Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ja tam nie bywam! – przyznałem. – Ich matka nie życzy sobie – wycedziłem zjadliwie – uważa, że nie jestem odpowiednim towarzystwem. Przyjemnie, prawda? Czy teraz też poradzisz mi, Marysiu, żebym zmienił środowisko?

– Och, Marcin… tobie musi być cholernie ciężko! – uprzytomniła sobie znowu. – Ale, że Mada… – zastanowiła się – że ona jakoś nie wpłynie na matkę! Ja wiem… nie poprosi, nie przekona?

– Wydaje mi się, że jej matka wie o mnie więcej niż Mada!

– Jak to? – zdziwiła się Zośka.

– Mada o mnie nic nie wie…

– Dlaczego?

Nie odpowiedziałem od razu.

– Przypomnij sobie Hieronima, dzisiejsze głosowanie…

– No?

– Trzy czwarte było przeciwko mnie! Trzy czwarte! Nie powiesz chyba, że to jest mało?

– Więc ty się boisz…?

– Tak.

Marysia pomału przeniosła wzrok na Strzemińskiego.

Być może zastanawiała się w tej chwili, czy jest coś, czego boi się Strzemiński.

– Ja ciebie rozumiem – powiedział nie dostrzegając jej wzroku – świetnie ciebie rozumiem!

– Edek! – zawołała z wyrzutem.

– A ja rozumiem, że chciałeś się jakoś wykazać w budzie… – odezwał się milczący zwykle Rudek Wiktorczyk – w budzie, tak! Ale dziewczynie? Jakbym miał dziewczynę, to bym jej powiedział! Takie stanowisko je cholernie nieuczciwe!

Widziałem, że patrzy na mnie nieufnie. Gdyby mój głosować jeszcze raz, podniósłby teraz rękę jak tamci…

– Ojej… -jęknął Wojtek Ligota łapiąc się za głowę – dalibyście spokój tej dziewczynie! Niech on sobie ją ma, niech to rozgrywa po swojemu…

– A jak ona się dowie od kogoś innego, to co?

– Przyjdzie do mnie i zapyta, czy to prawda! Wtedy powiem, że prawda… a kiedy skończy mi się zawieszenie sam opowiem jej o wszystkim!

Wiktorczyk zmarszczył nos.

– Ciebie naprawdę ten Hieronim niczego nie nauczył. Chowaj głowę w piach, chowaj! Jak ją wyjmiesz, zobaczysz pustynię dookoła siebie! To wszystko nie są metody, stary!

– To co? Uważasz, że mam sobie na czole napisać?!

– Nie na czole, nie na czole, ale grać w otwarte karty! Iść i powiedzieć dziewczynie…

– A co on jej powie teraz? Co? Słuchaj, kochanie pewien Hieronim podstawił mi stołek, ponieważ kiedyś byłem głupi. Ale nie martw się, zmądrzeję! Tak ma to jej powiedzieć? Czy jak? – zirytował się Strzemiński.

– Edek! – zawołała Marysia.

– Co Edek? Co Edek? On jej się musi czymś wylegitymować, nie? Ona musi mieć podstawy, żeby mu wierzyć!

– Rany… idźcie już do domu! – wyjęczał znowu Wojtek. – Wszystko się robi coraz bardziej zagmatwane…

To była prawda. Właściwie musiałem zaczynać od początku, to, co zrobiłem w klasie przez pół roku, przestało mi się liczyć na plus. Po aferze z Hieronimem czułem się zdecydowanie wyobcowany, ustawiony na marginesie – zarówno przez wrogość Hieronima i większości kolegów, jak przez wyraźną serdeczność Foczyńskiego i tej niewielkiej grupy, która bardzo oficjalnie solidaryzowała się ze mną. Nikt nie traktował mnie zwyczajnie! Jeszcze nigdy Mada nie stała mi się tak potrzebna, jak w tym właśnie okresie. Ale chociaż widywaliśmy się prawie co dzień, były to spotkania tak przelotne, że zostawiały mi po sobie jedynie uczucie niedosytu. Mada zmęczona, zagoniona, mizerna i niedożywiona – sama szukała we mnie oparcia.

– Marcin… – powiedziała mi kiedyś -ja oczywiście jestem zwolenniczką usamodzielnienia kobiet, równouprawnienia, ale jak to dobrze, kiedy ma się koło siebie kawałek marynarki…

Siedzieliśmy w kinie, Mada oparła głowę o moje ramię. Lubiłem jej wytrwałość, odporność na zmęczenie, zaradność. Ale dopiero Mada szukająca we mnie oparcia poruszała cały ocean tkliwości, który w sobie miałem. Nie, to nie rozmazanie! Przeciwnie, radość, że jest się silniejszym, że można pomóc, wyręczyć, oszczędzić zmartwień i właśnie – podsunąć pod zmęczoną głowę ten kawałek

marynarki. W tej sytuacji niełatwo było mi zwierzyć Madzie z kłopotów, których przysporzył mi w szkole Hieronim. Cała ta historia była zresztą zbyt trudna do opowiedzenia, jeżeli chciało się pominąć resztę!

Zaistniał jednak fakt, który zmusił mnie do podjęcia rozmowy na ten temat i do gotowości odpowiedzenia każde pytanie, które Mada zechciała w związku z postawić. Bo Wojtek Ligota dowiedział się od Hieronima o roli, którą w zdemaskowaniu mojej sprawy odegrał Olo. Bo od dociekliwości Ola wszystko się zaczęło. Świadomość, że w każdej chwili Mada może mieć pod ręką źródło wszelkich informacji na mój temat i to informacji dowolnie przeinaczonych – odbierała mi resztkę spokoju.

Długo wybierałem odpowiedni moment. Ala wróciła już do domu, Mada odzyskiwała powoli równowagę. Teraz ja z kolei miałem ją zakłócić. Nie widziałem jednak innego wyjścia. Któregoś dnia Mada zaskoczyła minie zaproszeniem na niedzielę. Była w świetnym humorze, szczęśliwa, że wreszcie będę mógł u niej bywać, że skończą się te wszystkie krętactwa wobec matki, które tak jej obrzydły. Wybrałem tę chwilę.

– Zbyt wiele wziąłem na swój kark w budzie… będę musiał zrezygnować z tego szeryfostwa… – powiedziałem. Zaoponowała gwałtownie.

– Taka jestem dumna, że piastujesz ten urząd! – zażartowała w końcu. – Czuję się jak jakaś ministrowa albo żona premiera! – powiedziała lekko.

Od miesiąca nie była już żoną premiera. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że moje pierwsze sukcesy życiowe nie tylko cieszyły Madę, ale także imponowały jej.

Szła obok mnie z noskiem zaczerwienionym od mrozu, i krótką grzywką nad czołem, rozdmuchaną przez wiatr. Wymachiwała torbą z książkami i nuciła cichutko:

– Non sei mai stata cosi bella…

Ministrowa albo żona premiera. Zabrakło mi odwagi. Poszedłem do niej następnego dnia. Nie uprzedziła mnie, że spotkam tam Ola. Właściwie do dziś jestem przekonany, że wszystkie jego zalety – solidność, dyskrecja i cała masa innych – zaprowadzą go w końcu do piekła. Niewykluczone, że wkroczymy tam trzymając się pod rękę. Więcej nawet, być może Olo sam zdecyduje się na ogień piekielny wbrew wyrokowi Sądu Ostatecznego i to tylko dlatego, żebym ja miał życzliwą duszę przy sobie. To byłoby wzniosłe, ale niemądre. I bardzo podobne do Ola. Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, poczułem się z punktu jak zawodnik na ringu. Opanowanie nigdy nie było moją mocną stroną. Pierwszy zadałem cios, strasznie mi się chciało zniszczyć Ola, stłamsić, zobaczyć leżącego na deskach. Znokautował mnie błyskawicznie swoim taktem. Wyraźnie dał mi do zrozumienia, że nie ma zamiaru puszczać pary z ust. To, że nasze spotkanie nie skończyło się żadnym bardziej drastycznym wyskokiem z mojej strony – było wyłączną zasługą Ola, bo ja gotowałem się jak rosół w garnku! Po prostu Olo przykręcił pode mną gaz. "Szczęście nie jest kolorem atramentu" – napisał ktoś. Może Maurois. Może Zweig. Nie pamiętam. Szczęście nie jest kolorem atramentu i trudno mi opisać pewien wieczór spędzony u Mady na dzień przed jej wyjazdem do babci. Mada była wtedy sama, bo matka i Ala wyjechały wcześniej do Wisły. Nie zaprosiła mnie do siebie i wiedziałem, że nie zaprosi.

– Naprawdę nie mogę zjeść z tobą kolacji? – zapytałem, kiedy robiła zakupy w Samie.

Zaczęła gwałtownie układać w koszyku nieliczne sprawunki. "Głuptasie… – myślałem – przecież chcesz!” Wreszcie uniosła głowę i spojrzała na mnie z zakłopotaniem, niepewnością i tęsknotą. Tęsknota była też w tym wzroku, była na pewno. Można tęsknić za kimś będąc] o dwa kroki. Sam najbardziej tęskniłem za Madą w chwilach, kiedy była przy mnie. Był to na pewno inny rodzaj l tęsknoty niż ta dręcząca przy większych odległościach, ale nie sposób nazwać inaczej tego dziwnego uczucia, tej szczególnej pustki, którą trzyma się wtedy w ramionach.

Był to wieczór bardzo prosty, bardzo zwyczajny. Prawdziwych niedziel człowiek ma tylko kilka w życiu! Już dawno zauważyłem, że moje wypadają w piątki. Wyszedłem od Mady dość późno i wiedziałem, że matka na pewno czeka na mnie.

Po kilku rozmowach z Foczyńskim, które odbyły się w ciągu minionego półrocza, po spotkaniu z kapitanem Ligotą i przeprowadzeniu własnych, czujnych obserwacji, mama uwierzyła wreszcie, że ziemia pod naszymi nogami przestała drżeć. Zmieniła radykalnie swój stosunek do mnie, a kiedy po historii z magnetofonem opowiedziałem jej o swoich spotkaniach z Madą, przyjęła to w końcu z wyraźnym zadowoleniem. Ten nowy wstrząs, którym było dla mnie wystąpienie Hieronima, ku mojemu zdumieniu matka potraktowała lekceważąco. Nie mogła zrozumieć depresji, która mnie w tym czasie ogarnęła. Rzecz wydawała jej się bez znaczenia uważała, że z przykrego incydentu robię wielkie halo. Z przykrego incydentu – tak to określała.

– Niepotrzebnie zrażasz się pierwszym niepowodzeniem! – usiłowała mi tłumaczyć. – To wszystko przecież nie wynikało z twojej złej woli!

– Ależ mamo! Przecież właśnie się okazuje, że moja dobra wola niewiele znaczy!

– Ale jest najważniejsza! W dzisiejszych czasach wszyscy mają równe szanse, Marcin! Trzeba tylko dobrej woli! Bardzo dziwnie brzmiało to w jej ustach. Moja śliczna, wytworna mama, która nigdy nie wstawała przed dziewiątą i każdy powszedni dzień rozpoczynała wizytą u kosmetyczki, która tak wspaniale prezentowała się na oficjalnych przyjęciach, związanych z charakterem pracy mego ojca, mama, której obce były kłopoty finansowe, która nigdy po nic nie stała w kolejce! Czy kiedykolwiek zastanawiała się nad szansami równymi dla wszystkich? Nigdy! Dopiero teraz, kiedy ja swoje szansę stawiałem pod znakiem zapytania, odnalazła to zdanie – nieraz słyszane, nieraz czytane – i podała mi je jak cenną publikację wyszukaną specjalnie dla mnie! Nie mogła zrozumieć, jak to się dzieje, że moja, dobra wola znaczyła tak mało dla innych ludzi. Tego nowego człowieka, którego ze zdumieniem i oporami musiała we mnie odkryć i uznać, przypisywała wpływom Mady. Być może miała w pewnym stopniu rację, ale odrobinkę śmieszył mnie jej euforyczny stosunek do tej sprawy. Kiedy tamtego wieczoru wróciłem od Mady tak późno, dostrzegłem jednak w jej spojrzeniu i wyczekującej postawie źle ukrywany niepokój.

– Byłem u Mady, mamo, zasiedziałem się… -wyjaśniłem jeszcze w przedpokoju – zaraz ci wszystko opowiem!

25
{"b":"87995","o":1}