— Wam tylko jedno w głowie — Milva chwacko wychyliła napełnioną menzurkę, mocno kaszlnęła w pięść. - A niech mnie… Krzepka ta gorzała! Prawdziwie to z dziwostrętu? Ha, tedy czarodziejski napitek pijemy! Nie co dnia się trafia. Dzięki, panie cyruliku.
— Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Konsekwentnie napełniana menzurka okrążyła kompanię, pobudzając humor, wigor i gadatliwość.
— Taka mandragora, jakem słyszał, to warzywo o wielkiej magicznej mocy — rzekł z przekonaniem Percival Schuttenbach.
— A jakże — potwierdził Jaskier, po czym golnął sobie, otrząsnął się i zaczął gadać. - Mało to ballad na ten temat ułożono? Czarodzieje używają mandragory do eliksirów, dzięki którym zachowują wieczną młodość. Czarodziejki nadto wyrabiają z airauny maść, która nazywa się glamarye. Wysmarowana taką maścią czarodziejka robi się tak piękna i czarowna, że oczy na wierzch wyłażą. Trzeba wam też wiedzieć, że mandragora jest silnym afrodyzjakiem i używa się jej do magii miłosnej, zwłaszcza do przełamywania dziewczęcych oporów. Stąd właśnie bierze się ludowa nazwa mandragory: dziwostręt. Znaczy się, ziele, które stręczy dziwki.
— Bałwan — skomentowała Milva.
— A ja słyszałem — rzeki gnom, wychyliwszy napełnione naczynie — że gdy się korzeń airauny ze ziemi wyciąga, to roślina płacze i zawodzi jak żywa.
— Ba — powiedział Zoltan, naczerpując z cebrzyka. - Żeby tylko zawodziła! Mandragora, mówią, wrzeszczy tak okropnie, że zmysły postradać od tego można, a nadto gusła wykrzykuje i klątwy miota na tego, kto ją z ziemi wyrywa. Życiem można taki hazard przypłacić.
— Widzi mi się to osielską bajędą — Milva wzięła od niego menzurkę, wypiła z rozmachem i otrząsnęła się. - Nie może to być, by roślina taką moc miała.
— Niezawodna to prawda! — zawołał zapalczywie krasnolud. - Ale roztropni zielarze wynaleźli sposób, by się ochronić. Znalazłszy airaunę, trzeba umotać do korzenia postronek jednym końcem, do drugiego zasię końca postronka uwiązać psa…
— Albo świnię — wtrącił gnom.
— Albo dziką świnię — dodał poważnie Jaskier.
— Głupiś, poeto. Rzecz w tym, by to sobaka albo świnia mandragorę z ziemi wytargała, wówczas klątwy i uroki zielska na ciągnącego zwierzaka spadną, zielarz zasię, daleko i bezpiecznie w chaszczach ukryty, cało ujdzie. Co, panie Regis? Słusznie mówię?
— Metoda jest interesująca — przyznał alchemik, uśmiechając się zagadkowo. - Głównie przez jej pomysłowość. Minusem jest jednak daleko posunięta komplikacja. Wszakże teoretycznie wystarczyłby sam postronek, bez pociągowego zwierzęcia. Nie posądzałbym mandragory o zdolność rozpoznania, kto ciągnie za postronek. Czary i klątwy zawsze powinny spaść na sznurek, który jest przecież tańszy i mniej kłopotliwy w obsłudze niż pies, że o świni nie wspomnę.
— Kpicie?
— Gdzieżbym śmiał. Mówiłem, podziwiam pomysłowość. Bo jakkolwiek mandragora, wbrew powszechnej opinii, nie jest zdolna do rzucania uroków czy klątw, jest to w stanie świeżym roślina silnie toksyczna, tak dalece, że trująca jest nawet gleba wokół korzenia. Pryśniecie świeżego soku na twarz lub na skaleczoną dłoń, ba, nawet wdychanie oparu może mieć fatalne skutki. Ja używam maski i rękawic, co nie znaczy, bym miał coś do zarzucenia metodzie postronka.
— Hmmm… — zastanowił się krasnolud. - A z owym krzykiem straszliwym, który wyrywana alrauna wydaje, prawda to?
— Mandragora nie posiada strun głosowych — wyjaśnił spokojnie alchemik. - To raczej typowe dla roślin, nieprawdaż? Wydzielana przez kłącze toksyna ma jednak silne działanie halucynogenne. Głosy, krzyki, szepty i inne dźwięki to nic innego, jak halucynacje wytwarzane przez porażony centralny ośrodek nerwowy.
— Ha, na śmierć zapomniałem — z ust Jaskra, który właśnie wychylił menzurkę, wyrwało się stłumione beknięcie. - Mandragora jest silnie trująca! A ja brałem ją do ręki! A teraz chlamy ten wywar bez opamiętania…
— Toksyczny jest wyłącznie świeży korzeń alrauny — uspokoił go Regis. - Mój jest sezonowany i właściwie przygotowany, a destylat jest filtrowany. Nie ma powodu do obaw.
— Pewnie, że nie ma — zgodził się Zoltan. - Bimber zawsze będzie bimbrem, pędzić go można nawet z szaleju, pokrzywy, rybich łusek i starych sznurowadeł. Dawaj szklankę, Jaskier, bo kolejka czeka.
Konsekwentnie napełniana menzurka okrążyła kompanię. Wszyscy porozsiadali się wygodnie na polepie. Wiedźmin syknął i zaklął, poprawił pozycję, bo przy siadaniu ból znowu przeszył mu kolano. Zobaczył, że Regis przygląda mu się uważnie.
— Świeża rana?
— Niezbyt. Ale dokucza. Masz tu jakieś zioła, zdolne uśmierzyć ból?
— To zależy od rodzaju bólu — uśmiechnął się nieznacznie cyrulik. - I od jego przyczyn. W twoim pocie, wiedźminie, wyczuwam dziwny zapach. Byłeś leczony magią? Podawano ci magiczne enzymy i hormony?
— Podawano mi różne leki. Nie miałem pojęcia, że jeszcze można je wywęszyć w moim pocie. Masz cholernie czuły węch, Regis.
— Każdy ma jakieś zalety. Dla wyrównania wad. Jaką dolegliwość leczono ci magicznie?
— Miałem złamaną rękę i trzon kości udowej.
— Jak dawno temu?
— Miesiąc z okładem.
— I już chodzisz? Niebywałe. Driady z Brokilonu, prawda?
— Jak na to wpadłeś?
— Tylko driady znają leki, zdolne tak szybko odbudować tkankę kostną. Na wierzchach twoich dłoni widzę ciemne punkty, miejsca, w które wniknęły korzonki conynhaeli i symbiotyczne pędy purpurowego żywokostu. Conynhaelą umieją się posługiwać wyłącznie driady, a purpurowy żywokost nie rośnie poza Brokilonem.
— Brawo. Bezbłędna dedukcja. Mnie jednak interesuje coś innego. Złamano mi kość uda i przedramię. Silne bóle odczuwam natomiast w kolanie i w łokciu.
— Typowe — pokiwał głową cyrulik. - Magia driad odbudowała ci uszkodzoną kość, ale jednocześnie spowodowała małą rewolucję w pniach nerwowych. Skutek uboczny, najsilniej odczuwalny w stawach.
— Co możesz mi na to poradzić?
— Nic, niestety. Jeszcze przez długi czas będziesz nieomylnie przewidywał słotę. Zimą bóle się nasilą. Nie zalecałbym ci jednak silnych leków znieczulających. Zwłaszcza narkotyków. Jesteś wiedźminem, w twoim przypadku jest to absolutnie niewskazane.
— Poleczę się więc twoją mandragorą — Wiedźmin uniósł napełnioną menzurkę, którą właśnie wręczyła mu Milva, wypił do dna i zakaszlał, aż łzy napłynęły mu do oczu. - Już mi, cholera, lepiej.
— Nie jestem pewien — Regis uśmiechnął się zaciśniętymi wargami — czy leczysz właściwą chorobę. Przypominam też, że winno się leczyć przyczyny, nie zaś objawy.
— Nie w przypadku tego wiedźmina — parsknął nieco już rumiany Jaskier, przysłuchujący się rozmowie. - Jemu akurat, na jego zmartwienia, gorzałka dobrze zrobi.
— Tobie też powinna — Geralt zmroził poetę wzrokiem. - Zwłaszcza, jeśli ci od niej jęzor skołowacieje.
— Na to bym raczej nie liczył — uśmiechnął się znowu cyrulik. - W skład preparatu wchodzi belladonna. Wiele alkaloidów, w tym skopolamina. Zanim mandragora was rozbierze, wszyscy niezawodnie dacie mi popis elokwencji.
— Popis czego? — spytał Percival.
— Wymowności. Przepraszam. Używajmy prostszych słów.
Geralt skrzywił wargi w pseudouśmiechu.
— Słusznie — powiedział. - Łatwo popaść w manierę i zacząć używać takich słów na co dzień. Ludzie mają wówczas rozmówcę za aroganckiego błazna.
— Albo za alchemika — powiedział Zoltan Chivay, czerpiąc menzurką z cebra.
— Lub za wiedźmina — parsknął Jaskier — który naczytał się, by móc imponować pewnej czarodziejce. Czarodziejki, moi panowie, na nic tak nie lecą, jak na wyszukany bajer. Prawdę mówię, Geralt? No, opowiedz nam coś…
— Opuść kolejkę. Jaskier — przerwał zimno Wiedźmin.
— Za szybko działają na ciebie zawarte w tym bimbrze alkaloidy. Rozgadałeś się.
— Przestałbyś, Geralt — skrzywił się Zoltan — z tymi twymi sekretami. Wiele nowego nam Jaskier nie powiedział. Nic na to nie poradzisz, że jesteś chodzącą legendą. Historie o twoich przygodach grywa się w teatrzykach kukiełkowych. W tym i historię o tobie i czarodziejce imieniem Guinevere.
— Yennefer — poprawił półgłosem Regis. - Oglądałem taki spektakl. Historię o polowaniu na dżinna, o ile mnie pamięć nie myli.
— Byłem przy tym polowaniu — pochwalił się Jaskier. - Śmiechu było, powiadam wam…
— Opowiedz wszystkim — Geralt wstał. - Popijając i ubarwiając ładnie. Ja idę się przejść.
— Ejże — żachnął się krasnolud. - Nie ma się o co obrażać…
— Nie zrozumiałeś mnie, Zoltan. Idę ulżyć pęcherzowi. Cóż, zdarza się to nawet chodzącym legendom.
*****
Noc była zimna jak wszyscy diabli. Konie tupały i pochrapywały, para buchała im z nozdrzy. Zalana księżycowym światłem buda cyrulika wyglądała iście bajecznie. Wypisz, wymaluj, chatka leśnej wróżki. Wiedźmin zapiął spodnie.
Milva, która wyszła wkrótce po nim, chrząknęła niepewnie. Jej długi cień zrównał się z jego cieniem.
— Czemu z powrotem zwłóczysz? — spytała. - Naprawdeś się na nich rozeźlił?
— Nie — zaprzeczył.
— Po kiego biesa stoisz tu tedy sam, po księżycu?
— Liczę.
— Hę?
— Od wyruszenia z Brokilonu minęło dwanaście dni, w czasie których przebyłem jakieś sześćdziesiąt mil. Ciri, jak głosi plotka, jest w Nilfgaardzie, stolicy cesarstwa, mieście, od którego dzieli mnie, według ostrożnych rachunków, coś około dwóch i pół tysiąca mil. Z prostej kalkulacji wynika, że w tym tempie dotrę tam za rok i cztery miesiące. Co ty na to?
— Nic — Milva wzruszyła ramionami, chrząknęła znowu. - Nie umiem rachować tak dobrze, jak ty. Czytać ni pisać w ogóle nie umiem. Jestem głupia, prosta dziewucha ze wsi. Żadna dla ciebie kompania. Ni druh do gadki.
— Nie mów tak.
— Wżdy to prawda — odwróciła się gwałtownie. - Po coś mi te dni i te mile wyliczył? Bym ci co poradziła? Otuchy dodała? Lęk twój odpędziła, stłumiła żal, co targa tobą gorzej niźli ból w połamanym kulasie? Nie umiem! Tobie kogo innego trza. Tamtej, o której Jaskier gadał. Mądrej, uczonej. Ukochanej.
— Jaskier jest papla.