstrzymanie się z odejściem. Uczył bowiem, że któraś z kobiet uzna za stosowne i zechce choćby słowem wyrazić krasnoludowi wdzięczność i podziękowanie. Poniechał jednak, bo nic na to nie wskazywało. Rozradowane spotkaniem kobiety przestały ich w ogóle zauważać.

— Na co czekasz? — Zoltan spojrzał na niego bystro. - Aż cię w podzięce kwieciem obsypią? Miodkiem pomażą? Zabierajmy się, nic tu po nas.

— Masz niewątpliwą słuszność.

Nie uszli daleko. Powstrzymał ich piskliwy głosik. Dogoniła ich piegowata dziewczynka z warkoczykami. Była zdyszana, w ręku dzierżyła zaś spory bukiecik polnych kwiatów.

— Dziękuję wam — zapiszczała — żeście się opiekowali mną i braciszkiem, i mamą. Że byliście dla nas dobrzy i w ogóle. Nazrywałam dla was kwiatków.

— Dziękujemy — powiedział Zoltan Chivay.

— Jesteście dobrzy — dodała dziewuszka, wkładając do buzi koniec warkocza. - Ja wcale nie wierzę w to, co mówiła stryjna. Wy wcale a wcale nie jesteście plugawe podziemne karzełki. Ty nie jesteś siwy odmieniec z piekła rodem, a ty, wujku Jaskrze, wcale nie jesteś wrzaskliwy indor. Nieprawdę mówiła stryjna. A ty, ciociu Mario, nie jesteś żadna gamratka z łukiem, tylko ciocia Maria, i ja ciebie lubię. Dla ciebie nazrywałam najładniejszych kwiatków.

— Dziękuję — powiedziała Milva lekko zmienionym głosem.

— Wszyscy dziękujemy — powtórzył Zoltan. - Hej, Percival, plugawy podziemny karzełku, dajże no dziecku na pożegnanie jakiego gościńca. Coś na pamiątkę. Nie masz w której kieszeni jakiego zbędnego kamienia?

27
{"b":"88043","o":1}