Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Natychmiast przejęła się zdenerwowaniem Mady, która wreszcie miała spotkać się z ojcem, wysłuchała komentarzy na temat babci Emilii, którą świetnie znałem z opowiadań i która wydawała mi się żywym wcieleniem starej Adeliny Whiteoak.

– Żałuję, że nie pomyślałem o tym wcześniej, bo mógłbym kupić Madzie coś na szyję do tej sukienki! W Cepelii można dostać zupełnie ładne rzeczy za małe pieniądze… Mamo, ale przecież ja nie dlatego mówiłem! – zastrzegłem się widząc, że wyjmuje z szafy pudełko swoimi dodatkami do sukien.

– Nie powiesz mi chyba, że ci to sprawi przykrość popatrz, Marcin… czy to byłoby dobre? Odpowiednie chyba, jak myślisz?

Kiedy w chwilę później pakowałem łańcuch, powiedziała z zastanowieniem:

– Wiesz, zawsze chciałam mieć także i córkę… może dlatego… tak, na pewno dlatego mam do Mady osobisty stosunek! Boję się tylko… – urwała.

– Czego ty się znowu boisz, mamo? Ty nic tylko boisz i boisz! – powiedziałem siląc się na spokój, przecież sam bałem się bez przerwy.

– Pewnego dnia będziecie mieli siebie dosyć, rozstaniecie się grzecznie i bez krzyku, a ja? No cóż… poznasz inną dziewczynę, potem jeszcze inną… w ten sposób mogę zostać zupełnie bez biżuterii! – roześmiała się. – Marcin, ja bym wolała, wiesz… ja bym wolała mieć jedynaczkę!

– Nic nie wiadomo – zemściłem się – być może założę sobie harem…

– Och, ty chyba masz gorączkę! – obruszyła się. Nie miałem gorączki. Dostałem jej dopiero w drugi dzień świąt. Wojtek Ligota tkwił przy moim łożu i jak siostra miłosierdzia dowodził godzinami, że życie jest przede mną. To fakt, że tkwiłem po uszy w swoich obsesjach i że łamanie w kościach, gorączka i rwący kaszel skutecznie je pogłębiały. A jednak im gorliwiej Wojtek usiłował przekonać mnie, że nie jestem młodocianym bankrutem, tym dokładniej wyobrażałem sobie, jak źle nastawiona jest do mnie klasa. Hieronim dbał o to, aby sprawa nie przycichła. Trzymał kij w mrowisku i poruszał nim, coraz dorzucając do mojego życiorysu znakomite szczegóły.

– Ten facet zrobił z ciebie gangstera! – wściekał się Wojtek.

– Gangstera? On zrobił ze mnie wampira z Bostonu zapijającego pornograficzną coca-colę!

Byłem zły, bo czekałem na telefon od Mady. Milczał jak zaklęty, jeśli nie liczyć tych wszystkich pomyłek, które wiecznie podrywały mnie z łóżka. Tego dnia, kiedy wreszcie mogłem już wyjść z domu, nie spotkałem Mady w drodze do szkoły. Postanowiłem zajść do niej po południu. Nie zrobiłem tego, bo wytrąciło mnie z równowagi nieoczekiwane spotkanie z Mariolą.

– Marcin! – zawołała przytrzymując mnie gwałtownie za ramię. – Co ty tu robisz? Ach… no, tak…- przypomniała sobie spojrzawszy na moją tarczę – słusznie… – przepraszam!

– Proszę cię bardzo… – odparłem zimno – bądź uprzejma nie tarmosić mnie, dobrze?

Natychmiast zaczęła szarpać mnie jeszcze silniej.

– Co u ciebie słychać? Jak ci się żyje? – pytała napastliwie.

– Dziękuję, nieźle.

– Ciągle obrażony…?

– Spieszy mi się, wybacz!

– Odprowadzę cię kawałek, pogadamy!

No, jeszcze tylko brakowało, żeby ktoś mnie zobaczył w tej chwili z tym rudym bóstwem uczepionym jak rzep do mojej kurtki.

– Wybacz, Mariola, ale ja naprawdę nie mam o czym, rozmawiać…

– Och! Jesteś nieuprzejmy, Marcin… – w jej oczach błysnęła zaciekłość -jeżeli ruszysz się z miejsca, będę i tak przy tobie szła! – zawołała zaczepnie.

Wiedziałem, że to zrobi. "Jak ją spławić? – myślałem nerwowo – gdzie ją upchnąć, chociaż na tę chwilę, w której wszyscy zaczną wychodzić…" Urwaliśmy się z Wojtkiem odrobinę przed dzwonkiem i wiedziałem, że lada chwila na boisko wyjdzie reszta. Odwróciłem się i szybko zacząłem iść w inną stronę niż zwykle. Niedaleko był mały bar kawowy, tylko tam mogłem przetrzymać tę wiedźmę.

– Czekaj, Mariola, zajdziemy na kawę – powiedziałem ugodowo – pogadamy moment, jeżeli ci na tym zależy?

– A tobie nie zależy?

– Mnie nie zależy, przyznam ci się…

– Och! I znowu nieuprzejmy!

– Czekaj… moment… chwileczkę!- przyspieszałem kroku.- Wejdziemy do tego baru i wtedy porozmawiamy!

Wtłoczyliśmy się do zapchanego lokalu i z uczuciem ogromnej ulgi zamknąłem za sobą drzwi.

Po południu nie poszedłem do Mady. Bolała mnie głowa i czułem się gorzej niż w czasie grypy.

– Ty chyba za wcześnie wstałeś! – martwiła się matka.

Tak, gdybym wstał dzień później, wszystko mogłoby się ułożyć inaczej. Następnego rana nie spotkałem Mady, chociaż do ostatniej chwili czekałem na skrzyżowaniu. Musiała iść do szkoły przede mną. Wróciłem do domu z twardym postanowieniem, że przed wieczorem wybiorę się na Kwiatową. Ale na biurku w moim pokoju czekała na mnie paczka. Natychmiast poznałem pismo Mady i niecierpliwym ruchem rozerwałem sznurek, rozdarłem papier. Listu nie było.

Potem leżałem na tapczanie z uczuciem kompletnej pustki w głowie, niezdolny do jakiegokolwiek myślenia. Stało się. Mada wiedziała już o wszystkim i podniosła rękę tak jak Hieronim i inni.

– Gosposia kilka razy prosiła cię na obiad, Marcin! – powiedziała matka stając w drzwiach. – Co ci jest! Znowu gorzej się czujesz? Zmierz gorączkę, czekaj dam ci termometr!

Słyszałem jej kroki zbliżające się do biurka, na którym zostawiłem wszystko. Słyszałem jej milczenie. Po chwili położyła mi na czole chłodną dłoń.

– Marcin, to co! Nie będziesz jadł?

Usiadła obok mnie.- Mamo! Ja już nie mogę! Nie mam siły… mamo, pomóż mi jakoś… tego nie sposób… nie sposób wytrzymać! Zrób coś! No, zrób coś, mamo! Ja nie mogę, nie mogę…Tego wieczoru matka wezwała kapitana Ligotę. Później zadzwonili po Wojtka, później zostawili mnie samego, później wrócili, później to ja już nie wiem, co się działo. Usnąłem. Koło dziesiątej usłyszałem głos Wojtka w sąsiednim pokoju. Zawołałem go.

– Słuchaj, ja wiem, że to już jest nadużywanie twojej…ale ona nie będzie chciała ze mną w ogóle gadać, na tyle ją znam! Ty, Wojtek, idź do niej… powiedz… postaraj się coś wytłumaczyć, ja wiem…? Powiedz po ludzku, jak było… pójdziesz?

– Nic z tego, Marcin! Ja już tam byłem…

– Rozmawiała z tobą? Co mówiła? Kto jej powiedział? Hieronim? Olo? Kto?

– Widziała ciebie z Mariolą, rozzłościło ją to, bo zaraz po babsku wydumała coś głupiego! Olo powiedział jej resztę…

– Co ci mówiła? Wal, ale prawdę!

– Że nie ma zamiaru rozpoczynać życia od wybaczania… że ją oszukałeś… że ona nic innego nie robi, tylko wybacza i wybacza! Alce wszystko wybacza, bo tamta jest biedna, ojciec napisał do niej, żeby mu wybaczyła, bo nie miał czasu przyjechać gdzieś tam, matce ma wybaczać złe humory, ponieważ jest zmęczona, jakiejś ciotce ma wybaczać złośliwości, bo jest stara, tobie ma wybaczać, bo jesteś młody…

Matka weszła do pokoju.

– Chłopcy, proszę na herbatę! Marcin, pan kapitan zostaje na kolacji! Wstań i chodźcie do stołu…

Usiadłem na tapczanie.

– Mnie się zdaje, Marcin, żeś ty powinien trochę przeczekać… – poradził Wojtek – niech ona ma czas pomyśleć, może zrozumie…

– Ach, co tu dużo gadać, Wojtek… stoję na straconej pozycji! Chwilami wydaje mi się, że jedyny świat, który zechce mnie uznać, to ten, który mnie na tej pozycji ustawił!

– Marcin! Co ty mówisz! – zawołała matka rozpaczliwie. – Jak możesz?

Następnego dnia zatrzymała mnie w domu pod pretekstem, że w nocy miałem gorączkę. To był pretekst, ale nic usiłowałem oponować. Leżałem do obiadu, dłużej nie mogłem.

– Wyjdę na chwilę… – powiedziała matka wstając od stołu – co będziesz robił?

– Nie wiem… poczytam… pouczę się… ostatecznie nie mogę zabrnąć drugi raz! Chociaż… na cholerę mi to potrzebne? Głową muru nie przebiję…

– Przebijesz. Masz mocną głowę! – powiedziała z przekonaniem.

Ja nie byłem taki pewien. Zostałem sam i po raz setny od wczorajszego dnia usiłowałem znaleźć dla siebie jakieś wyjście. Przychodziły mi do głowy najgłupsze myśli. Chciałem pójść do Marioli… dzwonić do Romana… i nagle… tak! Otworzyłem biurko matki. Z pudełka, w którym zawsze trzymała pieniądze, wyjąłem trzysta złotych.

***

Weszłam do pokoju numer 315. Za biurkiem siedział niemłody już mężczyzna w cywilnym ubraniu. "Dlaczego on jest po cywilnemu? – myślałam. – Czy to dobrze, czy źle, że on jest po cywilnemu…"

Serce waliło mi jak oszalałe, w gardle miałam sucho. Mężczyzna zza biurka patrzył na mnie przenikliwie.

– Dzień dobry… – odpowiedział na moje powitanie.

– Pani dziś rano otrzymała wezwanie, prawda? Proszę bardzo, może pani usiądzie…

Usiadłam sztywno na krześle. Wyjął z szuflady jakieś papiery, przejrzał je pobieżnie.

– Może pani zechce podać mi swoje dane osobiste…

Powiedziałam. W zdenerwowaniu podałam mu bieżący rok jako rok swojego urodzenia.

– Pani jest bardzo przestraszona… niepotrzebnie! Chodzi mi tylko o kilka informacji…

Nie mogłam się opanować i czułam sama, jak dygocą mi usta.

– Proszę się uspokoić, doprawdy… w ten sposób nie będzie pani mogła zebrać myśli. Bardzo zależy mi na tym żeby odpowiadała mi pani rzeczowo i spokojnie.

– Chwileczkę, dobrze? – poprosiłam.

Kilka razy odetchnęłam głęboko.- Jeszcze sekundę… ja się zaraz pozbieram…- Proszę bardzo… może ja zacznę mówić, a pytania i odpowiedzi zostawimy na później? Przez ten czas pani się będzie zbierać! – uśmiechnął się. – Otóż, sprawa wygląda następująco… – urwał i znowu popatrzył na mnie badawczo. – Pani się mnie boi, tak? Obawia się pani, że ją tu zatrzymamy, założymy kajdanki, wytoczymy sprawę? A ja już mówiłem, że chodzi mi tylko o parę szczegółów. Zresztą… może pani poczuje się lepiej, jeżeli i ja podam swoje personalia. Nazywam się Ligota, pani zna mojego syna, prawda? Ja z kolei znam Marcina. Jestem jego kuratorem i zostałem nim na własną prośbę… Czy to wszystko chociaż w pewnym stopniu uspokaja panią?

– W pewnym stopniu… – przyznałam siląc się na uśmiech.

26
{"b":"87995","o":1}