Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na dźwięk imienia Milva uśmiechnęła się lekko. Uwadze Geralta to nie uszło. Postanowił na najbliższym biwaku zdrowo natrzeć Jaskrowi uszu za niepohamowane mielenie ozorem. Znając poetę, nie liczył jednak na efekty, tym bardziej, że prawdopodobnie Jaskier wypaplał już wszystko, co wiedział.

— Może źle się jednak stało — powiedziała po chwili łuczniczka — że nie pojechaliśmy na tamten brzeg, na uroczyska. Jeśliś wonczas dziewczynę odnalazł… Elfy powiadają, że jeśli wtóry raz takie miejsce odwiedzić, gdzie się coś wydarzyło, to czas powtórzyć się może. Mówią na to… Psiamać, zapomniałam. Stryczek losu?

— Pętla — poprawił. - Pętla losu.

— Tfu! — skrzywił się Jaskier. - Przestalibyście gadać o stryczkach i pętlach. Mnie kiedyś elfka wywróżyła, że na rusztowaniu pożegnam ten padół łez, za sprawą małodobrego mistrza. Nie wierzę wprawdzie w tego typu tanie wróżbiarstwo, ale parę dni temu przyśniło mi się, że mnie wieszają. Obudziłem się cały spocony, śliny nie mogłem przełknąć ani tchu złapać. Nierad więc słucham, jak ktoś o szubienicach rozprawia.

— Nie do ciebie gadam, jeno do wiedźmina — odparowała Milva. - A ty uszów nie nadstawiaj, tedy nic paskudnego nie wleci do nich. Co, Geralt? Co na ową pętlę losu rzekniesz? Gdybyśmy na uroczyska pojechali, a nuż powtórzylby się czas?

— Dlatego dobrze, że zawróciliśmy — odpowiedział szorstko. - Nie mam najmniejszej ochoty powtarzać koszmaru.

*****

— Nie ma co — pokiwał głową Zoltan, rozglądając się. - W urocze miejsce nas wywiodłeś, Percival.

— Fen Carn — mruknął gnom, drapiąc się w czubek długiego nosa. - Błonie Kurhanów… Zawsze zastanawiałem się, skąd ta nazwa…

— Teraz już wiesz.

Rozległa kotlina przed nimi osnuta już była wieczornym oparem, z którego, niczym z morza, sterczały jak okiem sięgnąć tysięczne kurhany i omszałe monolity. Niektóre z głazów były zwykłymi bezkształtnymi bryłami. Inne, równo ociosane, obrobiono na obeliski i menhiry. Jeszcze inne, stojące bliżej centrum tego kamiennego lasu, były pogrupowane w dolmeny, tumulusy i kromlechy, ustawione w kręgi w sposób wykluczający przypadkowe działanie natury.

— Zaiste — powtórzył krasnolud. - Urokliwe miejsce na spędzenie nocy. Elfi cmentarz. Jeśli mnie pamięć nie myli, wiedźminie, niedawno wspominałeś o ghulach? No, to wiedz, że ja je czuję wśród tych kurhanów. Tu musi być wszystko. Ghule, graveiry, upiory, wichty, elfie duchy, zjawy, widma, pełny przegląd. Wszystkie siedzą tam i wiecie, co właśnie szepczą? Że oto nie trza wieczerzy szukać, bo sama przyszła.

— Może zawróćmy? — zaproponował szeptem Jaskier. - Może wynieśmy się stąd, póki jeszcze w miarę widno?

— Też jestem tego zdania.

— Baby ni kroku już nie ujdą — powiedziała gniewnie Milva. - Dziecka przez ręce lecą. Konie ustały. Sam poganiałeś, Zoltan, jeszcze idźmy, jeszcze z pół mili, powtarzałeś, jeszcze ze staje, gadałeś. A teraz co? Ze dwa stajania nazad? Łajno. Cmentarz nie cmentarz, zanocujem, gdzie wypadło.

— A i owszem — poparł ją Wiedźmin, zsiadając. - Nie panikujcie. Nie każda nekropolia roi się od potworów i widm. Nie bywałem nigdy na Fen Carn, ale gdyby tu było naprawdę niebezpiecznie, słyszałbym o tym.

Nikt, nie wyłączając Feldmarszałka Dudy, nie odezwał się ani nie skomentował. Kobiety z Kernów odebrały swe dzieci i siadły w ciasnej grupce, milczące i wyraźnie wystraszone. Percival i Jaskier spętali konie i puścili je na bujną trawę. Geralt, Zoltan i Milya zbliżyli się do skraju łąki, obserwując tonące w mgłach i zapadającym mroku cmentarzysko.

— Na domiar złego księżyc równiutko w pełni — mruknął krasnolud. - Oj, będzie dziś w nocy upiorowe święto, czuję, oj, dadzą nam demony bobu… A co to tam jaśnieje od południa? Nie łuna?

— A jakże, łuna — potwierdził Wiedźmin. - Znowu ktoś komuś strzechy nad głowami zapalił. Wiesz co, Zoltan? Jakoś bezpieczniej czuję się tu, na Fen Cam.

— Ja też się tak poczuję, ale gdy słońce wzejdzie. O ile pozwolą nam ghule wschód obejrzeć.

Milva pogrzebała w sakwie, wyciągnęła coś błyszczącego.

— Srebrny grot — powiedziała. - Na takową okazję chowany. Pięć koron mnie na bazarze kosztował. Takim ghula da się ubić, wiedźminie?

— Nie sądzę, by tu były ghule.

— Sam mówiłeś — warknął Zoltan — że wisielca na dębie ghule obgryzły. A gdzie cmentarz, tam i ghule.

— Nie zawsze.

— Trzymam cię za słowo. Tyś Wiedźmin, specjalista, będziesz nas tedy bronił, mam nadzieję. Maruderów dziarsko pochlastałeś… Czy ghule biją się lepiej od maruderów?

— Nieporównanie. Prosiłem, przestań panikować.

— A na wąpierza dobry będzie? — Milva nakręciła srebrny grot na brzechwę, sprawdziła ostrość opuszkiem kciuka. - Albo na upiora?

— Może podziałać.

— Na moim sihillu — warknął Zoltan, obnażając miecz — wyryte jest starodawnymi krasnoludzkimi runami prastare krasnoludzkie zaklęcie. Niech no jeno który ghul zbliży się na długość klingi, popamięta mnie. O, popatrzcie.

— Ha — zaciekawił się Jaskier, który właśnie zbliżył się do nich. - Więc to są słynne tajne runy krasnoludów? Co głosi ten napis?

— "Na pohybel skurwysynom!"

— Coś się ruszyło wśród kamieni — wrzasnął nagle Percival Schuttenbach. - Ghul, ghul!

— Gdzie?

— Tam, tam! Wśród głazów się skrył!

— Jeden?

— Jednego widziałem!

— Musi zdrowo być głodny, skoro próbuje nas podskubać, nim jeszcze ciemność zapadła — krasnolud popluł w dłonie i mocno uchwycił rękojeść sihilla. - Ha! Zaraz się przekona, że łakomstwo gubi! Milva, wsadź mu strzałę w rzyć, a ja wypuszczę z niego wątpia!

— Nic tam nie widzę — syknęła Milva z lotką strzały przy podbródku. - Ani chwast między kamieniami nie drgnie. Nie przywidziało ci się, gnomie?

— Żadną miarą — zaprotestował Pereival. - Widzicie ten głaz, co wygląda jak rozwalony stół? Tam się ghul skrył, za ten głaz właśnie.

— Zostańcie tu — Geralt szybkim ruchem wyciągnął miecz z pochwy na plecach. - Strzeżcie bab i uważajcie na konie. Gdyby ghule zaatakowały, zwierzęta wpadną w szał. Ja pójdę i sprawdzę, co to było.

— Sam nie pójdziesz — zaprotestował stanowczo Zoltan. - Wtedy, na porębie, pozwoliłem ci iść samemu, bom przed ospą stchórzył. I przez dwie noce z rzędu nie mogłem ze sromoty spać. Nigdy więcej! Percival, a ty dokąd? Na tyły? Tyś niby upiora zoczył, to teraz w przedniej straży pójdziesz. Nie lękaj się, ja idę za tobą.

Ostrożnie weszli między kurhany, starając się nie szeleścić w chwastach, sięgających Geraltowi powyżej kolan, a krasnoludowi i gnomowi do pasa. Zbliżając się do dolmenu, który wskazał Percival, rozdzielili się sprytnie, odcinając ghulowi możliwe drogi ucieczki. Ale strategia okazała się daremną. Geralt wiedział, że tak będzie — jego wiedźmiński medalion nie drgnął nawet, nie zasygnalizował niczego.

— Nikogo tu nie ma — stwierdził fakt Zoltan, rozglądając się. - Ni żywego ducha. To było jednak przywidzenie, Percival. Fałszywy alarm. Napędziłeś nam niepotrzebnie stracha, zaprawdę, godzien za to jesteś kopniaka w rzyć.

— Widziałem! — zaperzył się gnom. - Widziałem, jak między kamieniami przeskakiwał! Chudy był, czarny jak poborca podatków…

— Milcz, gnomie głupi, bo jak cię…

— Co to za dziwny zapach? — spytał nagle Geralt. - Nie czujecie?

— W rzeczy samej — krasnolud powęszył jak wyżeł. - Dziwnie śmierdzi.

— Zioła — Percival pociągnął swym wrażliwym, długim na dwa cale nosem. - Piołun, bazylia, szałwia, anyżek… Cynamon? Ki diabeł?

— Czym śmierdzą ghule, Geralt?

— Trupem — Wiedźmin rozejrzał się bystro, szukając śladów wśród traw, potem kilkoma szybkimi krokami wrócił do zapadniętego dolmenu i lekko postukał płazem miecza o kamień.

— Wyłaź — powiedział przez zaciśnięte zęby. - Wiem, że tam jesteś. Żywo albo pchnę w dziurę żelazem.

Z doskonale zamaskowanej jamy pod głazami rozległ się cichy chrobot.

— Wyłaź — powtórzył Geralt. - Niczego ci nie zrobimy.

— Włos ci z głowy nie spadnie — zapewnił słodko Zoltan, wznosząc nad dziurą sihill i groźnie przewracając oczami. - Wychodź śmiało!

Geralt pokręcił głową i zdecydowanym gestem nakazał mu odstąpić. Z dziury pod dolmenem zachrobotalo ponownie i ostro powiało ziołowo-korzennym zapachem. Po chwili ujrzeli szpakowatą głowę, a potem twarz ozdobioną szlachetnie garbatym nosem, należącą bynajmniej nie do ghula, lecz do szczupłego mężczyzny w średnim wieku. Percival nie mylił się. Mężczyzna w samej rzeczy przypominał nieco poborcę podatków.

— Mogę wyjść bez obawy? — spytał, unosząc na Geralta czarne oczy pod lekko siwymi brwiami.

— Możesz.

Mężczyna wygramolił się z dziury, otrzepał czarną szatę, przewiązaną w pasie czymś w rodzaju fartucha, poprawił płócienną torbę, powodując kolejną falę ziołowych zapachów.

— Proponuję, by schowali panowie broń — oświadczył spokojnym głosem, wodząc oczami po otaczających go wędrowcach. - Nie będzie potrzebna. Ja, jak widzicie, żadnego oręża nie noszę. Nigdy nie noszę. Nie mam również przy sobie niczego, co można by nazwać godziwym łupem. Zwę się Emiel Regis. Pochodzę z Dillingen. Jestem cyrulikiem.

— W istocie — skrzywił się lekko Zoltan Chivay. - Cyrulik, alchemik lub zielarz. Bez obrazy, mołściewy, ale zdrowo jedzie od was apteką.

Emiel Regis uśmiechnął się dziwnie, zaciśniętymi wargami, przepraszająco rozłożył ręce.

— Zapach was zdradził, panie cyruliku — powiedział Geralt, chowając miecz do pochwy. - Mieliście jakieś szczególne powody, by się przed nami kryć?

— Szczególne? — mężczyzna skierował na niego czarne oczy. - Nie. Ogólne raczej. Przeląkłem się was po prostu. Takie czasy.

— Prawda — przytaknął krasnolud i wskazał kciukiem na rozjaśniającą niebo łunę. - Takie czasy. Miarkuję, żeście uciekinier, tak jak i my. Ciekawe jednakowoż, że choć tak daleko od rodzinnego Dillingen zbieżaliście, samojeden kryjecie się wśród tych kurhanów. No, ale różna ludziom dola wypada, osobliwie w trudnych czasach. Myśmy zlękli się was, wy nas. Strach ma wielkie oczy.

— Z mojej strony — podający się za Emiela Regisa mężczyzna nie spuszczał z nich wzroku — nic wam nie grozi. Mam nadzieję, że mogę liczyć na wzajemność?

21
{"b":"88043","o":1}